SAMOTNOŚĆ
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką –
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci –
z barankiem wielkanocnym. – Bez was świeczki gasną –
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci.
(Jan Twardowski)
Mówi o niej już Stary Testament przy stworzeniu człowieka. Gdy – jak autor Księgi Rodzaju pisze – powiedział Bóg: „niedobrze być człowiekowi samemu”. I potem, gdy człowiek nazywa imionami stworzone zwierzęta, tekst komentarza donosi: „Nie znalazł wśród zwierząt człowiek istoty sobie podobnej”. Wreszcie zapada decyzja Boga: „Uczyńmy człowiekowi pomoc”. Z kolei następuje opis stworzenia Ewy.
Samotność człowieka. Nieporównywalna z samotnością zwierząt. Właśnie przez fakt, iż on jest stworzeniem obdarzonym rozumem i wolą, że może myślą wybiegać daleko w przyszłość – w swoją starość i śmierć, że musi decydować wciąż, bez końca rozstrzygać w drobnych sprawach i zupełnie istotnych dla swojej przyszłości, dla swojego bytowania. Wśród morza ewentualności: tego, co potrzebne, mniej potrzebne i zbyteczne, tego co przyjemne, mniej przyjemne, a pożyteczne, tego co szkodliwe, bardziej szkodliwe, a smakowite, tego co opłacalne, bardziej opłacalne, a krzywdzące drugiego człowieka, tego co prawdziwe, mniej prawdziwe, kłamliwe, ale dające korzyści. Nie zgubić się w tym gąszczu ani nie rozstrzygać fałszywie. Nie zgubić się ani na chwilę, ani na miesiąc, ani na całe życie. Umieć wrócić, gdy się pobłądzi. Umieć odkryć błąd, przyznać się do tego, że się było nieuczciwym, brutalnym, egoistycznym, że się skrzywdziło drugiego człowieka.
Potrzeba drugiego człowieka, który pomoże, ostrzeże, upomni w imię dobra, życzliwości. Potrzeba drugiego człowieka, który uratuje od rozpaczy. Potrzeba człowieka wiernego, który nie zdradzi, nie odejdzie, nie opuści, gdy zdarzy się czas próby, niepowodzeń, klęsk, katastrof życiowych, gdy wszyscy się odsuną, potępią, zapomną, który pocieszy, podeprze, poda rękę, pozwoli uwierzyć w siebie, przyniesie nadzieję i radość. Samotność człowieka pogłębiająca się w miarę upływu lat, pochłaniająca go w jego starości. Potrzeba człowieka, który pomoże się starzeć. Przy którym nie będzie ci wstyd twoich słabości fizycznych i psychicznych. W którego twarzy nigdy nie zobaczysz pogardy, wstrętu, ale co najwyżej współczucie.
I tak człowiek jest z definicji istotą społeczną, co oznacza, że jest stworzony do miłości, jest stworzony do małżeństwa.
To uratowanie człowieka od samotności przez małżeństwo należy traktować na szerokiej płaszczyźnie znaczeniowej. To jest po pierwsze jedność, jaką człowiek stanowi ze swoim współmałżonkiem, ale po drugie dokonuje tego rodzina i to znowu w wielorakim znaczeniu. A więc jest najpierw samo dziecko. A ono stanowi część osoby rodziców, przedłużenie ich egzystencji w czasie. Po drugie dom, w którym są dzieci, tkwi głęboko w teraźniejszości i jest wychylony w przyszłość. Idziemy przez życie pokoleniami – pokolenia trzymają się razem i starzeją się razem. Dzieci wyrywają rodziców z samotności pokolenia odchodzącego powoli z areny świata i wprowadzają ich w teraźniejszość i przyszłość. Przez dom przetaczają się watahy: koledzy i koleżanki twojego syna; twojej córki. Oni – wraz z twoimi dziećmi – wnoszą w twój dom ten inny świat. Obcy dla ciebie, współczesny, świat młodego pokolenia. Nowe słowa, nowy słownik. Nowi autorzy, nowe książki. Nowa muzyka, nowe piosenki, nowe taśmy, płyty. Nowe filmy, nowe sztuki teatralne, nowe zespoły. Nowe mody, nowe sukienki i bluzki, spódnice i spodnie. Nowe uczesania, nowy makijaż. Obcy, nowy – już nie nowy, już nie obcy, bo to świat twoich dzieci, a więc twój – twój nowy świat, którego uczą cię twoje dzieci, w który przez nie coraz bardziej wrastasz, poznajesz, zachwycasz się, wraz z zachwytami twoich dzieci. Przez nie jesteś w nim obecny. A nawet go tworzysz. Dzieje się tak również przez to, że rodzice biorą odpowiedzialność za tę teraźniejszość poprzez wychowywanie swoich dzieci. Są w niej przez nie obecni, wpływają na nią. Sytuacja człowieka, który nie zdecydował się na życie rodzinne, przypominać może ulicę zamkniętą, ślepy zaułek. Choćby w sferze materialnej: po co kupować, po co urządzać, po co meblować: tylko to, co najważniejsze, co najpotrzebniejsze. Nic nie musi być bardziej trwałe niż długość życia. Komu przekazać to, co pozostanie. Kto to przyjmie, kto to zrozumie. Bezżenność. Puste mieszkanie, do którego się wraca po pracy zawodowej. Mieszkanie, w którym nikt nie czeka, w którym nikt nie wita, w którym nikt nie żegna. Bezżenność. Cały dorobek umysłowy, całe doświadczenie życiowe, mądrość życiowa, wszystkie przemyślenia, odkrycia drobne i genialne, wszystko to zginie.
Znam rozmaite mieszkania ludzi samotnych. Mam kolegę w Rzymie, który nigdy nikogo do siebie nie zapraszał, bo – jak twierdził – nie ma gdzie mieszkać. Kiedyś odnalazłem go, gdy potrzeba była pilna. Miał do dyspozycji mały domek.
Ale cóż, w jednym pokoju mieszkała sroka kulawa, a w drugim gołąb ze złamanym skrzydłem. „Muszą mieszkać osobno, bo jedno nie znosi drugiego” – tłumaczył mi Józek. W kuchni góra garnczków niemytych, pod sam sufit. W gabinecie magazyn gazet, papierów, książek na ziemi rozłożonych w stertach.
Znam i inne mieszkania. Pani docent – z mieszkaniem tak wymuskanym, tak poukładanym, że człowiek boi się w nim poruszać, by nie zamącić tego porządku tak pieczołowicie przestrzeganego. Bibeloty, cacuszka, serweteczki, koroneczki, pamiąteczki z licznych podróży, wakacji, wczasów krajowych i zagranicznych. Ale tak pierwszy jak drugi dom napiętnowany starością.
Decyzja na życie bez rodziny może wypływać z rozmaitych powodów. Może to być wybór świadomy, uwarunkowany np. określonym zawodem. Człowiek na którymś etapie rozważań na temat swojej przyszłości powie sobie, że jeżeli chce być np. naukowcem z prawdziwego zdarzenia, nie może się z nikim łączyć. Nie mówię, że taka decyzja jest słuszna. Bo akuratnie wielu naukowców najwyższej klasy było i jest ludźmi posiadającymi rodzinę, i to nieraz wielodzietną. Ale nie o to chodzi. Stwierdzamy tylko, że taka decyzja może być spowodowana tego typu argumentacją. A może być inaczej. Może się zdarzyć, że ktoś chciał założyć dom, ale nie spotkał drugiej połowy swojej pomarańczy. Po prostu nie trafił na swojego człowieka. Nie spotkał wielkiej miłości, na którą czekał. A zawierać małżeństwo za wszelką cenę, takiej ewentualności nie uznawał. Mogło być jeszcze inaczej, że odrzucił tę miłość, która była dla niego przeznaczona. Lekkomyślnie odrzucił ją, może twierdząc, że jeszcze za wcześnie, że podobnych będzie miał jeszcze w życiu setki a przynajmniej dziesiątki. Odrzucił z jakiejś urażonej ambicji – przez jakiś drobiazg, którym się poczuł dotknięty, albo pojawiła się nagle następna okazja, która wyglądała na bardziej interesującą, albo wyperswadowali mu ją rodzice czy koledzy, że to partia nie dla niego. Dopiero potem, po latach, już wie, że to była właśnie ta miłość, którą powinien był zatrzymać. Ale teraz na wszystko już za późno.
Tylko boję się, że to, co dotąd powiedziałem, stworzyć może wrażenie, że małżeństwo stanowi panaceum na to, co nazywamy samotnością. Że wystarczy wyjść za mąż, ożenić się, aby rozwiązać ten jeden z najtrudniejszych problemów życia człowieka. A przecież tak nie jest. Nie bez powodu powtarzałem parokrotnie: człowiek jest skazany na miłość, na rodzinę. A więc najpierw na miłość. Zbyt dobrze znamy obrazy przeciwne, żeby mieć wątpliwości w tym względzie. Dwoje ludzi związanych wspólnym mieszkaniem, mieszkających pod wspólnym dachem, już nic do siebie nie czujący, czasem nienawidzący się, jedno drugie utopiłoby w łyżce wody. Właściwie wciąż nie wiadomo, dlaczego jeszcze mieszkają ze sobą, jeżeli ich nic już od dawna nie łączy, a wszystko dzieli. To już tysiąc razy lepiej mieszkać osobno i nie czuć na sobie wzroku pełnego pogardy, lekceważenia. To już lepiej starzeć się, chorować, cierpieć samotnie, niż wtedy, gdy ktoś na to patrzy z satysfakcją, bezlitośnie albo obojętnie. A więc nie małżeństwo za wszelką cenę, ale miłość za wszelką cenę.
Tylko przyłapuję się na tym, że z tego, co powyżej zostało powiedziane, może wynikać, iż nieżonatych, niezamężnych nie obowiązuje zasada, że człowiek jest stworzony do miłości, do małżeństwa, do rodziny. A tymczasem jest tak, że jeżeli nawet odpadają dwa kolejne człony, to przecież pozostaje i obowiązuje ten pierwszy.
Nie wiem, czy zauważyłeś, że posługuję się słowem „niezamężna” albo zwrotem „który nie założył rodziny”, bo unikam słowa „samotny” czy nawet „wolny”. Bo akuratnie twierdzę, że nieżonaty też nie może być samotny, że żaden człowiek nie powinien być samotny, że to zaprzecza jego istocie. Każdy człowiek jest stworzony do miłości. To dotyczy tak księży czy zakonnic, jak ludzi świeckich. Nawet w wypadku księży i zakonnic, jeżeli miłość do Boga jest w ich życiu jakoś wyraźnie na pierwszym planie, oznacza to, że i miłość do ludzi musi występować w sposób bardzo intensywny. Bez tego nie ma pracy wśród najbiedniejszych, nie ma duszpasterstwa ani apostołowania. Tak jest również gdy chodzi o świeckich, którzy nie założyli rodziny. Każdy z nich musi kochać, w zależności od swojej sytuacji osobistej czy zawodowej. To może być dalsza rodzina, pacjenci w szpitalu, dzieci w szkole, w szerszej perspektywie – czytelnicy artykułów czy książek, odbiorcy wszelakich produktów. Iluż takich nauczycieli, ileż takich nauczycielek, które mają wypełnione swoje życie życiem swoich uczniów i uczennic.
Jest początek czerwca. Spotykam jedną z takich wracającą ze szkoły. Naprawdę nie ma w sobie nic z tego, co się określa mianem histeryczka. Idzie z oczami zaczerwienionymi od płaczu.
– Co się stało?
– Nie, nic.
– To skąd ten płacz?
– Gdy pomyślę, że to już ostatnie lekcje, jakie mam z moją klasą. Ja nie wiem, jak to przeżyję, gdy w przyszłym roku szkolnym ich już nie zobaczę.
– To po raz pierwszy taki płacz rozstania?
Lekko się zmieszała:
– Nie, ja każde odejście mojej klasy ciężko odchorowuję.
I to naprawdę normalna osoba. Nie ona jedna. Posłuchaj wiersza ks. Jana Twardowskiego, który stał się i moim wierszem, bo ja też uczyłem dzieci i to było moje najbardziej ukochane zajęcie:
„Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką –
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci –
z barankiem wielkanocnym. – Bez was świeczki gasną –
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci”.
Ale jeszcze jedna sprawa, właśnie w tym miejscu, gdy mówimy o samotności człowieka i o jedynym wyjściu z niej, jaką jest miłość. Słuchałem litanii zarzutów przeciwko współmałżonkowi: jaki on jest niemożliwy, bezlitosny, okropny, bez współczucia. Patrzyłem na tę kobietę skarżącą się, że już nie jest kochana, że coraz częściej pozostaje sama w domu, a mąż nie wraca prosto z pracy. Wtedy pojawiło się w mojej pamięci stare zdanie z rzymskiego zbioru przysłów. Przysłowie, którego dawno nie słyszałem w sobie, którego nie słyszałem u innych: „Si vis amari – ama, ama,ama”. „Jeżeli chcesz być kochanym – kochaj, kochaj, kochaj”.
Boże, już tyle w tej książce było na ten temat. Zdawałoby się, że już więcej możliwości nie ma i wszystkie są wyczerpane, a przecież… Chcesz, by cię kochano, to wiedz, że na to musisz sobie zasłużyć. Na miłość trzeba sobie zarobić. Złe to słowa, bardzo nieadekwatne, bo przecież do istoty miłości należy bezinteresowność. Jeżeli się nimi posługuję, to tylko alegorycznie. Już jakoś tak jest: chcesz być kochanym, to kochaj. A więc umiej podziwiać, zachwycać się pięknością, mądrością, dobrocią ludzi, cieszyć się szczęściem innych, radością innych. Bądź gotowym do każdej pomocy, usłużenia drugiemu człowiekowi, gdy zaistnieje potrzeba. Naucz się sprawiać innym drobne radości, pamiętaj o ich ważnych i mało ważnych sprawach, którymi się kłopoczą czy cieszą, na które czekają, których się boją. Uczestnicz w życiu innych ludzi aktywnie. Angażuj się w ich sprawy na tyle, na ile widzisz, że trzeba.