Świętować przez teatr.
Świętować przez teatr. Zagrać w teatrze amatorskim. Wczuć się w swoją rolę, uczynić ją prawdziwą. Wciągnąć na siebie obcą skórę: skórę postaci, którą odtwarzasz. Wtedy gdy uczysz się swojej roli, gdy przed lustrem robisz makijaż, nakładasz szminkę, wkładasz perukę – stawiasz sobie pytania. Czy to tylko ktoś obcy, czy to tylko kiedyś dawno, czy to tylko gdzieś daleko. Czy to w końcu i nie ty mógłbyś się znaleźć w takiej sytuacji, czy to nie i twoje dzieje, nie twój los, nie twoje problemy.
Grać w sztuce. Nawet nie przypuszczałeś, że się tak zaangażujesz w swoją rolę. Ale czy to tylko o to chodzi, aby zagrać to, co masz do zagrania, powiedzieć to, co masz do powiedzenia, nawet gdyby to było zrobione przekonywająco. Przecież grasz na to, bo chcesz ludziom przekazać jakieś przesłanie. Zwiastować jakąś nowinę, ostrzec przed niebezpieczeństwem, jakie każdemu, również i twoim widzom, zagraża.
Świętować przez teatr. Robić teatr. Może nawet nie teatr: estradę. Może nawet nie estradę, po prostu coś, co się nazywa tylko szumnie estradą. Dali ci nawet wolną rękę w doborze tekstów, w reżyserii całości. Zgodziłeś się na to na zasadzie próby. Ale gdy przyszło do realizacji, okazało się, że to nie takie proste. Bo przyszło do zasadniczych pytań. Co powiedzieć. Po co powiedzieć. Do kogo powiedzieć! I wreszcie – jak powiedzieć, żeby trafiło. A ty w charakterze proroka? A niby w jakim innym. Czy jest inny sens robienia teatru? Przecież nie na to, aby się pokazać, aby być oklaskiwanym, a tym bardziej nie na to, aby zarabiać pieniądze. A więc w charakterze proroka. Proroka na wiele głosów. Bo przecież jako reżyser jesteś odpowiedzialny za całość. Aby każdy aktor konsekwentnie realizował twój zamiar w tych twoich organach. I na kolejnych próbach wyważać, żeby żaden z głosów nie wybijał się krzykliwie, żeby nie przewrócił ci twojej koncepcji, twojego założenia, twojej myśli przewodniej, twojego przesłania, które chcesz ludziom rzucić w twarz, wstrząsnąć nimi, nie dać im zasnąć, aby ich uratować, gdy jeszcze czas, gdy jeszcze nie za późno. Kpiną, ironią, sarkazmem, wyśmianiem, ukazaniem konsekwencji głupio prowadzonego życia, przeżytego w nienawiści, założonego na dorabianie się.
Świętować przez teatr. Iść do teatru. To może być propozycja nieoczekiwana. Zaproszenie przyjaciół, którzy przysłali bilety. To może być pomysł twój własny. Twoja ulubiona sztuka. Twój ulubiony autor, reżyser, scenograf, choreograf, aktor, aktorzy, zespół. To może być sensacja sezonu, o której w prasie naczytałeś się dostatecznie dużo słów uznania, podziwu, a również słów potępienia, zgorszenia, grozy. Sztuka, na którą trzeba iść, którą trzeba zobaczyć z czystego snobizmu, kiedy nie wypada na niej nie być, gdy już wszyscy prawie ją oglądali. A więc iść do teatru. Wybrać jakiś ubiór. Bo to niby już nie te czasy, kiedy szło się do teatru jak do kościoła na Wielkanoc, ale jednak coś na siebie trzeba w końcu włożyć. Bo być może spotkać trzeba będzie jakichś znajomych wystrojonych jak święty obraz i co? Świecić oczami jak Kopciuszek, który ma jedną sukienczynę na świątek i piątek.
Iść do teatru. Już od samego początku nastrój uroczysty. Oddać wierzchnie okrycie w szatni. Wejść do foyer. Gdzie już pełno światła, lustrzana posadzka. Ściany jak po remoncie. Zawstydzić się, że „dawno tu nie byłem” – „Powiedz, kiedy to byliśmy w tym teatrze ostatni raz, bo już nawet nie pamiętam”.
Ale już czas na to, żeby wejść do sali. Widok wnętrza zawsze na tobie robił wrażenie. Czujesz prawie, jakbyś stracił oddech na moment. Rzeczywiście, wspaniałe jest to wnętrze. Co by nie powiedzieć, widok imponujący. Zdaje ci się, jakby oczy wszystkich obecnych spoczęły na tobie. Ale nie. To tylko złudzenie. Choć w gruncie rzeczy żal, że choćby przez chwilkę tak nie jest. Iść do swojego miejsca. Nie jest najlepsze ale też nie jest najgorsze. Już większość foteli jest zajęta. Lekkie przepychanie się. Zająć wreszcie swoje miejsce, odetchnąć z ulgą. Popatrzeć w górę, gdzie wisi świecznik, który ci wciąż imponuje. Rozglądnąć się po lożach i w tył. Jeszcze ostrożnie, jeszcze dyskretnie, żeby nie sprawiać wrażenia prostaka, który po raz pierwszy znalazł się w teatrze. Wreszcie ostatnie dzwonki. Słyszeć, jak przycicha gwar. Patrzeć, jak ciemnieją światła. Zaczyna się. Kurtyna w górę.
Pierwszy szok, jaki sprawia scena. Pierwsi aktorzy lustrowani krytycznie przez ciebie. Pierwsze przez nich wypowiadane kwestie. Jeszcze jesteś w pozycji obserwatora, kogoś z zewnątrz, kto się zna na tych sztuczkach, na tym tekście, na tych chwytach, na tych sposobach. Ale już akcja się rozwija, zagęszcza się atmosfera, napinają się konflikty, choć wciąż jeszcze jesteś w pozycji widza, ale coraz bardziej dajesz się wciągać, angażujesz się w historię, która jest przedstawiana. Dostrzegasz intrygi, matactwa, widzisz jak należałoby sprawę rozstrzygać właściwie, sprawiedliwie, uczciwie, widzisz słabości bohaterów, popełniane błędy, krótkowzroczności. Już wiesz, jak by trzeba, jak należy, jak ty byś postąpił w ich wypadku, jak i tobie grozi to, co im grozi, jak i ty popełniasz podobne błędy co i oni, jak i w tobie ich zło i ich dobro. Widzisz, że to nie ich tylko los ale i twój los rozgrywa się przed tobą, w tobie, jak należałoby wyjść z tego, w coś fatalnie wszedł, wydobyć się z dna, w którym się znalazłeś. Uratować się tak jak można, jak trzeba. Być przerażonym katastrofą, która nadciąga, ku której idą jak po sznurze, jak kierowani przeznaczeniem. Współczuć im, współczuć sobie. Być poruszonym do głębi ich cierpieniem, tragedią nie do odwrócenia, nieszczęściem nie do zatrzymania, utraconym życiem, choć może nie umarli. Tym, że mogło być tak wspaniale, a już nigdy nie będzie, bo już wszystko stracone. Wstawać ze swojego miejsca, jakby się nic nie stało. Ukradkiem tylko może ocierać łzę. Łzę wylaną przecież nie tylko nad losami bohaterów sztuki ale zarazem nad sobą.
Nieść w sobie cały przestrach, przerażenie, co się może z człowiekiem stać, co się może z każdym – co się może z tobą stać. O coś się pytają. „Tak” – mówisz, „nie” – mówisz, „oczywiście” – mówisz, „ależ proszę cię bardzo” – mówisz. Nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Nie bardzo przytomnie, automatycznie prawie, podajesz płaszcz, odbierając płaszcz, zapinając guziki, schodząc po schodach. A cały jeszcze jesteś w swoim wnętrzu, w tym przeżyciu, które stało się twoim udziałem. Usiłujesz sklejać jakieś sensowne zdania, usiłujesz odpowiadać na stwierdzenia, że się ochłodziło, że tyle ludzi było na tej sztuce, że przeciągnęła się ona ponad spodziewanie. A jesteś malutki, skulony w sobie, cichy i mający nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze masz szansę, że nie same błędy były w twojej historii życiowej. Powracać do domu z rozdygotaniem, które ci trudno ukryć.
Powracać do życia. Ale bronisz się, by nic z tego nie stracić, coś otrzymał. Chcesz zatrzymać w sobie to, co naprawdę ważne, nawet kosztem twojej codzienności, twojej stabilizacji. Chcesz przenieść ten skarb, choć w glinianym naczyniu, w twoją całą codzienność, tak żeby ona już przestała być codziennością, ale nasyciła się tym świętem, które miałeś szczęście przeżyć. Tak, szczęście, bo prawda, która się przed tobą otworzyła, która stała się twoim udziałem, w której było danym ci uczestniczyć, przepełnia cię naprawdę głęboką radością. Jakbyś się na nowo narodził, jakbyś się znowu odrodził. Bo poznana przez ciebie prawda rodzi nadzieję i stąd ta twoja radość, która cię przepełnia.