Czekać na Boga
Czekać na Boga. Na powierzchni rzeczywistości, na cienkim lodzie migających kolorów dyskotekowej czarodziejskiej kuli, na huku kolumn, megafonów muzyki rockowej, na ekranie telewizora pełnym fikcyjnych wydarzeń, które się dobrze kończą, a gdy się źle kończą, to i tak są – jak i te pierwsze – zupełnie nieważne, pełnym historyjek o ludzkich nieszczęściach i szczęściach, problemach-nieproblemach, niby przeżyciach, w które nie wierzysz ty sam ani grający aktorzy. Czekać na Boga w takim życiu, którego nie traktujesz jeszcze serio, w które nie wierzysz, albo któremu ufasz bezgranicznie, że się w końcu zawsze dobrze potoczy, że ci się nic złego nie może stać, że na końcu wszyscy pójdziemy spokojnie do domu, że nawet gdyby się coś stało, to jeszcze przecież to można zmienić, odkręcić, powtórzyć, naprawić. Czekać na Boga, kiedy jeszcze się zdaje, że życie jest studnią bez dna, że siły starczy na wszystko, że przed tobą ilość dni nieskończona, że nie ma co oszczędzać. Ani siebie, ani czasu. Czekać na Boga w swojej interesowności: w dbaniu o to, by nic nikomu za darmo, gdy naczelną zasadą twojego postępowania jest sprawiedliwość, by każdy czyn był oparty na zasadzie: „do ut des” – daję, byś dał; daję, boś dał. W pilnowaniu się ścisłym, by nie było czynu nieopłacalnego, który nic nie przynosi albo nic nie przyniesie. Nawet kwiaty, nawet prezenty, nawet uprzejme słowa, komplementy i szarmanckie pozdrowienia, nawet pomoc w potrzebie i pożyczone pieniądze. Gdzie wszystko jest uzasadnione twoją praktycznością, by na wszystkim zarobić. Czekać na Boga w walce na co dzień: oko za oko, ząb za ząb, w przepychance – kto pierwszy, kto lepszy, kto silniejszy, kto sprytniejszy, kto bardziej bezwzględny, kto bardziej cwany, kto bardziej przemyślny. Gdzie i jak więcej zarobić, zyskać, zabezpieczyć się, umocnić swoją pozycję, zapewnić sobie krok do przodu, kolejny szczebel na wysokiej drabinie kariery. Zdobyć stanowisko tego, kto jeszcze nad tobą, ale powinien, ale musi odejść. Zyskiwać sympatię, poparcie u kierownictwa za wszelką cenę, za cenę podlizywania się, uprzejmości, donoszenia. Poprzez prezenty, uniżoności, upodlenia, zdrady przyjaciół. Aby wreszcie zająć upragnione miejsce. Czekać na Boga w opętaniu pieniędzmi – żeby ich nagromadzić jak najwięcej, ulokować rozsądnie, aby pracowały na ciebie, ulokować w rozmaity sposób, w rozmaitych obiektach, aby żadne uderzenie cię nie zniszczyło. W opętaniu rzeczami, żeby mieć te jak najlepsze, najnowsze, najbardziej ekonomiczne, te z jutra, te wyprzedzające epokę, których nie ma nikt ze znajomych. Domyślać się, jak będą zazdrościli, podziwiali, cmokali. Czekać na Boga w opętaniu rzeczami: żeby jeszcze do kompletu kupić antyczną szafę, żeby jeszcze prawdziwe biedermayerowskie krzesła, żeby koniecznie jakiś dobry obraz. Czekać na Boga w opętaniu rzeczami – żeby jeszcze sobie jakąś działkę, jakiś domek na weekendy. Siedzieć nad planami, nad kosztami, nad oknami, drzwiami, klamkami, gwoździami, nad balkonem, dachem, kominem, kominkiem, urządzeniem wewnątrz. Mieć to za jedyny temat od rana do wieczora – ponad pracą zawodową, ponad rodziną, ponad wszystkim. Czekać na Boga w opętaniu rzeczami. Czasem drobiazgiem: dobry zegarek, lepszy zegarek, najlepszy zegarek. Albo już nie drobiazgiem: dobry samochód, lepszy samochód, najlepszy samochód. Mieć go za temat przemyśliwań, rozmów, dopytywania się, przeglądania czasopism, prospektów. Czekać na Boga w zafascynowaniu sportem, kiedy nic ważniejszego nie ma na świecie niż wygrana czy przegrana twojej drużyny, niż jej pozycja w tabeli, niż skład drużyny. Czekać na Boga w opętaniu sobą, swoim zdrowiem, swoją kondycją, swoim wyglądem, dbaniem o siebie dietami, cudownymi medykamentami, które co raz reklamowane są w gazetach, kąpielami leczniczymi, masażami, kuracjami przeprowadzanymi w uzdrowiskach, mierzeniem swojego ciśnienia, składu krwi, wagi ciała, ilości zmarszczek. Czekać na Boga w kontemplowaniu swoich strojów, ubiorów na wiosnę, na lato, na jesień, na zimę, na po domu, na wyjście do znajomych, do ważniejszych znajomych, do najważniejszych znajomych. Czekać na Boga w swojej pysze, w swoim bogactwie, pewności swoich powiązań, stosunków, układów. Będąc pewnym, że twoja potęga nie przeminie już nigdy, że nie zburzy jej nic ani nikt. Czekać na Boga, gdy mówisz o Nim, że jest nie na te czasy, gdy szczycisz się tym, że ty już nie taki zabobonny, nie taki zacofany, że ty Go już nie potrzebujesz, a już na pewno nie potrzebujesz chodzić do kościoła, że nudzą cię powtarzane ceremonie, denerwują księża swoimi kazaniami, że trzeba liczyć na siebie, a modlitwa jeszcze ci pieniędzy dotąd nie przymnożyła – dodając jeszcze: Tak też uczę swoje dzieci, tak je przygotowuję do życia. Czekać na Boga w opętaniu seksem – takimi zdjęciami, filmami, gazetami, książkami, dowcipami, opowiadaniami, myślami, wyobrażeniami. Podrywaniem na jeden raz, na kilka razy, na dłuższy romans z jedną osobą, z paroma równolegle. Czekać na Boga w opętaniu wygodnictwem, dogadzaniem sobie, w szukaniu przyjemności nie oglądając się na dom, na ludzi, którzy za ciebie ponoszą ciężary. Wykręcać się od swoich obowiązków, powinności, oszukiwać, udawać pracę, udawać swoją obecność. Wchodzić coraz głębiej w niedotrzymywanie słowa, obietnic, terminów, zobowiązań. Zarywać noce, nie wstawać na czas, spóźniać się wciąż. Nie panować już nad totalnym bałaganem w domu. Stertami nieprzeczytanych, nieodpisanych listów, niepoukładanych książek, niepopranych części garderoby, górami niepomytych naczyń, nieuprzątniętych resztek jedzenia. Siedzieć godzinami słuchając bezczynnie nagrań. Czekać na Boga. Tracić czas na gadanie o byle czym, na spacerach, przy piwie, przy wódce, przy winie. Pogrążać się w pijaństwo. Już nie w towarzystwie. Pić samotnie, aby się upić aż do utraty świadomości. Narkotyzować się. Iść w samozniszczenie, w samozagładę. Czekać na Boga.