TADEUSZ ŻYCHIEWICZ
K S I Ą Ż K A
KS. MALIŃSKIEGO
Plebania mieściła się w willowym domku tuż przy kościele. Kudłaty Piotruś podszedł pod znajome okno – świeciło się jak zwykle – i zapukał w szybę. Nic. Cisza. Zapukał jeszcze raz:
– Mietek!
Znowu nic. Więc krzyknął głośniej:
– Mieteeek!!
Szczęknęło – i w otwartym oknie ukazało się oblicze wikarego. Oblicze raczej mroźne. To nie był ksiądz Maliński.
– Proszę pana, po pierwsze, jest już bardzo późno – zerknął na zegarek – godzina dwudziesta pierwsza minut dwanaście. Po drugie, ja pana w ogóle nie znam. A po trzecie, cóż to za obyczaj: zwracać się po imieniu do księdza?!
Trzask! Kudłaty Piotruś podrapał się markotnie po zarośniętej brodzie. Wrócił dopiero dziś rano z dalekich wojaży i pojęcia nie miał, że wikariacki pokoik ma już innego gospodarza.
Ale właściwie niczego dziwnego w tym nie było, można się było spodziewać, że to się źle skończy. Złazili się tu o różnych porach dnia i paskudnej jesiennej nocy. Zadeptywali chodniki i parkiety, burząc spokój proboszcza i przyprawiając go o kolki wątrobiane. Żłopali herbatę, gadali głośno i zapalczywie – o wiele za głośno, jak na mury nawykłe raczej do dostojnego tykotania szafkowego zegara. I w ogóle…
A poza tym to, co ksiądz Maliński demonstrował z ambony – to były kpiny, a nie kazania. Panie w ławkach nie zdążyły się jeszcze rozsiąść wygodniej do liturgicznej kazaniowej drzemki, a tu już był koniec i ksiądz Maliński schodził z ambony. To było naprawdę oburzające.
– On lekceważy kościół, wiernych i swoje obowiązki. Oraz sutannę.
– On się nigdy nie przygotowuje porządnie.
– On nie umie głosić Słowa Bożego.
Stało się, co się stać musiało. Już nie było księdza Malińskiego. Kudłaty Piotruś nie miał teraz do kogo zachodzić na duszne pogaduszki i cała paka też nie. Ale za to kazania były znowu, jak należy: z wprowadzeniem, inwokacją, modulacją, tezą, dowodem zgoła niezbitym, pointą i podsumowaniem: „A więc, ukochani bracia i siostry w Chrystusie Panu…” Na plebanii parkiet błyszczał nienagannie, można było wsłuchać się w kojący tykot szafkowego zegara i nikomu już w noc głuchą o dwudziestej pierwszej dwanaście nie wpadło do głowy wydzierać się pod wikariackim oknem: „Mietek! Mieteeek!!”.
– Zrób, Mieciu, doktorat – orzekł Arcypasterz, drapiąc się frasobliwie w wygolony podbródek – gdy zrobisz doktorat, może zostawią cię wreszcie w spokoju. Wiesz, jak jest…
Ksiądz Maliński wiedział, jak jest i pojechał w zagraniczne wojaże po doktorski stempelek. Szkoda, źle się stało, bo doktorów w Polsce jak psów, w każdym nowym bloku po kilkanaście (a są też już i bezpańscy, bez obrożki, niedokarmieni i niedopieszczeni), zaś wikary Maliński był w Rzeczypospolitej bodaj że jeden; ale to już tylko moja najnajprywatniejsza opinia i żal.
Skandaliczne kazanka księdza Malińskiego już w 1961 roku znalazły się w „Kalendarzu Liturgicznym” wydanym staraniem Księgarni Św. Wojciecha w Katowicach. Niezależnie od tego były i są drukowane od wielu już lat w „Tygodniku Powszechnym”, jako tak zwane „ramki” – gdyż trzeba było ujmować w ramkę te krótkie teksty, aby się nie pogubiły i nie zaginęły na kolumnie druku. W tym zaś roku ukazał się także ich książkowy wybór *), przeczesany żelazną szczotką redaktora Jerzego Kołątaja, pięknie opracowany, z drzeworytami i innymi szykanami graficznymi pani Aliny Kalczyńskiej.
Autor podzielił całość na części, wedle liturgicznego roku kościelnego; zamierzeniem było zapewne dostarczenie czytelnikowi książeczki w postaci „czytania na cały rok”. Nie jestem całkowicie przekonany co do celowości dokonanych podziałów. Większość tekstów byłaby a propos o każdej porze dnia, miesiąca i roku – a ponadto nie wierzę osobiście w ascetycznych czytelników, którzy wydzielali by sobie poszczególne rozdzialiki „odtąd – dotąd” do lektury, zależnie od adwentu czy Wielkanocy. To jednak nie jest doprawdy rzeczą istotną. Istotne są teksty i ich wartość.
Krótkie formy literackie z samej swej istoty i w samym założeniu są bezlitosne, i to w tej samej mierze dla autora, co i dla siebie samych. Dwadzieścia stron maszynopisu można wypełnić kolorową wodą i – jeśli tylko jest się dobrym majstrem – ich zawartość zrobić może duże wrażenie samą tylko obfitością kolorów i kaskadą błysków. Szalbierstwo to jest zgoła nie do zmajstrowania w tekście o objętości kilkunastu czy kilkudziesięciu wierszy; nie można złudzić nikogo paroma tylko kolorowymi słówkami, powstanie wówczas wrażenie żałosnej kapaniny, jak w racy upuszczającej na ziemię parę tylko kolorowych gwiazdek. Krótki tekst w sposób konieczny domaga się solidnej zawartości treściowej. Jeśli jednak zostanie ona wyłożona „na łopacie” – tekst załamie się zupełnie tak samo, jak w wypadku jej braku. Myśl może pozostać ukryta i niedopowiedziana, pozostawiona odbiorcy do odkrycia, szanująca nietykalność rzeczy, które tracą w zetknięciu z każdym słowem – i na pewno wielką sztuką i wielkim osiągnięciem jest współbrzmienie intencji autora z reakcją odbiorcy. Jednakowoż gest autora w tym samym stopniu musi być funkcjonalny, co i dyskretny; musi mieć także i swoje własne oszczędne piękno – inaczej bowiem nikogo nie skusi.
W krótkich formach nie ma oszwabek. Niczego tu nie da się załatać i niczego ukryć nie można. W długich tekstach stać piszącego na luksus odpoczynku: te wszystkie odskoki, przerywniki, te partie łączące, a przede wszystkim świadomość pewnego rozmachu i swobody… Tu – nie. Jeśli w tekście są szwy, to w krótkiej formie pisanej zostaną one odsłonięte bez krzty litości. Jeżeli jest dziura, niczym jej nie osłonisz. Krótkie teksty są naprawdę formą bezlitosną dla siebie samych i autora.
Trzeba mieć nie tylko talent, trzeba mieć także dużo odwagi, aby je świadomie wybrać. Jeśli odwaga ta nie ma być samobójcza – trzeba mieć także coś istotnie ciekawego do powiedzenia. Krótka forma sama z siebie zweryfikuje to wszystko w sposób twardy – i na to nie ma żadnej rady.
Piszę o tym wszystkim po to, aby ci wszyscy, którzy wezmą do ręki książeczkę księdza Malińskiego – z wystarczającą jasnością zdali sobie sprawę, że – wbrew aktualnym niekiedy prymitywnym wyobrażeniom – krótka forma to nie faramuszki. Ani trudu pisarskiego, ani też wartości tekstów nie sposób mierzyć kilometrami znaków drukarskich.
Zastanawiająca jest świeżość i głęboka, intuicyjna mądrość spojrzenia ks. Malińskiego na Ewangelie i zawarte w nich wydarzenia – wtedy, gdy odczytuje je najprościej. Zamiast opowiadać „jak on to robi” – posłuchajmy wprost.
„Mogłoby być tak: >Proszę usiąść<. Pięć tysięcy mężczyzn siada. >Jestem Synem Bożym. To może się Wam wydać nieprawdopodobne, dlatego na potwierdzenie moich słów uczynię cud. Patrzcie na swoje prawe kolano. Jest na nim chleb?<. A pięć tysięcy mężczyzn odpowiedziało: >Nie ma chleba na prawym kolanie<. >A teraz popatrzcie na swoje lewe kolano: są na nim ryby?<. A pięć tysięcy mężczyzn odpowiedziało: >Nie ma ryb na lewym kolanie<. A teraz uwaga. Chwila ciszy, ręce wyciągnięte do góry, wzrok wzniesiony ekstatycznie w niebo. Aaaa... Na prawym kolanie każdego mężczyzny pojawił się chleb, a na lewym ryby.
A było zupełnie inaczej. Pan Jezus wziął parę bochenków chleba, połamał, pobłogosławił, powkładał do koszów, do tego dołożył parę ryb i powiedział apostołom, żeby poszli rozdawać. – Wielki to trud rozdawać paru tysiącom ludzi. – Jak przeżywał każdy ze zgromadzonych ten fakt? Po prostu widział, że uczeń Mistrza z Nazaretu podaje mu z kosza chleb i rybę”.
No tak. Czy już teraz wiecie, dlaczego ks. Maliński żadną miarą nie mógł być wikarym?
Są także w książeczce bardzo piękne i głęboko wrażliwe teksty o Matce Boskiej. Jeden – przeżywany tak, jakby rzecz działa się wczoraj:
„… Oglądali bezlitosnymi oczyma miejsce Jego pracy, przyglądali się Jego rzeczom, dzielili się dwuznacznymi uwagami. I przytaczali zdania z Jego nauk. I pienili się złością. I wygrażali pięściami przed Jej twarzą. Że Go tak wychowała. Że taką jest matką. A wreszcie namawiali, aby wpłynęła na Niego, bo On nie zdaje sobie sprawy, co Mu grozi. Że szkoda Go, bo ma talent. Że mają Go w swych rękach. Ale z litości dla Niej nie chcą Go zniszczyć. A potem odchodzili. Pozostawała po nich głęboka cisza, tępy ból koło serca i pewność, że znowu przyjdą, że nie dadzą Jej spokoju. Potem przychodzili już po Niego. (…) Gdy szła uliczkami Nazaretu, tego Nazaretu, który po przemówieniu Jezusa w synagodze chciał Go zabić, dolatywały do Jej uszu szepty, uwagi, okrzyki. Natrętne spojrzenia chciały podnieść Jej powieki, ujrzeć strach, smutek czy gniew. Czuła się sama, otoczona pogardą. Poszła za Nim do Jerozolimy. Była wtedy blisko Niego, gdy konał. A potem znowu sama. I znowu podobne szepty i podobne spojrzenia. >To matka tego bandyty, ukrzyżowanego na Golgocie.< (...) Skąd to wszystko wiemy? Gdzie to wszystko słyszeliśmy? Te kroki przed domem, dobijanie się do drzwi, wypytywanie o syna?". (...)
Albo takie ujęcie syntetyczne:
„Od dwóch tysięcy lat Jezus jest między ludźmi. Zostanie, dopóki będzie istniał Kościół. Tak jak wtedy przychodzą do Niego pasterze i mędrcy; Janowie są bezgranicznie wierni, Magdaleny poznają Go w pokucie, Nikodemowie prowadzą z Nim filozoficzne rozmowy, Piotrowie zapierają się Go ze strachu, ale w końcu umierają za Niego; chorzy proszą o cud, tłumy chodzą za nim z uwielbieniem albo wołają >Ukrzyżuj!<, nie bardzo wiedząc dlaczego; Judaszowie sprzedają Go, Piłaci skazują na śmierć; są Weroniki, Marie, Cyrenejczycy, łotrowie dobrzy i źli, setnicy, Józefowie z Arymatei, strażnicy grobu, są Tomasze chcący Go dotknąć, zanim uwierzą w Jego zmartwychwstanie.
Spróbuj w tym szeregu odnaleźć siebie”.
Świetne i bez pudła są także i te teksty, które wychodzą z opisu, a czasem tylko z zauważenia pewnej sytuacji ludzkiej; następuje potem wniosek, albo też nie następuje – ale zawsze jest miejsce na refleksję.
„Chciałeś wygrać dużo pieniędzy. Przyszedłeś z wielką nieśmiałością swoich dziesięciu lat do automatu. Był wypłowiały jak obłudny człowiek. Wrzuciłeś pierwszą monetę rozgrzaną ciepłem drżącej dłoni. Wybiegła kulka. Skakała kapryśnie po metalowych kółkach i gdy już byłeś pewny, że wpadnie do rąk pajaca, wymknęła się i uciekła. Wrzuciłeś drugą monetę, potem trzecią, wreszcie ostatnią. Kiedyś – pamiętasz, chociaż było to tak dawno – ojciec powiedział, że z ciebie nic nie wyrośnie.
To też dobrze pamiętasz: raz kolega zbił cię na kwaśne jabłko i gdy odszedłeś z płaczem do domu, rzucił za tobą słowo cięższe niż najcięższy cios: >ty dziadu<.
A potem przeszła obok ciebie wielka miłość. Naprawdę. Układałeś zdania, które powiesz, planowałeś spotkania. Nawet napisałeś wielki list, ale ostatecznie pozostał niewysłany. Niedawno dowiedziałeś się, że ona ciebie też kochała, ale nie odważyła się podejść.
Rozglądasz się wokół i stwierdzasz, że tylu kolegów z ławy szkolnej ani zdolniejszych, ani uczciwszych, pozajmowało wysokie stanowiska, podczas gdy ty tkwisz beznadziejnie w tym samym mieście bez szans wyraźnego awansu.
Czujesz się jak wtedy, gdy odchodziłeś od automatu. Masz wyraźnego pecha od początku i tak już pozostanie do końca.
Twoim marzeniem, za które oddałbyś wszystkie inne, jest: zacząć życie na nowo – >teraz już wiedziałbym, jak żyć<.
Czy wiesz, że jest to marzenie każdego człowieka?”
Tego nie można było lepiej napisać. Ale nie zawsze są to teksty łagodne i ściszone. Bywa także i takie zakończenie:
„Na wielu klepsydrach i nagrobkach zamiast napisów: >pozostają w nieutulonym żalu mąż, dzieci, wnuki i synowa<, zamiast >cześć jego pamięci<, zamiast >najlepszej matce<, zamiast >wierni koledzy< - powinno być: >zagryzły ją dzieci<, >wykończył ją kierownik<, >dobiły ją plotki<.
Nie wiem, czy jest świętym, ale wiem, że umie delikatnie zamykać drzwi”.
Spokojnie powiedziane, ale mimo to drapieżnie. I prawdziwie. I można przedumać nad tym tekstem niejeden kwadrans, chociaż w książeczce tak niewiele miejsca zajmuje te kilkanaście wierszy druku…
W książeczce księdza Malińskiego znaleźć można wiele, bardzo wiele tekstów wielkiej urody i wielkiej mądrości. Trudno cytować je w nieskończoność, bo kto wie, czy nie przyszłoby cytować trzech czwartych książki. I choćbym bardzo obficie o nich mówił, na pewno nie powiem wszystkiego dobrego, co z prostej sprawiedliwości powiedzieć by należało. Ten człowiek ma do powiedzenia rzeczy ciekawe – i umie je powiedzieć. (…)
____________________
*) Mieczysław Maliński, „Aby nie ustać w drodze”, Wydawnictwo „Znak”, Kraków 1970.