Z ARCHIWUM – „Tygodnik Powszechny” – rok 1994



EWA SZUMAŃSKA


Sekret


     nadmorskich Dębkach w pobliżu Żarnowca, gdzie spędzałam najgorętsze tygodnie tegorocznego lata – ma swoją skromną, podobną do małego baraczku chatę, ksiądz Maliński. Ma również swoje Msze o 18.00, gdzie wygłasza krótkie, dramatyczne kazania i gdzie gromadzą się całe tłumy, zwłaszcza młodzieży. Złośliwi mówią, że tam nie chodzi się na Mszę, tylko „na Malińskiego”. W niedzielę, w którą wyjechał do Warszawy, żeby wygłosić kazanie w czasie Mszy radiowej w kościele Świętego Krzyża, dębczanie włączyli radioodbiorniki, a później czytali tekst odbity na ksero. I dużo się mówiło o tym, nagrodzonym spontanicznymi brawami kazaniu, niby na wskroś politycznym, a jednak bardzo ludzkim i Bożym.
     Potem słuchałam „małych kazań” i innych krótkich zdań, pozornie niezwiązanych z liturgią, zastanawiając się, na czym polega sekret księdza Malińskiego. Może na tym, że – jak nikt – umie stworzyć w czasie niecałej godziny atmosferę wspólnoty, w której nikt nie czuje się anonimowy. Zwraca się do ludzi po imieniu, składa im życzenia urodzinowe, cieszy się z urodzenia dziecka, martwi stratą kogoś bliskiego i prosi resztę zgromadzonych o uśmiech albo o żal i modlitwę. Zachęca do ruchu na plaży zamiast leżenia plackiem, ostrzega przed niebezpieczną tego dnia falą, prosi o zachowanie ciszy w nocy czy o pozbieranie śmieci. A wszystko to nie zdawkowe, ale do kogoś adresowane, nie oderwane, ale powiązane z czytaniami mszalnymi.
     Myślę, że tego właśnie – małych ojczyzn, w których można zamieszkać przez godzinę i nie być tylko przybyszem – brak ludziom w wielu innych, mądrych i słusznych, kazaniach.