Nadsłuchiwać skradającą się śmierć.
Nadsłuchiwać skradającą się śmierć. Właściwie to nie było nic, ale zaniepokoiły cię pewne sygnały. Nawet nie zwróciłbyś na to uwagi, ale zgadałeś się ze znajomym, który miał też takie same jak ty objawy, zlekceważył je i teraz ma poważne kłopoty. Prześwietlenie, w ciemności pytanie rzucone przez rentgenologa mówi ci wszystko. Już nie potrzebujesz wyjaśnień. Analiza krwi potwierdza tamten wynik. Niby wszystko w normie, tylko niedobry jest jeden element i potem drugi, który też świadczy, że coś złego się dzieje. Słuchasz uspokajających słów lekarza, że będzie wszystko dobrze, tylko trzeba będzie podjąć konkretną kurację. „Tak, ale to jest proces postępujący?” – upewniasz się. Lekarz wywołuje dobrotliwy uśmiech na twarzy: „No cóż, kiedyś trzeba umrzeć”. Z pewnością to jego takie standardowe zdanie, które serwuje podobnym pacjentom w podobnej sytuacji jak twoja, ale dla ciebie jest to wiadro zimnej wody wylane ci na głowę. Niby nie powinno to być dla ciebie niespodzianką. Prawie to samo mówiłeś sobie sam. Ale usłyszeć to od kogoś z zewnątrz, i od tego, kto cię ma ratować od śmierci, to ma inny wymiar.
Słuchać poleceń podawanych ci przez lekarza, który zebrał wyniki badań krwi, moczu, prześwietlenia, elektrokardiogramy. ” A więc poza tym nie należy dźwigać ciężkich przedmiotów. Unikać schylania się”. – A ty masz w oczach, a ty masz w rękach ciężary, które przedźwigałeś, walizki, paczki. – „Codzienny dłuższy spacer”. – Nie pamiętasz, kiedy byłeś na spacerze, i to dłuższym. „Wysypiać się do woli. Koniecznie kłaść się przed północą”. – To kiedy potrafiłbyś coś zrobić, gdybyś sobie pozwalał na takie luksusy. A tak, nawiasem, jakie to ładne słowo „kłaść się”. Przecież ty nie pamiętasz, kiedy byś się „kładł”. Ty padasz jak podcięte drzewo, walisz się zmordowany w pościel.
Słuchasz już jak przez mgłę słów lekarza, gdy on mówi do ciebie. – „Unikać przysmażanych potraw, tłuszczów zwierzęcych”. – Słuchasz tego, patrzysz na niego z wyrozumiałością. Gdybyś miał swojego nadwornego kucharza i mógł go brać w drogę, na twoją poniewierkę. Mówi do ciebie rozpędzonego, który wciąż jesteś do tyłu z wszystkim, który mimo, że starasz się nadganiać, wciąż jesteś zapóźniony, wciąż nie jesteś w stanie zdążyć, mimo to, że ograniczasz do minimum odpoczynki. Słuchasz i wiesz, że nie wypełnisz jego zaleceń nawet w jednej dziesiątej. To już jest dla ciebie wprost niemożliwe, i mimo woli uśmiechasz się. „Nie spieszyć się, nie denerwować się, żyć bez stresów, na luzie. Jeść powoli, spokojnie, przeżuwać”. – Idziesz do domu na jeszcze sztywnych nogach i myślisz sobie, że to kolejna twoja smuga cienia, albo może pierwsza tak wyraźna. Ile ich jeszcze będzie. Czy ich więcej potrzeba. – „Proszę nie zaniedbywać okresowych kontrolnych badań; ale poza tym, trzeba się nauczyć żyć ze swoją chorobą”. – Idziesz z tym zdaniem rzuconym ci na pociechę, na ostrzeżenie, na naukę. A dla ciebie zamknęła się jakaś epoka, do której nigdy nie wrócisz. Już pewnych rzeczy ci po prostu nie wolno. I to nie wolno pod grozą śmierci. Jesteś jak kaleka, choć tego na zewnątrz nie widać. Ale co gorsze, czujesz się jak kaleka, a tego najbardziej nie chcesz. A więc to byłoby już po życiu. Widzisz obok ciebie przechodzących chłopców i dziewczęta roześmianych, rozgadanych. I wiesz, że ty już do tego świata nigdy nie będziesz należał. Że już nigdy nie będziesz się tak śmiał jak oni, nie będziesz tak beztroski jak oni. Pracujesz, bierzesz lekarstwa przepisane. Jeszcze bardziej niż dotąd dbać o dobrą organizację dnia. O maksymalne wykorzystanie czasu. Eliminować wszystkie „puste przebiegi”. Rozliczać się skrupulatnie z każdej rozmowy, z każdego spotkania, z każdej wizyty. Nic ponad to, co konieczne dla ciebie i dla ludzi. Żadnego bałaganiarstwa, żadnej przypadkowości.
Uwzględniać w miarę możliwości zalecenia lekarskie. Prowadzić higieniczny tryb życia. Nadsłuchiwać skradającą się śmierć. Wciąż nie wiesz dokładnie, na co umrzesz. Masz parę możliwości. Obserwujesz rozwój tych paru chorób w tobie. „Zobaczymy, która będzie pierwsza. A może jeszcze wyskoczyć coś nowego”. Robisz sobie pewne zastrzeżenia. Nie chciałbyś mieć wylewu i pozostać sparaliżowany. To już lepiej umrzeć od razu. Nie chciałbyś też mieć raka i bardzo cierpieć. Nie chciałbyś mieć sklerozy i być ludzkim wrakiem zapominającym wszystko, mówiącym od rzeczy, błądzącym po ulicach bez nazwiska, bez adresu.
Słuchasz o rozmaitych śmierciach, patrzysz na rozmaite starzenia się gwałtowne osób ci znanych. Może najchętniej umarłbyś nagle, w jednej sekundzie. Może nawet we śnie, nie budząc się. Choć taka śmierć wydaje ci się nieludzka. Tak nagle odejść od ludzi, bez pożegnania, bez rozdysponowania wszystkich spraw, bez modlitwy, bez przygotowania się na stanięcie przed Bogiem, bez spowiedzi i Komunii świętej. Z drugiej strony zdajesz sobie sprawę, że choćbyś długo się przygotowywał, śmierć będzie dla ciebie zawsze zaskoczeniem. Ani nie zdążysz pozałatwiać do końca, pozamykać wszystkich rozpoczętych spraw, ani nie pożegnasz tych, których byś chciał. A nawet nie jesteś pewien, czy chciałbyś, by cię w takim stanie zobaczyli rozmaici ludzie. Ani twoja końcowa modlitwa nie będzie tak gorąca, jakbyś sobie to teraz życzył.
Nadsłuchiwać skradającą się śmierć. Coraz bardziej przekonujesz się do tego, że trzeba już teraz tak żyć, abyś w każdej chwili był gotowy odejść. Starasz się zamykać sprawy, wykańczać, być na bieżąco możliwie ze wszystkim. Chociaż ci się to nie w pełni udaje, to przecież ten kierunek uznajesz za jedynie słuszny. Coraz częściej obliczasz sobie bez żadnej kokieterii, na ile czego jeszcze potrzebujesz, na ile co ci ma jeszcze wystarczyć, w którym roku już cię prawdopodobnie nie będzie na świecie. Zaczynasz skrupulatnie uważać, aby nic nikomu nie być winnym. Wynagradzasz za prace wykonywane dla ciebie szczodrze, ponad normę. Rozdajesz to, czego nie potrzebujesz teraz, czego nie będziesz potrzebował w najbliższym czasie. Teraz dopiero widzisz, jak się zagraciłeś. Ileś nazbierał rzeczy nie wiadomo po co.
Stwierdzasz z satysfakcją, że dotąd twoje działanie cechowało zbieranie, kompletowanie, urządzanie się, gromadzenie, zabezpieczanie. Teraz masz tendencję odwrotną: rozdawać. Wyzbywasz się na wszelkie sposoby. Nie na gwałt, nie po panikarsku, ale wyraźnie starasz się zwalniać balast, jak ci, którzy latając balonem chcą się wznieść w górę. Ideałem byłoby, gdybyś w chwili śmierci mógł nic nie mieć. Łatwo ci teraz przebaczać. Nie przerażasz się ludzkimi szaleństwami. Nie zaskakuje cię nienawiść. I to wszystko oceniasz właśnie od tej strony: oni jeszcze nie wiedzą tego, co ty wiesz. Więc nie ma im się co dziwić. Czy to na tym polega mądrość starców? Nie chcesz tego tak nazywać, bo nie uważasz siebie ani za starca, ani za mędrca, ale chyba jakoś tak to jest.