Biblioteka


VERUM  Primum vivere, deinde philosophari



 

 

VERUM

 

Primum vivere, deinde philosophari

 Zmarł człowiek. Nie znałem go bliżej. Starszy pan, emerytowany, 86 lat. Mieszkał z dwiema córkami. Był urzędnikiem w jakiejś firmie, wreszcie emerytem. Wezwano mnie na moment po śmierci, żebym się pomodlił przy jego ciele. To było około dwunastej w nocy. Modliłem się głośno. Ostatnie namaszczenie na wszelki wypadek, bo może jeszcze słyszy, czuje. Potem cząstka różańca, Litania loretańska, modlitwy improwizowane. Z kolei przyszedł lekarz z pogotowia stwierdzić zgon. Wyszedłem do przedpokoju, gdzie mnie żegnały obie córki. Jeszcze taka rozmowa przed wyjściem:
 – Wie ksiądz, tak nas uderzyło. Ojciec był do końca przytomny, trzeźwy w myśleniu. Jadł z nami kolację. Jeszcze na piętnaście minut przed śmiercią funkcjonował zupełnie prawidłowo. I nagle postawił nam pytanie: „Co to jest czas?” Zgłupiałyśmy. Nigdy nie poruszał tego typu tematów. Były sprawy bieżące, dnia powszedniego: wyjść po mleko, kupić chleb, masło, ser. Chętnie wychodził na zakupy, bo w ogóle lubił chodzić, przynosić, załatwiać. Poza tym jest ogródek. Mógł w nim popracować. I on to robił chętnie. Mimo że był już w podeszłym wieku, ciągle jeszcze czynny. „Co to jest czas?” Patrzył na nas swoim bystrym wzrokiem. Prawie wisiał na naszych wargach, oczekując odpowiedzi.
 Starsza córka mówi dalej:
 – Zaczęłam mu wyjaśniać, tak jak dziecku. No, czas liczy się w zależności od wschodu i zachodu słońca.
 Zdenerwował się, bo uznał, że traktujemy go jak zachwianego umysłowo albo nienormalnego:
 – Nie o to mi chodzi. Co to jest czas?
 Młodsza córka podjęła znowu próbę prostego wyjaśniania. Nie chciał jej odpowiedzi. Zapytał po raz trzeci: Co to jest czas?
 Gdy tak patrzę z perspektywy jego życia, o którym słyszałem od jego córek – człowiek zajęty codziennością, może jeszcze do tego dochodziło trochę zainteresowań sportowych, trochę polityki, trochę spraw majątkowych, i to byłoby właściwie wszystko – usiłuję sobie odtworzyć psychikę tego człowieka i zrozumieć ją. Może się mylę, może go w tej chwili fałszywie oceniam. Ale wygląda na to, że on świadomie nie zajmował się tego typu problemami – jeżeli pojęcie czasu można określić słowem „problem”. Wygląda na to, że dla niego jedyne, co było ważne, jedyna rzeczywistość, którą warto się było zajmować, to codzienność. Nie wiem, czy miał wyższe wykształcenie. Chyba nie. Wiem, że pracował nie w swoim zawodzie. Chociaż solidnie. Potem emerytura – i zakupy. Poza tym ogródek – łopata, grabie. I nagle opamiętał się, że czegoś nie rozumie. Potknął się o słowo „czas”.
 Primum vivere, deinde philosophari. Primum vivere – najpierw trzeba żyć. Emerytura – mleko, chleb, ser, inne codzienne drobiazgi. Rzodkiewka z ogródka, do tego pietruszka, czosnek, cebula, może groch, fasola, porzeczki, agrest. Primum vivere. Jak ptak, jak mucha, jak mrówka, jak kot. Deinde philosophari – z kolei filozofować. A gdzie philosophari?
 W tym wypadku słowo philosophari – filozofować – w polskim języku nie jest najszczęśliwsze. Raczej należałoby posłużyć się zwyczajnym słowem: „zrozumieć”. Zrozumieć – jak człowiek. A więc jeżeli nawet codzienność, to – jak człowiek. W kontekście człowieczym. W wymiarze prawdy do końca, wartości do końca, sensu do końca. Czyli sięgającym wieczności i Boga samego.
 Ale są ludzie, którzy tego nie chcą, przed tym się bronią, a nawet tego się boją. Chcą pozostawać na płaszczyźnie primum vivere – żyć, i tylko tyle. Nie myśleć o niczym więcej, o żadnym wymiarze człowieczym. Wystarczy praca, trochę rodzina, trochę sport i trochę interesy.
 I może ten tykający zegar jego życia, który zwiastował koniec, obudził go – bo przyszła godzina najwyższa, godzina nie w wymiarze zwierzęcym, lecz w wymiarze człowieczym. Ale już było za mało czasu, żeby sobie postawić wszystkie zasadnicze pytania. Już nie zdążył.