2. Wyspa bezludna
Wymieniliśmy wszystkie ujemne strony nauczania religii na terenie domu rodzinnego i szkoły. Ale powiedzmy natychmiast, że nie ma innej drogi. A jeżeli ta droga ma swoje niewątpliwe minusy, to ma i swoje plusy, a minusy trzeba spróbować wyeliminować rozmaitymi sposobami.
Chociaż – teoretycznie rzecz biorąc – najlepiej, gdybyśmy się urodzili na bezludnej wyspie. Najlepiej, gdyby nas tam mama podrzuciła i prędko odpłynęła, żeby nie zdążyła nawet zrobić nam na czole krzyżyka. Ani nas nie nauczyła „robić na dobranoc Bozi pa”. Oczywiście, żeby nie było na tej wyspie księży katechetów ani świeckich nauczycieli religii, ani Mszy świętej w kościele, ani kazań. Wtedy sami byśmy doszli do wiary w Boga. Bo mielibyśmy wschody i zachody słońca, w dzień słońce albo chmury i deszcz, w nocy rozgwieżdżoną czaszę nieba. Dookoła byłby świat krzewów, traw, roślin, zwierząt. Sami musielibyśmy znajdować pożywienie, obserwowalibyśmy, jak przyroda żyje, jak my do niej należymy.
Wtedy sami byśmy Boga wyczuli swoim ludzkim instynktem, czyli intuicją. Dotknęlibyśmy Go spotkali, doświadczyli, oczyma duszy zobaczyli.
I zachwycilibyśmy się Bogiem, Jego potęgą. Stwierdzilibyśmy, że jest obecny, przy nas, przy wszystkim, co jest. A nawet nie „przy”, ale „w”: że jest obecny w chmurach, w deszczu, w powietrzu i w wodzie, w ziemi i w lesie, w łące i w zwierzętach – w urodzie świata. I w nas samych. Upadlibyśmy na twarz i oddali Mu pokłon. I zachwycilibyśmy się Bogiem. Jego potęgą, którą wyraził w świecie, ale przede wszystkim tym, że jest Miłością, że nie jest tylko siłą, potęgą, mądrością, ale że nas kocha. My byśmy swoją intuicją wyczuli, że gdyby nas nie kochał, nie byłoby ani nas, ani wyspy, ani lasu, ani traw, ani ziemi, ani powietrza, ani słońca.
I że jest przy nas bez końca, bez przerwy, w każdej sekundzie naszego życia, że jest w każdym z nas rzeczywistością, która się nazywa dobrem, wolnością, prawdą, pięknem, miłością, prawością serca. Sami z siebie byśmy czuli, że gdy jesteśmy uczciwi, to jesteśmy w Nim i z Nim złączeni, stokroć bardziej niż dziecko z matką.
Doszlibyśmy sami do tego, że Bóg stworzył nas do szczęścia i tu, na ziemi, i po naszym ziemskim życiu. Że będziemy z Nim złączeni po śmierci. Bo On jest Niebem, bo Niebo jest Nim.
Bylibyśmy normalnymi ludźmi. A tak – to jesteśmy niedorozwinięci, kalecy, z atrofią intuicji Boga. Zastąpiliśmy intuicję rozumem, a wiarę teologią.