Biblioteka


Wypędzenie kupców ze świątyni



Wypędzenie kupców ze świątyni

Zgodnie z życzeniem większości zamiast wprost do świątyni ruszyli znowu w górę, w stronę pałacu królewskiego – czyli Pretorium, choć Jair twierdził, że jeszcze nie ma Piłata w Jerozolimie, że jeszcze nie przybył z Cezarei. Ale chcieli – jak mówili – przekonać się, a naprawdę: zobaczyć znowu siedzibę Piłata.
Gdy tylko wyszli z domu Jaira, zbliżyła się do Niego Joanna. Półgłosem, tak żeby inni nie słyszeli, zapytała Go:
– Czy Jair przypadkiem nie rozmawiał na nasze tematy?
– Dokładnie tak – i przedstawił jej pokrótce to, co usłyszał.
– To znaczy – powiedziała Joanna z namysłem – jest pewne, że cała ta rozmowa pozostaje w związku z relacjami uczonego w Piśmie, którego spotkałeś w Kafarnaum. A z tego wynika, że Kajfasz Cię nie akceptuje ani Twoich propozycji. To stanowisko doktora w Piśmie, o którym wspomniał Jair, to jest – ot, takie coś „na rybkę”, jak to chłopcy mówią.
Tymczasem natrafili na mur ogrodu królewskiego. Wędrowali dość długo wzdłuż niego, wreszcie wyszli na plac przed pałacem, wyłożony dużą, bazaltową kostką, prawie blokami bazaltu świetnie ułożonymi, stanowiącymi jeden czarny, ogromny stół. W głębi piętrzył się masyw pałacu. Jeżeli nie przytłaczał ogromem i ciężarem, to dzięki kolumnadom, które przydawały mu lekkości i spokoju. Wokół pałacu nic się nie działo. Nie było straży, rozstawionych tu gęsto w czasie obecności namiestnika.
Podeszli w milczeniu pod sam gmach. Głównym akcentem, który dopiero teraz rzucał się w oczy, było podium przywarte do ścian frontonu, wiszące wysoko, zwane Litostrotos albo Gabbata. Z tego podium biegły do placu schody po jednej i po drugiej stronie. Piłat miał dojście na Litostrotos wprost z pałacu.
Teraz panowała tu głucha cisza, tak jak na głucho były pozamykane wszystkie drzwi i okna. Spojrzał na bruk. Znalazł rysunki wyryte na bazaltowych płaszczyznach. Pamiętał je od dziecka: odkąd tu przyszedł po raz pierwszy. Piotr też zaczął się im przyglądać i paru uczniów.
– To żołnierze, którzy pełnili tu wartę, z nudów grali w kości i wyrysowali sobie znaki pomocnicze, tak jak dzieci, które sobie rysują palcem na piasku. To jest tak zwana gra w króla.
– Ale czym oni potrafili to wyrysować w takim twardym kamieniu?
– No, musiało to być narzędzie z przedniej stali.
– Jakie narzędzie?
Nie doczekał się odpowiedzi, bo naraz Jankowi znowu coś wpadło do głowy, rzucił się do schodów, błyskawicznie pokonał ich przestrzeń i już był na Litostrotos – tuż przy niskiej balustradzie. Zaplótł ramiona na piersi – jak to Piłat lubił czynić – podniósł głowę w górę, władczym wzrokiem rozejrzał się po placu, jakby ten był napełniony tłumami, podniósł rękę w górę, jakby uciszał wiwatujące tłumy. Miał zmarszczone brwi, skupioną twarz.
– Ludu Jerozolimy! – zawołał patetycznym głosem. – Przyjmijcie do wiadomości, że ja, Poncjusz Piłat – namiestnik cesarza Rzymu – mówił powoli, wyraźnie – z dniem dzisiejszym ogłaszam królem Izraelitów mieszkających tak w Judei, Galilei, Samarii, Idumei, Perei, Dekapolis, krainie Trachonickiej i Izraelitów mieszkających gdziekolwiek na świecie – najmędrszego, najlepszego z wszystkich ludzi, jacykolwiek żyją – Jezusa z Nazaretu, który zbuduje królestwo Boże, ogarniające całą ludzkość!
– Janek, czyś ty zwariował, złaź stamtąd! – wrzasnął Kuba.
– Jeszcze kto usłyszy i może być z tego piekielna awantura! – zawołał Piotr zduszonym głosem.
A Jakub już biegł po schodach, żeby brata ściągnąć z góry, wołając po drodze:
– Po co ja cię wziąłem! Trzeba było cię w domu zostawić i obeszłoby się bez kłopotu! Teraz to już ci wleję.
Ale ten nie czekał, lecz drugimi schodami zbiegał na dół, wołając prawie z płaczem:
– A co, źle powiedziałem? Czego się czepiacie! Czy nie powinno być tak, jak mówię?! Kto ma rację, kto ma rację, no powiedz! – i tu rzucił się Mu w ramiona, szukając w nich obrony.
– Chodźmy wreszcie do świątyni, bo inaczej nie zdążymy tam do nocy – zawyrokował Piotr.
Zbiegali szybko, coraz bardziej gęstniejącymi uliczkami, popędzani niecierpliwością Piotra i swoją. Chcieli być jak najprędzej u celu swojego wędrowania z Galilei. Byli wciąż jeszcze powyżej poziomu świątyni. Pojawiała się od czasu do czasu między domami, ogrodami, obok których przechodzili.
– Idziemy mostem czy dołem?
– Mostem, mostem, będzie prędzej.
Im bardziej zbliżali się do świątyni, tym bardziej prześladowała Go myśl, że nie są przygotowani na wejście do Świętego Miejsca. Przecież nie można taką rozbawioną gromadą wkraczać do sanktuarium Izraela. Wreszcie nie wytrzymał. Przystanął, zagarnął ich wszystkich i powiedział, co myśli:
– Zostańmy chwilę w milczeniu i zastanówmy się, po co idziemy do świątyni.
Wszyscy przystanęli bez słowa. Znaleźli kawałek urwiska – mi to łąki, ni to ugoru – i przysiedli. Zapadła cisza. Tylko słychać było oddalony szum miasta. Starał się uciszyć wewnętrznie, stanąć przed Nim w całej prostocie. Modlił się: „Oto idę do Ciebie wraz z ludźmi, których mi dałeś”.
Nagle trwającą ciszę przerwało pytanie Janka, który nie wytrzymał przeciągającego się milczenia:
– A po co my idziemy do świątyni?
Przebudził się, tak jak chyba budzili się z zamodlenia inni. Po chwili – kiedy nie wiedział, czy ktoś nie wybuchnie i nie zgromi Janka – odezwał się Tomasz:
– Tak się u nas już tradycyjnie odpowiada na takie pytania: Do świątyni idziemy, abyśmy byli widziani przez Boga i aby Boga zobaczyć.
– Czy można Boga zobaczyć? – Janek zapytał szeptem Tomasza.
– To nie najlepsze słowo „zobaczyć”. Ale tak już w naszej tradycji językowej funkcjonuje. Mówi się również – i to ja wolę – że każdy dorosły Izraelita powinien przeżyć wizję Boga.
– A co to znaczy wizja Boga?
– To znaczy przeżycie mistyczne, które jest bardziej darem niż wynikiem starań ludzkich – choć bez nich się nie obejdzie. To jest przeżycie Boga, na które może sobie zasłużyć człowiek czystego serca, które można by nazwać dotykiem Boga samego.
Janek słuchał tych słów Tomasza jak urzeczony. Naraz Tomasz przerwał swoje mówienie i, pokazując palcem najwyższą partię świątyni, powiedział:
– Widzisz, Janek! My tam idziemy.
– Ta najwyższa kolumnada?
– Tak, za nią znajduje się najświętsze miejsce Izraela, gdzie Bóg mieszka w sposób szczególny.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy wpatrywali się w tę białą kolumnadę jak urzeczeni.
– Duże jest to pomieszczenie? – spytał półgłosem Janek.
– Nie, trzydzieści na czterdzieści pięć metrów. To, co między kolumnami prześwieca, to drzwi cedrowe pokryte złotem, nad którymi jest, wykonany również ze złota, krzew winny.
– Dlaczego krzew winny? – przerwał Tomaszowi Janek.
– Bo to symbol Bożego dzieła stworzenia. Drzwi są otwarte, ale dostęp do wnętrza zamyka ciężka zasłona – cała usiana haftem babilońskim wykonanym ze złota i srebra.
– I co jest za tą zasłoną?
– Za zasłoną jest Święte. Pomieszczenie zwane Helkal, wyłożone drzewem cedrowym. W nim są stoły chlebów pokładnych, świecznik siedmioramienny i ołtarz kadzenia, cały pokryty złotem, gdzie kapłani dwa razy dziennie palą kadzidło w ofierze.
– A mówiłeś, że tam nic nie ma.
– Ja teraz mówię o Helkalu: o Świętym. To jest jakby Święty Przedsionek. Dopiero zas nim, za kolejną zasłoną, znajduje się Debir, zwane tradycyjnie Święte Świętych – hadosz hakedoszim – tam mieszka Bóg – znowu przerwał na chwilę. – Jak pierwsza komnata jest jasna, tak ta jest zupełnie ciemna. Tu nie ma żadnego przedmiotu. – Znowu zrobił krótką przerwę. I powiedział z przejęciem: – Wierzymy, że tu w sposób szczególny mieszka nasz Bóg. – Zapadło kolejne milczenie. – Raz w roku, w Dzień Wielkiego Pojednania, arcykapłan okadza Debir. W komnacie tej leży tylko kamień, zwyczajny kamień, zwany „pępkiem świata”.
– No to teraz chodźmy już, chodźmy do świątyni – nalegał Janek.
Podnieśli się popędzani tym naleganiem i kontynuowali drogę.
Schodzili wciąż niżej. Prawie z każdym krokiem coraz bardziej rosły mury świątyni, piętrzyły się wieże, bastiony. Jego gromadka przycichła, obecność świętego gmachu stawała się coraz bardziej dojmująca. Gdy stanęli wreszcie na moście, mieli przed sobą już tylko gigantyczny mur obronny. Cyklopy – ogromne bloki skalne kładzione jeden na drugim – zadziwiały wielkością, ale zarazem precyzją obróbki.
– Jak oni potrafili… – Janek urwał, wpatrzony w nie.
Nie dziwił się Jankowi. Choć tyle razy był w Jerozolimie i znał każdy zakątek świątyni, za każdym razem jej ogrom robił i na Nim wielkie wrażenie.
– Chodź, Janek, chodź, kochany. Nie przystawaj, bo jeszcześ gotów spaść do Tyropoionu – pokpiwał z niego Jakub.
Janek popatrzył w dół wąwozu:
– No, rzeczywiście jest głęboki.
– Dopiero teraz zobaczysz cud: wchodzimy bramą wprost do Portyku Królewskiego.
Nagle znaleźli się w gigantycznym lesie strzelistych kolumn dzielących ogromne wnętrze Portyku na trzy nawy. Przeląkł się, że Janek znowu zacznie swój teatr dziecinno-krotochwilny i będzie się pytał, ile tych kolumn i jakie są wysokie. Będzie się wgapiał w nie, sięgając wzrokiem aż do kapiteli korynckich, mówiąc: „Naprawdę? One są wysokie aż na dwadzieścia osiem metrów?”. Ale nie. Poskutkowała chwila skupienia. Janek tylko popatrzył w głąb hali. Rozjaśniła mu się na moment twarz, ale skręcił na lewo i poszedł Zachodnim Portykiem w stronę sanktuarium. Po prawej stronie, o parę schodów poniżej, rozciągał się olbrzymi Dziedziniec Pogan, zastawiony częściowo straganami bankierów, ale przede wszystkim stadami bydła, owiec, klatkami z gołębiami, wśród których przewijały się gromady ludzi Trwał tu harmider zwyczajny dla targowisk: ryczało bydło, owce beczały na tle gwaru ludzkiego, zwłaszcza przekrzykiwania się handlarzy – harmider nie licujący z tym, co zwykło się utożsamiać ze słowem „świątynia”. Zawsze, ilekroć był tutaj, gorszył Go ten targ na miejscu świętym, ale nigdy w tym stopniu co teraz – gdy wziął na swoje barki troskę o swój naród, gdy poczuł się odpowiedzialny za budowanie w nim królestwa Bożego. Już dochodzili do schodów wiodących na Dziedziniec Kobiet.
– Ale wejdźmy Piękną Bramą, wejdźmy Piękną Bramą – dopraszał się Janek.
– Mowy nie ma. Nie będziemy obchodzili naokoło. Ty się, Janek, przestań rządzić, bo to zaczyna być nieznośne – skarcił go Jakub.
– Jeden, dwa, trzy, cztery… – Janek, idący obok Niego, sprawdzał, ile jest naprawdę schodów: czternaście czy piętnaście.
Wreszcie osiągnęli szczyt, wchodząc w jedną z trzynastu bram prowadzących na Dziedziniec Kobiet.
– No, to wreszcie jesteśmy w prawdziwej Świątyni – Janek zakonkludował. – Bo to, co tam było, to jeszcze nie świątynia.
Rozglądali się wszyscy, jak przybysze z innego świata, po tym ogromnym dziedzińcu.
– Jak tu cicho – wyszeptał Janek.
Zobaczył, że Tomasz zbliżył się do ogromnej skarbony i wrzucił jakieś pieniądze do „trąbki” otworu.
– A po co ty te pieniądze wrzuciłeś? Każdy musi?
– Nie, kto chce.
– A na co się wrzuca te pieniądze?
– Na budowę świątyni, na kadzidło, na drzewo, z podziękowaniem. Skarbon jest trzynaście – dodał Tomasz. Najwyraźniej chciał uciec od pytania, które podejrzewał, że Janek postawi.
– A tyś na co wrzucił? – Janek przypiął się do niego jak rzep do psiego ogona; tak często określał jego dopytywanie się Jakub.
Tomasz zamilkł, trochę speszony tym natrętnym pytaniem. Wahał się, czy odpowiedzieć. Wreszcie się zdecydował:
– Z podziękowaniem Bogu, że spotkałem Jezusa, naszego Nauczyciela.
– Idziemy dalej – oświadczył Piotr.
Przecięli więc dziedziniec o długości prawie sześćdziesięciu metrów i zaczęli się wspinać po schodach. Janek zaczął swoje liczenie: „Jeden, dwa…”, aby się upewnić, czy będzie czternaście, czy piętnaście.
– A teraz masz przed sobą Bramę Nikanora, która prowadzi na Dziedziniec Mężczyzn. A jest tak ogromna, jak widzisz i tak ciężka, bo ze spiżu i ze złota, że musi ją pchać dwudziestu ludzi, aby ją otworzyć: ranny skrzyp otwieranej bramy budzi Jerozolimę. To ci mówię, żeby uprzedzić te twoje ciągłe głupie pytania – mruczał Jakub do Janka.
– Po pierwsze, wcale nie głupie – tu Janek się obraził. – A po drugie i tak się spytam: A kto to był Nikanor?
– Bogaty kupiec z Aleksandrii, który ofiarował tę bramę jako wotum za uratowanie życia w czasie burzy morskiej – powiedział ze złością Jakub.
– Ale ten Dziedziniec Mężczyzn jest o wiele mniejszy niż Kobiet.
– Za to, patrz, na tamtym końcu masz ołtarz ofiarny i święty ogień.

Stał jak porażony tym wszystkim, co tu się działo – jak przed laty, gdy jako dwunastoletni chłopiec wszedł tu po raz pierwszy. Patrzył z tamtym przerażeniem na zwierzęta zabijane przez kapłana, obdzierane ze skóry, ćwiartowane, na ołtarz zlany krwią, na krew płynącą kanalikami ściekowymi, na kapłana kropiącego zebrane tłumy krwią zwierzęcia ofiarnego, na ludzi zbroczonych krwią oczyszczenia, na stos ofiarny, na którym płonęły wnętrzności. Patrzył, choć nie był w stanie patrzeć, uciekał ze wzrokiem, odwracał głowę. Bo robiło Mu się od czasu do czasu niedobrze, myślał, że nie wytrzyma i zwymiotuje od tego okrutnego widoku, od zaduchu mdłego krwi zmieszanego z odchodami, od ryku, rzężenia, kwiku zabijanych zwierząt, jak i tych, które były dopiero podprowadzane w kolejce do ołtarza, ale w przeczuciu śmierci usiłowały uciekać, wyrywały się i ryczały ze strachu, od dymu, który czasem zmiatany przez podmuch wiatru ogarniał swoim tłustym, ciężkim smrodem Jego, jak i wszystkich zgromadzonych.
Patrzył na to i już by uciekał stąd, żeby nie słyszeć, nie widzieć, nie czuć. Rozejrzał się po tłumie otaczającym ołtarz ofiarny. Nie, nic z tego, a wprost przeciwnie – trwało jakieś niesamowite, nieludzkie podniecenie, teraz dla Niego zupełnie przerażające. Każde uderzenie noża zadawane zwierzęciu wywoływało jeśli nie okrzyk radości, to przynajmniej było obserwowane z najwyższym uniesieniem. Krew, którą kapłan skrapiał ludzi, która rozbryzgiwała się po ich twarzach, włosach, ubraniach, była przyjmowana jak błogosławieństwo, dar, łaska. Rękami już lepkimi od krwi ludzie rozmazywali sobie kolejne krople po całej twarzy, po włosach, po rękach. Wyglądali jak jakieś piekielne stwory, jak nieziemskie istoty, a przynajmniej jak wampiry karmiące się krwią, potrzebujące krwi do życia. Na próżno doszukiwał się w tych ludziach oznak obrzydzenia, a przynajmniej przestrachu. Była w nich jakaś nienaturalna rozkosz z tego, w czym brali udział. Już nie mógł dotrwać, już nie wytrzymywał, już myślał, że Mu się nogi załamią i upadnie.
Nagle usłyszał słowa Kuby, który, będąc niskiego wzrostu, po to, żeby lepiej widzieć, stanął za ich plecami, na stopie kolumny:
– Barbarzyństwo, barbarzyństwo, czyste szaleństwo. Po co, na co? Co oni wyrabiają? Zgroza. Czy oni powariowali?
Kuba mówił to do Piotra i Andrzeja, którzy obok niego stali wraz z innymi uczniami. Ale nie był pewny, czy ci go słyszą w tym harmiderze, który wciąż trwał, a czasami narastał z taką siłą, że nikt nie byłby w stanie sam siebie usłyszeć. Zresztą Kuba wcale nie był pewien, czy oni podzielają jego oburzenie i jego negację tego, co się tu działo. Wobec tego teraz zwrócił się wprost do Niego:
– Panie, żeby ktoś im wreszcie to potrafił powiedzieć, tak jak Ty to nam wytłumaczyłeś, że to nie krew baranów i wołów ofiarnych zmywa grzechy, ale grzechy zmywa przyznanie się do winy, żal za swoje grzechy, pokuta i życie sprawiedliwe, zadośćczyniące.
Aż się zdziwił, że Kuba potrafi zachować dystans wobec tego, co tu się działo, i własne zdanie. „Przynajmniej on jeden jest przytomny”.
– Wychodzimy – powiedział wyschłymi ustami do Kuby i uczniów.
Nawet nie zwrócił uwagi na to, czy Go posłyszeli, czy Go usłuchali, czy nie trwali w tym ekstatycznym napięciu, które doprowadzało wszystkich do jakiegoś szaleństwa. Przyszło Mu do głowy: co by było, gdyby teraz zaprotestował, gdyby kazał im przerwać tę krwawą orgię. Po prostu by Go nie usłyszeli. Musiał wreszcie stąd wyjść. Bo już nie mógł patrzeć na ludzi, którzy rzucali się na jeszcze ciepłe kawałki mięsa i rozrywali je w rękach, pakowali sobie do ust i pożerali. „Jak zwierzęta. Nie zwracają uwagi na to, co się z nimi dzieje”. Gdyby nawet trąba jerychońska się odezwała, gdyby spadł piorun z jasnego nieba, gdyby Bóg przemówił, jak na górze Synaj – również i Jego by nie usłyszeli. „Tak jakby nie usłyszeli moi uczniowie tego, co bym do nich teraz mówił”.
– Chodźmy stąd, bo zemdleję – powtórzył bardziej do siebie niż do nich.
Zszedł na miękkich nogach po schodach na Dziedziniec Izraela, przez Dziedziniec Kobiet, po kolejnych schodach wydostał się w dół, na Dziedziniec Pogan – żeby być jak najdalej, bo Mu się wciąż zdawało, że słyszy ryk zarzynanych zwierząt, żeby uciec od obrazu ludzi zlanych krwią. I to wszystko, na co było Go stać: wyczerpany usiadł w Zachodnim Portyku i patrzył tępo niewidzącymi oczami przed siebie. Dopiero po dłuższej chwili zaczęły do Niego dochodzić głosy ze świata otaczającego. Miał przed sobą ogromny plac, zawalony przynajmniej w jednej trzeciej stadkami bydła, owiec, stosami klatek z gołębiami, kramami, stołami bankierów zmieniających pieniądze.
– Gdy się przybliży Święto Paschy, to nie znajdziesz ani jednego metra kwadratowego, który byłby niezajęty – posłyszał głos któregoś z uczniów.
„A więc oni też wyszli ze mną” – pomyślał.
Przynajmniej tutaj było po ludzku, było normalnie. Trwał zwyczajny handel. Taki jak w poniedziałki i czwartki gdzieś na rynku w dużym mieście. Przymknął oczy. „Tak – myślał gorzko – najlepiej było patrzeć na świątynię ze wzgórza nad ogrodem oliwnym. Podziwiać jej budowle, kolory, koncepcję – i wracać do domu, ale broń Boże nie wchodzić, żeby się nie przekonać, że to rzeźnia i opętanie ludzkie mordem tych zwierząt, a do tego plac targowy”. Siedział z przymkniętymi oczami. Dochodził Go z daleka tylko szum głosów, jak szum nawałnicy morskiej, ponad który od czasu do czasu wybijały się poszczególne zdania:
– Brać i wybierać! Oto najpiękniejszy wół, jakiego nawet król Salomon nie miał w swojej oborze, kup go, człowieku, opłaci ci się! Złożysz Bogu w ofierze takie bydlę, to na pewno On ci za to tak pobłogosławi, że zwróci ci się to stokrotnie! Ten za drogi? Taki wół za drogi! Ty popatrz na jego rogi, na jego racice, czy on jest za drogi? Gdzie takiego drugiego dostaniesz?! A ja nie powiedziałem rzeczy ważnej: że tyś tego wołu nie gnał gdzieś z Galilei, Perei czy Iturei. On ci po drodze mógł paść z głodu, z pragnienia, jego mógł ukąsić skorpion, mogli ci go ukraść bandyci, zwłaszcza gdyby zobaczyli, że on taki piękny. Ale ja nie powiedziałem rzeczy najważniejszej, ty kupujesz go w świątyni, ty wiesz, co to znaczy? On już – ten wół – stoi tu od paru dni! Jak on się już przez ten czas uświęcił!
– Ty słyszysz, jakie on brednie opowiada? – doszło do Niego pytanie, z jakim Janek zwrócił się do Piotra, który już od pewnej chwili zajął miejsce obok Niego.
Wyczulony przez Janka słuchał i On uważniej głosów, które do nich dochodziły:
– Kupić, nie kupić – potargować można! Bierz tę owcę, ona jest bez skazy, taka owca, jaką kazał Mojżesz wybierać ze stada do Paschy. Ty się nie pytaj, ile ona kosztuje. Ona bardzo tanio kosztuje. Nie chcesz owcy, to weź koziołka za połowę ceny. Ty mówisz, że on taki mały. On dość duży, żeby unieść wszystkie twoje grzechy, chociaż patrząc na ciebie, to myślę, że lepiej by ci było kupić wołu. Ale niech będzie to koźlę. A może weźmiesz dwa koziołki, będzie to za twoje grzechy i za grzechy twojej rodziny. Kapłan go zabije, pokropi cię jego krwią i będziesz czysty jak łza, jak nowo narodzone dziecię. No, bierz tego większego, żeby potrafił unieść wszystkie grzechy twoje!
Głosy handlarzy bydła czasem przycichały, wtedy wyraźniej słyszeć można było targowanie się przy stołach bankierskich:
– Czyś ty zwariował? Czy ty masz dobrze w głowie? Ile ty bierzesz za tego półsykla?
– Tyle ile trzeba. Czemu krzyczysz? Co ci się nie podoba? Jak nie umiesz rachować, to tym się nie zajmuj.
– Nie rób ze mnie idioty. Tyś myślał, żeś trafił na durnia. Nie dam się oszukać. Dawaj z powrotem moje pieniądze. Znajdę uczciwszego handlarza.
– Co ty wygadujesz? Szkoda ci pieniędzy na taką świętą sprawę. Widzę, że ci nie zależy na twoim przynależeniu do narodu wybranego. A pójdziesz do karczmy i przepijesz, i wtedy nie pożałujesz. Ale jak już taki jesteś dokładny, to dla ciebie mogę coś opuścić, żebyś na mnie nie narzekał, żebyś na drugi rok znowu przyszedł do mojego kramu.
Słyszał za sobą rozmowy Janka z Jakubem:
– Po co tu są bankierzy? Co oni tu robią?
– Jak wiesz, każdy Izraelita swoją przynależność do narodu wybranego potwierdza w ten również sposób, że musi corocznie składać opłatę na Świątynię.
– A co kapłani robią z tymi pieniędzmi?
– Słyszałeś, jak Jair opowiadał o pałacu Kajfasza, jaki bogaty?
– No, ale gdyby nawet, to jest ogromna masa pieniędzy, która spływa co roku.
– Masz rację. Bo obowiązek tego podatku mają nie tylko Izraelici mieszkający w Palestynie, ale wszyscy Izraelici, gdzie by nie mieszkali. A więc tych pieniędzy kapłani mają a mają. Słyszałeś, co kiedyś Piłat wymyślił.
– A co? – spytał Janek.
– Widziałeś akwedukt? Zmusił ich, aby pokryli koszta zbudowania tego właśnie akweduktu.
– Kapłani powinni przede wszystkim te pieniądze przeznaczać na pomoc ubogim – oburzył się Janek.
– Co oni myślą o ubogich, to wiemy i ty, i ja, i dlatego też nie potrzebujemy sobie przypominać.
– A po co są bankierzy?
– Nie godzi się, żeby Izraelici płacili pogańskimi pieniędzmi – tak ustalili kapłani. Wobec tego ludzie, którzy na co dzień posługują się pieniędzmi rzymskimi czy fenickimi, muszą zmieniać je na monety starohebrajskie albo tyrejskie. Oczywiście przy zamianie bankierzy biorą procent.
– Duży?
– Od dwóch do czterech procent. Bywa, że są i nadużycia, zwłaszcza w wypadku ludzi prostych, którzy niezbyt dobrze orientują się w tych przeliczeniach.
Znowu wystrzelił obok Niego okrzyk:
– Och, wreszcie moje oczy mają zaszczyt oglądać szanownego dobrodzieja. Hej tam, wyprowadzić najpiękniejszego wołu, jakiego mamy w naszym stadzie. Wreszcie nie musimy mówić o pieniądzach. I ja też o nic nie muszę pytać, ja już od razu wiem, o co chodzi. Oczywiście, trzeba Panu Bogu złożyć należną ofiarę za te wszystkie łaski, w jakie opływa mój czcigodny klient. Za te cnoty mądrości i przedsiębiorczości, jakimi Pan Bóg go obdarzył, za bogactwo i zdrowie nie tylko własne, ale całej rodziny, którymi Pan Bóg wynagradza tych, co żyją zgodnie z Prawem.Za to wszystko trzeba podziękować ofiarą wspaniała, wołem najpiękniejszym złożonym w ofierze. Ja to rozumiem, bo Bóg tego nie zapomni, ale się odwdzięczy stokrotnie!
Posłyszał głos Piotra, który zwracał się do Kuby:
– Przyjrzyj się temu typowi: to bogacz z Kafarnaum. Łotr spod ciemnej gwiazdy, człowiek, przez którego niejeden w naszym mieście ciężkie łzy wylewa.
Słuchał tego wszystkiego, co się obok Niego działo, coraz bardziej świadomie. To już nie był bezwład, z którym tu przyszedł. Zwłaszcza niektóre sformułowania dotykały Go do żywego. Zdawały Mu się jakby ukłucia serca. Spostrzegł, że zmęczenie znikło, jakby go nigdy nie było, a od dłuższej chwili rośnie w Nim oburzenie. Już zdawało Mu się, że nie wytrzymuje, że to, co słyszy, przekracza Jego możliwości. Zaczął machinalnie rozwiązywać swój sznur, którym był obwiązany w pasie.
– Daj mi jeszcze twój sznur – zwrócił się do Piotra.
– Po co? – ten zdziwił się, ale już rozwiązywał go.
Odebrał sznur od Piotra, owinął sobie obydwa twardo koło dłoni, pozostawiając cztery długie końce. I dopiero wtedy Piotr zrozumiał, co chce zrobić. Uchwycił Go za ramię, powstrzymując:
– Nie! Czyś Ty rozum stracił? Rozszarpią Cię, zamordują.
– Zostaw – wyszarpnął się z ręki Piotra, zerwał się na równe nogi i rzucił się w stronę kupców:
– Precz! Precz! Wynoście się ze świątyni!
Zobaczył ich zaskoczone twarze, nierozumiejące, o co Mu chodzi. Podbiegł do stada wołów, zamachnął się powrozami i smagnął je po zadach. Raz, drugi, trzeci. Zaskoczone zwierzęta przez moment jeszcze stały nieporuszone, ale wreszcie drgnęły. I wtedy zaczęło się. Stado wołów poganiane Jego krzykiem i razami bicza z wolna zaczynało nabierać szybkości. Za nimi ruszyły owce z bekiem, również przez Niego popędzone. W przodzie już wybuchnął krzyk ludzi widzących zbliżającą się lawinę zwierząt taranującą, co napotkała. Wszyscy rozstępowali się na boki, a był to najwyższy czas, bo zwierzęta szły jak burza, nie zważając na przeszkody. Zewsząd zrywały się krzyki, lamenty:
– Ratunku! Na pomoc! Uciekać!
Ale to nie robiło na Nim najmniejszego wrażenia. Tymczasem rwąca rzeka zwierząt jednym skrzydłem zdążyła zdemolować napotkane kramy i stoły, tratując i równając je z ziemią. Resztę teraz On załatwiał. Zrywał blaty stołów z ich krzyżaków jednym ruchem, rozsypując monety. Wreszcie natknął się na klatki z gołębiami. Powstrzymał się. Zdołał tylko wyrzucić z siebie okrzyk:
– Zabierzcie je stąd!
I poszedł dalej. Ludzie uciekali przed Nim, rozbiegali się na wszystkie strony, wołając:
– Wariat! Oszalał! Zły duch Go opętał!
Tylko niektórzy bankierzy rzucili się na ziemię, zbierając rozsypane pieniądze.
Aż napotkał pusty plac. Ręka Mu zwisła, nogi drżały, pot zalewał oczy. Łapał gwałtownie powietrze otwartymi ustami, serce czuł w gardle, zdawało Mu się, że Mu rozwali klatkę piersiową. Drżał z wysiłku. Przedsionek Pogan – ogromne pole – był prawie pusty. Ale już nie pusty. Nadciągali zza murów ludzie, których wrzask zdawał się jeszcze trwać gdzieś w oddali; teraz z ciekawością i z większym lub mniejszym strachem wchodzili na dziedziniec, niepewni. Już Go rozpoznawali. Już Go wskazywali palcami, rękami, oczami. Zapytywali jedni drugich, czy się nie mylą, czy to ten sam ich Mistrz z Galilei, spokojny i łagodny, pełen współczucia i miłosierdzia – ten tam, stojący na ogromnym dziedzińcu wśród resztek pogruchotanych kramów, zwywracanych stołów, ten z biczem w rękach, w rozwianych włosach i luźnej szacie. Słychać było ich głosy znakomicie na całym placu.
Aż sam się zreflektował. Zaczął rozplątywać powoli sznury, odwijał ze swojej dłoni, obwiązał się swoim w pasie. Spostrzegł, że pozostał Mu jeszcze sznur Piotra. Nie chciał trzymać go w ręce. Rozejrzał się. Uczniów przy Nim nie było, gdzieś znikli. Spojrzał do tyłu. Stali zbici w gromadę, chyba wciąż sparaliżowani tym, co widzieli. Obwiązał się wiec i tym drugim sznurem. Obciągnął suknię. Poprawił włosy.
Nagle zauważył grupę ludzi biegnących pod kolumnadą Portyku Zachodniego. Dobiegli na jego wysokość i, nie schodząc na plac, zaczęli Mu się przyglądać, wymieniając pomiędzy sobą jakieś uwagi. I On się im przyglądnął i stwierdził, że to grupa ludzi Świątyni. Byli tam wśród nich i kapłani, i lewici. Chyba zdziwiło ich to, że na rumowisku zobaczyli Go samotnego. Jeszcze jakby nie dowierzając, że to On sam jeden spowodował tę zawieruchę, rozglądali się, szukając wspólników. Dopiero gdy się przekonali, że nie miał wspólników, zaatakowali Go:
– Toś Ty był sam jeden?
Nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie zdobyć się na żadne słowo. Dopiero wtedy przystąpili do szturmu. Jeszcze z odległości, jeszcze nie będąc pewni, jak On się zachowa, jak zareaguje na ich słowa, wołali, ostrożnie zbliżając się. Schodzili po schodach na plac i szli ku Niemu:
– Czy Ty masz dobrze w głowie? Czy Ci szatan rozum pomieszał? Czy Ty wiesz, coś Ty narobił? Ile to straty! Ileś szkody spowodował!
Poruszył się. Odskoczyli jak oparzeni. Ale po chwili znowu się przybliżyli, wołając do Niego:
– Tyle bydła rozgoniłeś i owiec! Niektórzy ludzie są poturbowani! Dobrze, że pouciekali i nikt nie został stratowany. Ale jakby ktoś umarł? Tyle zniszczenia! Pieniądze rozrzucone! – próbowali na rozum, łagodnie Mu tłumaczyć, żeby się uspokoił i wziął ich słowa do serca: – No, czemu milczysz? Mowę Ci odjęło? No powiedz, czemuś to zrobił?
Posłyszał kroki za plecami. Odwrócił się gwałtownie. To byli Jego chłopcy. Bogu niech będą dzięki. Wreszcie odważyli się dołączyć do Niego.
Zauważył, że z górnej świątyni, tą samą drogą co pierwsza grupa, idzie kolejna grupa kapłanów. Rozpoznał wśród nich Annasza i Kajfasza. Uśmiechnął się do siebie: „No, teraz już nie zaproponuje mi posady uczonego w Piśmie pracującego dla kapłanów”. Zbliżyli się i dołączyli do pierwszej grupy. Wtedy jeden z kapłanów zawołał do Niego z bezpiecznej odległości:
– Wzywamy Cię, abyś się wytłumaczył przed najwyższymi kapłanami, dlaczego to zrobiłeś?!
Odpowiedział mu równie głośno:
– Bo napisane jest: „Mój dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodów”, a wyście zeń uczynili jaskinię zbójców.
Odwrzasnęli Mu:
– Kto powiedział, że nie jest domem modlitwy?! Czy Ty nie widzisz, jak się tutaj gorliwie modlą, jak gorliwie Bogu składają ofiary?! A gdyś Ty wypędził bydło, jak oni mogą składać swoje ofiary?!
Nagle uderzył Go silny, stanowczy głos:
– On wcale nie jest taki głupi, jak ci się zdaje. On bardzo dobrze wie, co robi. On bardzo dobrze wie, co mówi.
To wołał najwyższy kapłan – Annasz, niski staruszek z siwą brodą i bystrymi oczkami pod krzaczastymi brwiami. Nigdy go z bliska nie widział, ale łatwo go było rozpoznać po ubiorze. Tuż zaraz pojawił się obok niego Kajfasz. Człowiek ubrany w prawie identyczne szaty. Również i tego widział niejednokrotnie podczas nabożeństw w świątyni. A Annasz wołał nadal:
– Tyś słyszał, co On oświadczył? On oświadczył: „Mój dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodów”. Cytuje perfidnie Izajasza. Dlaczego perfidnie? Bo co mówi nasz święty prorok, Izajasz?
Niespodziewanie Kajfasz przejął inicjatywę:
– On mówi: „Cudzoziemców zaś, którzy się przyłączyli do Pana, ażeby Mu służyć – głosem piskliwym recytował tekst proroka – ażeby miłować imię Pana i zostać Jego sługami – wszystkich zachowujących szabat bez pogwałcenia go i trzymających się mocno mojego Przymierza, przyprowadzę na moją świętą górę i rozweselę w moim domu modlitwy. Całopalenia ich oraz ofiary będą przyjęte na moim ołtarzu, bo mój dom będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów”.
Nie przypuszczał, że Kajfasz odważy się podać Izajasza, a tym bardziej w takim wymiarze. Przecież ten tekst akuratnie świadczy przeciwko nauce kapłanów. Zadawał sobie pytanie, co on teraz z tym cytatem zrobi. Jak się wybroni od stwierdzeń tak oczywistych? Dlaczego podjął się zacytować ten tekst? Czy chciał się tylko popisać znakomitą znajomością ksiąg świętych – że może je recytować na pamięć w dowolnym miejscu?
Kajfasz przerwał wygłaszanie fragmentu Izajasza i teraz powinien przystąpić do interpretacji, w której mógłby udowodnić, że On, Jezus z Nazaretu, nie ma racji. I tu nagle również dla niego stało się oczywiste, że złapał się we własną pułapkę. Teraz stał z otwartymi ustami, z których powinny padać najcięższe słowa potępienia, skierowane przeciwko Niemu i nie padało żadne, tylko wciąż stał, z powiększającymi się ze zdziwienia oczami, bezradny jak ryba, która dobrowolnie wyskoczyła z wody na brzeg jeziora.
Zlitował się nad nim Annasz i spokojnie, jakby nie widział kompromitacji, w jaką się wpakował jego zięć, zaczął pełnym głosem swoją kwestię:
– On, Jezus z Nazaretu, chce naruszyć naszą świątynię! Otworzyć ją dla pogan! – Annasz coraz bardziej podnosił głos, mówił z coraz większym oburzeniem: – On chce wszystkie narody świata wprowadzić do naszej świątyni. Już nie będzie narodu wybranego. Wszystkie narody będą wybrane. On najwyraźniej uzurpuje sobie pozycję Mesjasza, którego przepowiedział prorok Malachiasz, że oczyści świątynię!
Kajfasz znowu poderwał się do cytowania Malachiasza:
– „Oto ja wyślę anioła mego, aby przygotował drogę przede mną, a potem nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie, i Anioł Przymierza, którego pragniecie. Oto nadejdzie, mówi Pan Zastępów”.
Miał identyczne wrażenie jak poprzednio, że Kajfasz – tego nie widząc – wykonuje samobójczy krok. Wciąż zastanawiał się, na jakiej to zasadzie może funkcjonować i doszedł do przekonania, że to wypływa również z jakiejś absolutnej pewności, że Pismo Święte jest ich własnością i musi świadczyć na ich korzyść, musi być zawsze ich bronią w walce z każdym ich wrogiem, również w walce z Nim.
A tymczasem Kajfasz mówił dalej, tym razem coraz bardziej niepewnie, bo już się chyba zorientował, że idzie po własną śmierć:
„Wtedy przybędę do was na sąd i wystąpię jako świadek przeciw uprawiającym czary i cudzołożnikom, i krzywoprzysiężcom, i uciskającym najemników, wdowę i sierotę, i przeciw tym, co gnębią obcych, a Mnie się nie lękają – mówi Pan Zastępów”.
Ale Annasz, jak gdyby nic nie zaszło, zaczął wołać:
– Czyście zauważyli, co ten Człowiek z Nazaretu powiedział o świątyni?! Powiedział, że jest domem modlitwy. A więc nie! Świątynia nie jest tylko domem modlitwy. Świątynia jest przede wszystkim ołtarzem, gdzie się Bogu naszemu składa ofiary. Ale ja wiem. On tego nie chce! On gardzi tymi ofiarami. I dlatego wypędził bydło ze świątyni. Nie, nie dlatego, jak wam się zdawało, że On dba o czystość w świątyni. Nie dlatego, że Mu bydło śmierdzi. On uważa, że ofiary są niepotrzebne. Ale jeżeli ofiary są niepotrzebne, to i świątynia niepotrzebna! On podnosi rękę na świątynię! Na Boga, którego chwała mieszka w Świętym Świętych!
Nie potrzebował zadawać sobie pytania, do czego zmierza Annasz. To było oczywiste. Do sprowokowania tłumu, żeby rzucił się na Niego, wywlekł Go ze świątyni i ukamienował. Ale jak na razie wysiłki Annasza psuł Kajfasz i nic się nie działo. Tłum nie reagował.
Obserwował z zainteresowaniem, jak od momentu, gdy Annasz i Kajfasz zaczęli przemawiać, zapanowała w grupie otaczających ich kapłanów, lewitów i sług świątynnych nabożna cisza. Wszyscy słuchający jakby zamarli, jakby najdrobniejszym poruszeniem nie chcieli zakłócić wygłaszanego przemówienia. Zdawało się, że przestali oddychać, wpatrzeni z napięciem i z głębokim szacunkiem w najwyższego kapłana. Musiał przyznać, że nie spodziewał się, iż taką adoracją jest otaczany ten człowiek, a właściwie, ten urząd kapłański, przez swoje otoczenie.
Ale nie tylko przez nich. Tłum, który w tym czasie podszedł jeszcze bliżej całą szerokością placu, zwłaszcza gdy zaczął przemawiać Kajfasz, umilkł, uciszył się. Tak było nie tylko w pierwszych szeregach – dalsze, które tego jeszcze nie zdążyły zauważyć, były gorliwie uciszane: pokazywano rękami niezorientowanym Kajfasza, stojącego pomiędzy kolumnami i wtedy zamierały usta, wyciągały się szyje, ludzie starali się usłyszeć, jeżeli już nie wszystko, to przynajmniej jakieś jedno słowo.
Równocześnie stwierdzał, że trwa sytuacja wprost trudna do pojęcia: słuchaczy nie obchodzi, co Kajfasz czy nawet Annasz mówi. Dla nich ważne jest – że to najwyższy kapłan; cokolwiek mówi, jest prawdą, bo cytuje teksty Pisma Świętego. Na jakieś krytyczne podejście, spojrzenie z dystansem – po prostu słuchaczy nie stać.
Miał wrażenie, że w miarę jak Annasz wołał, ludzie zgromadzeni coraz wyraźniej kierowali wzrok na Niego, tego – przeklętego przez najwyższych kapłanów – Człowieka z Nazaretu. Jakby teraz Go dopiero rozszyfrowali. Jakby Go dopiero teraz zobaczyli po raz pierwszy. Nie były ważne wypędzone woły i barany, poprzewracane stoły i zakłócony porządek. Ważny był tylko On jako heretyk, człowiek który chce obalić Prawo, przekreślić całe Objawienie, który ośmiela się podnieść rękę na świątynię. Był pewien, że gdy tylko Annasz zakończy swoją mowę, rozpęta się istna orgia obelg, spadnie na Jego głowę lawina kpin, wyzwisk, przekleństw i gróźb – i już się na to wewnętrznie przygotowywał, choć wolał, aby ten mówił jak najdłużej, aby odwlec tę nadciągającą burzę. Ale tłum milczał. Annasz przeraźliwym krzykiem chciał zwrócić na siebie uwagę.
– To nie jest głupi człowiek. To jest bardzo niebezpieczny człowiek. On nie głosi tych bluźnierstw po raz pierwszy. Przecież za nie w Jego mieście, Nazarecie, ludzie wierni Prawu chcieli Go zrzucić w przepaść. Co ja jeszcze mogę powiedzieć. Mogę powiedzieć: szkoda, że im się to nie udało!
Nie spodziewał się, że Annasz posunie się tak daleko. „Ale na co innego mogłem liczyć, wcześniej czy później musiałem to usłyszeć”. Nie tylko do Niego dotarło to potępienie. Wszyscy słuchacze zrozumieli ostatnie zdanie bardzo dokładnie. To był wyrok śmierci. Żadne komentarze nie były więcej potrzebne: żadne groźby, obelgi, wyzwiska.
Już nie pierwszy raz słyszał wyrok śmierci. Nie pierwszy raz śmierć przeszła obok Niego. Ale nigdy tego nie powiedział najwyższy kapłan i w dodatku wprost do Niego. Poczuł na całym ciele dreszcz – przypomniał sobie, jak to Mama mówiła: „Śmierć przez Ciebie przeleciała”. W tej ciszy, która nagle zawisła, rozległ się głos jakiegoś sługi:
– Toś Ty już trup!
I w tym momencie zdał sobie sprawę – jak nigdy dotąd, choć tyle razy zaglądała Mu śmierć w oczy – co to oznacza: dlaczego im zależy na Jego śmierci. Że Jego śmierć będzie stanowiła koniec Jego Ewangelii. Mimo że tyle razy tłumaczył, że klęska życiowa czy nawet śmierć z ręki wrogów nie jest dowodem na to, że Bóg człowieka odrzucił, to dla szerokich mas tego społeczeństwa jest to wciąż nierozłączne i wciąż nie do przeskoczenia. Z przerażającą jasnością stanęło Mu przed oczami, że tacy są również Jego uczniowie. I w momencie, gdy On zginie, uznają po prostu, że ich Mistrz został przez Boga odrzucony. I nie pomoże nic. Nawet największe cuda, jakie by wcześniej uczynił przed ich oczami. Najmądrzejsze nauki, które usłyszeliby z Jego ust. Jeżeli zostanie zabity przez swoich przeciwników, każdy z Jego uczniów spokojnie przejdzie na ich stronę, a w najlepszym razie postara się o Nim i o Jego nauce zapomnieć jak najszybciej. – Te wszystkie myśli przetoczyły się przez Niego jak lawina, gdy tymczasem Annasz konsekwentnie parł do realizacji swojego planu.
– A jeżeli się tak rządzisz w świątyni, jakbyś to Ty był tutaj gospodarzem, a nie najwyższy kapłan – mówił znowu bardzo podniesionym głosem – czy możesz powiedzieć, jakim prawem to czynisz?
Nie odpowiedział, pogrążony w swoim przerażającym odkryciu.
Annasz, ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, atakował dalej:
– Ty powiesz z pewnością, że Bóg dał Ci takie prawo. Wielu było takich, co się na Boga powoływali.
Słuchał tego jakby mimochodem, wciąż jeszcze trwając w tamtej groźbie, ale w miarę jak przysłuchiwał się tym zdaniom, umacniał się w swoim stwierdzeniu. „Wcześniej czy później dopadną mnie i zabiją. Mają dość pieniędzy i dość autorytetu. Parę razy udało mi się wyślizgnąć z ich rąk. Ale ileż razy tak można? A po mojej śmierci oni będą mieli rację”.
Annasz nie rezygnował. Domagał się odpowiedzi:
– Daj znak. Jakim znakiem udowodnisz nam, że masz prawo to czynić? Daj znak, a uwierzymy Ci. Wszyscy. Ja też!
Zaskoczył Go tym żądaniem. Jak nigdy dotąd zarysowało się przed Nim odkrycie, że ci ludzie muszą się o coś oprzeć. Muszą mieć znak. Dowód na to, że Bóg akceptuje i popiera, przyjmuje, „stoi za”. Tak ich wychowali. Ludziom nie wystarcza oczywistość samej prawdy. Jeszcze do tego nie dorośli. Może kiedyś, dopiero na kolejnym etapie będzie to niepotrzebne, ale nie teraz. Teraz muszą mieć znak: potwierdzenie prawdy przez Boga. Tylko jaki znak może uczynić człowiek zabity? Uśmiechnął się smutno do siebie. I wtedy przyszła Mu myśl do głowy: „Wskrzeszenie z martwych!”. Natychmiast po tym olśnieniu wybuchła w Nim prośba: „Gdy mnie zabiją, wzbudź mnie, Ojcze, z martwych. Choć na chwilę, choć na krótko, zanim odejdę do Ciebie na zawsze. Niech to będzie Twój znak. Dla wszystkich, którzy we mnie uwierzą, a przede wszystkim dla moich uczniów”. To wszystko rozgrywało się w Nim błyskawicznie. I już był gotowy z odpowiedzią:
– Możecie zburzyć tę świątynię, a ja w ciągu trzech dni odbuduję ją na nowo – mówił, trzymając dłoń na piersiach.
– Wariat, mówiłem, że to wariat. Co On mówi? Przez czterdzieści sześć lat budowano tę świątynię, a Ty zbudujesz ją w ciągu trzech dni?
To był głos tego samego człowieka, który przed chwilą się wyrwał. I tym razem najwyraźniej nic z tego nie zrozumiał, co zostało powiedziane. Ale zrozumieli najwyżsi kapłani i chyba reszta otaczających ich ludzi. Odezwał się znowu Annasz:
– Po pierwsze, nie mów o sobie „świątynia”. Bo w świątyni mieszka w sposób szczególny chwała Boża, a Ty jesteś zwyczajnym człowiekiem. A po drugie, proponujesz nam, żebyśmy ją zburzyli. Może zburzymy. Tylko co ma oznaczać ta Twoja obietnica, że za trzy dni tę swoją świątynię – jak siebie nazywasz – znowu odbudujesz?
Przez cały czas trwania dialogu z kapłanami tłum ludzi zgromadzonych na dziedzińcu przysłuchiwał się, milczał. Annasz niespodziewanie skończył. Najwyraźniej uznał, że jego usiłowania, aby sprowokować ludzi do samosądu, spełzły na niczym. Odwrócił się na pięcie i zaczął swoim drobnym krokiem odchodzić. Kajfasz, w pierwszej chwili zaskoczony tym obrotem sprawy, w końcu też za nim podążył. Gromada kapłanów, lewitów i sług ruszyła za nimi.
Na placu pozostał On i tłum ludzi. Dopiero teraz zaczął im się przyglądać dokładniej, szukając odpowiedzi na pytanie, czemu nie zareagowali na naleganie Annasza. I doznał szoku. Zdumiał się. To byli w dużej mierze Galilejczycy. Rozpoznawał ich po ubraniach. Nawet zdawało Mu się, że rozróżnia poszczególne znajome osoby. Teraz ci ludzie zaczęli się posuwać w Jego stronę, garnąć się. Wyciągali ręce, przyzywali Go do siebie. Nie mógł oprzeć się tym zaproszeniom. Potrzebował kilku kroków, żeby wejść w otaczające Go rzesze. Witał się z nimi, ściskał im ręce, dzieci głaskał po głowach, najmniejsze brał na ręce, całował. Przyjmowali Go jak kogoś swojego, najdroższego. Podchodzili do Niego cierpiący, chorzy i ułomni, zdrowi podsuwali Mu takich, którzy czekali na Jego pomoc. Więc dotykał ich niewidzących oczu, niesłyszących uszu, niegojących się ran i wrzodów – jakby mimochodem, jakby przypadkiem, żeby tylko nie wzbudzać sensacji, żeby te uzdrowienia mogły się ukryć w tłumie. Ale nie udało się to, już zabrzmiał śpiew wdzięczności: z głębi tłumu rozległ się śpiew Psalmu:
– „Rzekł Pan do Pana mego łaskawym
  swym głosem: siądź mi przy boku prawym…”
Ogarnęło Go takie wzruszenie, że aż zadrżał wewnętrznie: „Najważniejszy psalm mesjański. Boże!”. Od chwili, gdy Jan nad Jordanem wskazał Go jako obiecanego Mesjasza, trwała głęboka cisza. Owszem, nazywali Go prorokiem, Mężem Bożym, Cudotwórcą. Ale dopiero teraz! A tymczasem śpiew już trwał:
– „Aż Twoje wszystkie zuchwałe wrogi
  dam za podnóżek pod Twoje nogi”.
Pieśń ogarnęła cały plac. Śpiewali wszyscy. Zdawało się, że nie ma człowieka, który by milczał:
– „Berło Twej mocy wydam z Syjonu,
  świat cały padnie u Twego tronu”.
Wsłuchiwał się w te teksty, jakby je słyszał po raz pierwszy, i nagle przypomniał sobie kuszenie szatana. Przyszło Mu do głowy, jak sugestywne są obrazy, które one przedstawiają. I gdyby je interpretować w wymiarach realistycznych, nie mistycznych, to tylko krok dzieli od tego, by zabrać się do budowania ziemskiej potęgi, a wtedy już bardzo łatwo zacząć stosować wszystkie metody, aby doprowadzić do jej urzeczywistnienia.
Nagle w przerwę pomiędzy jedną a drugą zwrotką, utrafiony precyzyjnie, wdarł się piskliwy okrzyk:
– Milczeć!
Śpiew zafalował, przycichł, twarze bliżej stojących zwróciły się w stronę źródła tego okrzyku. Ale ci, którzy stali w odległych partiach dziedzińca, do których okrzyk najwidoczniej nie dotarł, śpiewali dalej:
– „Skoro rozpoczniesz swe panowanie,
  przy Tobie lud Twój w jasności stanie”.
Znowu, wykorzystując króciutką przerwę, wybuchł powtórnie ten sam przejmujący okrzyk:
– Milczeć, powtarzam!
To wołał Kajfasz, stojący w otoczeniu kapłanów. Rozległo się stukanie. – Teraz uderzał swoją laską arcykapłańską. Krzyk i ten stukot spowodował kolejne załamanie się śpiewu. Już tylko w najbardziej odległych częściach placu utrzymywał się śpiew Psalmu Dawidowego. Tłum wpatrzony w Kajfasza czekał na jego dalsze słowa.
Podziwiał autorytet, jakim okazał się najwyższy kapłan. Zahamować rozentuzjazmowany tłum. Zmusić do zamilknięcia rozśpiewane rzesze! Na pewno tego byle kto nie potrafiłby dokonać. Już zaledwie jakby dalekie echo słychać było kolejną zwrotkę psalmu:
– „Nim jeszcze zorzy świecić kazałem,
  Ciebie z wnętrzności moich wydałem”.
Tkwił wciąż unieruchomiony w masie ludzkiej, zastygłej jak lawa wulkanu, odkąd zabrzmiał po raz pierwszy głos Kajfasza. I sam zastygł. Bo chciał uważnie wysłuchać, co mówi Kajfasz, a równocześnie nie chciał swoją działalnością przeszkadzać innym.
Krzyk zabrzmiał znowu. Kajfasz zawołał histerycznym głosem po raz trzeci:
– Milczeć! Rozkazuję. To jest psalm mesjański. Przystoi go śpiewać tylko Mesjaszowi Pańskiemu a nie jakiemuś przybłędzie z Nazaretu. A więc nakazuję przerwać pieśń!
Przyjął te słowa jak uderzenie nożem w serce. Najwyższa władza Jego narodu odrzuca Go po raz wtóry i to w takiej brutalnej formie. Nie spodziewał się, że takie słowa usłyszy. I to wypowiedziane publicznie, na miejscu świętym. „To tylko świadczy, jaką ułudą były słowa Jaira. Kompletną fikcją, kłamstwem przeznaczonym dla zmylenia przeciwnika. Prawda wyszła na wierzch w tej chwili. Dopiero teraz dowiedziałem się, co on o mnie myśli. A to oznacza koniec. Już nie mam tu nic do roboty. Jestem skompromitowany wobec ludzi”.
I nagle tłum drgnął i podjął pieśń. To było coś nieprawdopodobnego, co trudno byłoby sobie wyobrazić, przypuścić, że jest to w ogóle możliwe. Jakby wyraźny protest na wypowiedziane przez najwyższego kapłana słowa potępienia – poderwał się śpiew. Rozpoczął go głos, a właściwie nie jeden, to było kilka indywidualnych głosów, które wzmocniły zamierającą pieśń:
– „Pan to poprzysiągł. Jego zaś mowa
  danego nigdy nie cofnie słowa”.
Śpiewali ludzie nie gdzieś znajdujący się z dala, ale tuż tuż, w Jego pobliżu, a więc i zarazem w pobliżu Kajfasza. To była odpowiedź dana przez nich najwyższemu kapłanowi. Ich wyznanie, opowiedzenie się za Tym, który przed chwilą został potępiony:
– Ty jesteś kapłan do końca wieka
  według obrządku Melchizedeka”.
Głosy te zadziałały tak jak kamienie rzucone na strome zbocze pokryte sypkim piargiem, jak pochodnie rzucone na step wysuszony upałami: ruszyła lawina psalmu. Płomień pieśni zawładnął tłumem. Już śpiewali wszyscy:
– „Przy Twej prawicy Pan jest nad Pany.
  W dzień gniewu Swego zetrze tyrany”.
Twarze do niedawna zwrócone w stronę, gdzie stał najwyższy kapłan, teraz skoncentrowały się na Nim. Było oczywiste: to o Nim śpiewał tłum, to do Niego tą pieśnią zwracali się ludzie. Za Nim się opowiadali. Jego uznawali:
– „Sąd swój rozciągnie po całym świecie
  i nieposłuszne narody zgniecie”.
Najbardziej wymowna była reakcja dzieci stojących w pobliżu. Przepychały się ku Niemu uśmiechnięte, wyciągały ręce, jakby chciały, by wziął je w ramiona. I śpiewały co sił. Więc odpowiedział im śmiechem, wziął któreś na ręce, podniósł w górę, jakby mu chciał pokazać otaczające tłumy, jakby chciał, by tłumy to dziecko zobaczyły. I jakby chciał pokazać je Kajfaszowi. Przekonać go – jeżeli o przekonaniu go można by marzyć. Był szczęśliwy, jak ten, kto otrzymał potwierdzenie, akceptację, uznanie od najwyższego autorytetu. „Bo czyż może być na ziemi wyższy autorytet nad głos ludu?”. Pieśń wciąż trwała:
– „Pyszną na ziemi głowę poniży,
  która Mu Jego chwały ubliży”.
Poczuł nagle targnięcie za ramię. Myślał, że to jakiś chory. Odwrócił się i ze zdziwieniem zobaczył wściekłą twarz nieznajomego kapłana.
– Czy słyszysz, co te teksty mówią?
– Słyszę.
– Najwyższy kapłan rozkazuje Ci, żebyś je uciszył. Niech przestaną obrażać Boga. To hymn, który przystoi śpiewać tylko Mesjaszowi. Nie uzurpuj sobie tej godności!
Już odwrócił się bez słowa, ale zmienił decyzję i powiedział mu:
– Czy nie czytaliście tych oto słów: Poprzez usta niemowląt i ssących przygotowałeś sobie chwałę?
W odpowiedzi otrzymał wściekłe spojrzenie i wysyczane stwierdzenie:
– Dobrze o Tobie mówią, żeś synem Belzebuba. Ale na takich też mamy sposób. Porachujemy się z Tobą, może jeszcze dzisiaj.
Już go nie słuchał, bo szkoda Mu było czasu, a gróźb i pogróżek miał pod dostatkiem. Ale nie zlekceważył go. Psalm dobiegał końca:
– „Z mętnej po drodze pić będzie rzeki,
  dlatego głowę wzniesie na wieki”.
Zaczął żegnać się z oblegającym Go tłumem:
– Już późno. Zaraz słońce zajdzie. Wracajcie do siebie.
– Nie, jeszcze nie. Zostań z nami. Znowu nie wiadomo, gdzie i kiedy będzie można Cię spotkać.
Zatrzymywali Go pieśniami, psalmami, hymnami. Dawał się zatrzymywać. Potrzebował ich, tak jak oni potrzebowali Jego. Ale rósł w Nim niepokój, że nie wolno Mu przeciągać struny, nie wolno Mu zachować się prowokacyjnie, że musi opuścić świątynię przed zmrokiem, a nawet i miasto, że pozostawanie w obrębie murów jest kuszeniem Pana Boga czy też nawet wprost samobójstwem. Wysunął się wreszcie z objęć tłumu. Zwrócił się do uczniów:
– Będziemy szli.
Ci nie zdawali sobie sprawy z niczego i trwali w euforii – bo w końcu wszystko się dobrze skończyło:
– No, toś im jeszcze raz pokazał. Ale żebyś wiedział, co się działo najpierw w świątyni, a potem w mieście, gdy stado wołów biegło przez ulice.
– Nie masz pojęcia, jak kapłani byli wściekli. Warto było patrzeć na ich twarze.
Słuchał tego i był prawie zaniepokojony. „Przecież oni nie zdają sobie z niczego sprawy. Przecież oni nie wiedzą, że co chwila ocierają się o śmierć – nie tylko moją, ale i swoją własną”.
– No to dzisiaj powinniśmy uczcić to Twoje robienie porządków w świątyni. Choćby dobrą kolacją w jerozolimskiej gospodzie. Mam taką na uwadze – zaproponował Judasz.
Odpowiedział krótko, żeby im choć trochę dać do myślenia:
– Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nie możemy zostać na noc w mieście. Wyjdziemy możliwie jak najdalej.
Wszyscy byli niezadowoleni:
– Daleko? Już późno! Jutro znowu tu wracać, to nie ma sensu. A zresztą, dlaczego nie możemy spać w Jerozolimie?
– Bo jeszcze mamy trochę do zrobienia. A jutro już byśmy się prawdopodobnie nie obudzili.

Ostatecznie zostali na noc w ogrodzie oliwnym. Już nie chciał ich ciągnąć dalej wbrew ich woli. Może nic się nie stanie – pocieszał się. Ale w nocy spał źle. Nie mógł zasnąć, choć był zmordowany całym dniem, pełnym tylu wydarzeń, począwszy od spotkania Jaira, skończywszy na wypędzeniu przekupniów ze świątyni. Wiercił się i przewracał z boku na bok. Obok słyszał spokojne oddechy swoich towarzyszy. Janek coś mówił przez sen. I to Mu przeszkadzało, i wszystko inne: nierówności terenu, kamyki pod grzbietem, trawka która łaskotała w ucho, blask księżyca przeświecający przez gałęzie. Niepokoił każdy podejrzany szmer. W najgorszych przypuszczeniach nie wyobrażał sobie, że Kajfasz może się posunąć do takiego oświadczenia, niedwuznacznie skazującego Go na śmierć. Właściwie widział tylko jedyne wyjście, żeby się uratować, powrót do Galilei. I to od razu. Najchętniej wstałby natychmiast, zbudził swoich chłopców i nakazał odwrót. Tak, ale to będzie koniec. Już słyszał głosy: No to po cośmy tu szli. Jak to, w święto Paschy nie spożyć wieczerzy w Jerozolimie, zgodnie z tym, jak nakazuje tradycja, i to już będąc tu, na miejscu? – A poza tym, to oznaczałoby rezygnację z Jego misji nauczycielskiej. No bo gdzie może być lepsza mównica niż tu, i to w okresie Świąt, gdy są na miejscu wszyscy! Nie tylko Judejczycy i Galilejczycy, ale i Izraelici z krajów ościennych, ba! z całego świata. Wracać teraz do Galilei, gdzie, praktycznie biorąc, nikogo nie ma? To koniec! A więc jedynym wnioskiem jest grać jak gdyby nigdy nic i to tak długo, jak długo się da. Niespodziewanie posłyszał szept Piotra:
– Coś spać nie możesz.
– Tak. Bo nie wiem, czym odpowiedzą nam jutro kapłani. Może ustąpią.
– A jeżeli kapłani uprą się i przywrócą handel zwierzętami. Przecież chyba oni sobie najlepiej zdali z tego sprawę, że gra nie idzie tylko o to, czy się będzie sprzedawało bydło na ofiarę tu, czy gdzie indziej, ale żeś zakwestionował sensowność ofiar w ogóle. Tu nie ma wątpliwości. Z tego kapłani nie zrezygnują za żadne skarby świata.
– No właśnie.
Tylko tyle zdążył powiedzieć, bo Piotr nie dał Mu więcej możliwości i mówił dalej:
– Dla nich przyjąć prawdę, że Bóg oczekuje od ludzi ofiary duchowej: życia w sprawiedliwości i miłości, a zbyteczne są ofiary ze zwierząt, jest niemożliwe. Oznacza to, ich zdaniem, koniec świątyni.
– Wobec tego dla nich jedynym, najprostszym rozwiązaniem jest ogłosić, że ja, Jezus z Nazaretu, jestem heretykiem, bluźniercą czy uzurpatorem, że łamię Prawo, Tradycję, podnoszę rękę na świątynię – i skazać na śmierć.
– Tego się nie bój. Masz za sobą ludzi. Nie nas. My nie jesteśmy już ważni. Masz za sobą tłumy. Oni muszą to brać pod uwagę. Tłumy są nieobliczalne. I w jednej chwili może dojść do czegoś, czego nikt nie jest w stanie przewidzieć, do szaleństwa, w którym zginą wszyscy. I o tym oni wiedzą.
– Rozumujesz logicznie, ale weź pod uwagę, że oni przyparci do muru mogą zareagować histerycznie – przerwał. – Choć za daleko wychodzimy w przyszłość. Zobaczymy, co jutro przyniesie. Na razie śpijmy.
Wciąż jeszcze nie mógł zasnąć. Wreszcie zadecydował: „Jutro idę do świątyni sam. Nie muszę narażać moich uczniów na to, co mnie spotka. Moja filozofia życiowa musi coraz bardziej uwzględniać to, żeby ich ocalić. Oni będą moimi spadkobiercami”. Dopiero po sformułowaniu takiej konkluzji udało Mu się wreszcie zasnąć.
Obudził się rano, gdy jeszcze wszyscy byli pogrążeni w głębokim śnie, wysunął się spomiędzy nich, nie budząc nikogo. Był ciekawy, co zastanie: będzie handel na Dziedzińcu Pogan czy nie będzie? Poważnie liczył się z tym, że kapłani zechcą postawić na swoim, sprowadzą handlarzy bydła i dadzą im obstawę: uzbrojoną straż świątynną. Wtedy pozostawało pytanie, co robić. W nocy postanowił bronić świątyni przed handlem za wszelką cenę, ale teraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że to może doprowadzić do zamieszek i przynajmniej do aresztowania Go, czy nawet śmierci. Czy opłaca się skórka za wyprawkę? Warto zginąć za bydło na Dziedzińcu Pogan? Ale z drugiej strony wiedział, że jeżeli raz ustąpi, może tego nigdy nie nadrobić. Podtrzymał nocną decyzję i był gotów wypędzić bydło po raz wtóry.
Zbiegł w dół przez ogród oliwny do bramy, na szczęście otwartej, i wyszedł na drogę. Mimo wczesnej godziny nie była pusta. Szli pielgrzymi, sprzedawcy i ludzie, którzy podobnie jak On dotarli do stolicy w ciągu ostatnich kilku dni, ale noce spędzali poza miastem, dopiero na dzień powracali do świątyni na modlitwy i nabożeństwa. Ci Go z reguły rozpoznawali, witali jak kogoś dobrze znajomego, dołączali się, nawiązywali rozmowę.
– Aleś napędził stracha kapłanom. Dobrze im tak.
– Kto to widział, żeby na teren świątyni wprowadzać handel zwierzętami, do tego mają tuż obok halę targową.
– Nie robili tego za darmo! Kupcy płacili im dobrze za to, że mogli handlować na terenie świątyni. – Tacy zachłanni. – Gdzie się tylko da, drą od ludzi.
– Jakby im było mało tego podatku dorocznego, jaki ludzie płacą.
Przysłuchiwał się tym rozmowom i stwierdzał jak zawsze, że nie zrozumieli nic z tego, o co Mu chodziło.
– Nie boisz się dziś znowu iść do świątyni?
– I masz rację. Wszyscy są za Tobą.
– Wszyscy tak samo myśleli jak Ty, tylko nikt się nie odważył zabrać głosu, bo wiedzą, że kapłani mają długie ręce i jak im się kto narazi, temu nie podarują.
Wychodził pełen wątpliwości na garb wzniesienia, z którego widać było świątynię. Spojrzał prawie z sercem w gardle – Dziedziniec Pogan był pusty! Jeszcze nie wierzył. Jeszcze mógł się mylić. Portyk Salomona zasłaniał dużą część placu – tę od strony potoku Cedron. Może tam właśnie umieszczono cały targ.
Do świątyni zbliżał się już w dużej grupie ludzi, którzy chcieli słuchać Jego przemówienia, a może też wziąć udział w Jego starciach z kapłanami. Zszedł szybko do potoku Cedron, a potem serpentynami mozolnie drapał się w górę do murów świątyni. Z bijącym sercem wchodził bocznym wejściem, przez Złotą Bramę. Spojrzał na dziedziniec. Przedsionek Pogan, ogromny plac błyszczał pełnym blaskiem kolorowych kamieni poukładanych w misterne wzory. Był pozamiatany i gruntownie umyty. Nie było zwierząt na sprzedaż ani stołów bankierów! Usunięto słomę, siano, odchody, wyczyszczono, wyszorowano wszystkie ślady brudu. Był tak tym zaskoczony, że aż przystanął. „Kiedy oni to zrobili. Musieli chyba pracować całą noc”. Stał i patrzył oczarowany pięknem tego widoku. Tuż obok Niego trwały komentarze ludzi, którzy podobnie jak On przystanęli, zaskoczeni tą nową sytuacją.
– No, ale ludzie będą mieli trochę kłopotu, żeby podprowadzać zwierzęta na ofiarę z hali targowej.
– Jakiego kłopotu? A jeżeli nawet, to nie takiego wielkiego.
– Gdzież masz tę halę, tuż za budynkiem Sanhedrynu! A świątynia jak nowa. – Wreszcie jest tym, czym być powinna.
– Ależ oczywiście, najwyższy czas, że to zrobili. – Przecież to było nie do wytrzymania, zwłaszcza w czasie samych Świąt. Przy tym napływie ludzi. I ten smród. I te targowania się bez końca, ten cały handel na miejscu świętym.
– Jeszcze Ci kiedyś za to podziękują, żeś ich zmusił do tego.
– Wolałbym, żeby mi nie dziękowali. Najlepiej, jakby o tym zapomnieli.
„Ale oni nie zapomną – pomyślał. – Zemszczą się wcześniej czy później. A nawet wcześniej. A więc opłaciło się zrobić tu ten porządek? Za cenę śmierci?” Nie mógł sobie odmówić, by nie przejść przez całą szerokość placu. Aż dech Mu zapierało z radości: „Boże, jaka przestrzeń, ile miejsca, ile powietrza, jaka piękna posadzka”. Doszedł zygzakami do schodów wiodących w górę, na Dziedziniec Izraela, i pozostał tu z boku – jak co dzień – przy Portyku Salomona.
Zaczął nauczać. Wciąż miał na uwadze, że za chwilę coś się wydarzy, że czeka Go niespodzianka, którą Mu przygotują Jego wrogowie. Ale w tym dniu był spokój. W następnym również. I tak płynęły dni bez zmian. Nie mówiąc o tym, że z dnia na dzień rosła liczba Jego słuchaczy – liczba ludzi uczestniczących w nabożeństwach – jak to chętnie nazywał sam, bo przecież to nie były tylko Jego kazania, ale wspólne modlitwy, śpiewy, czytania. Po upływie kilku dni już doszedł do wniosku, że zemsta została odłożona i nie będzie zaatakowany. „Widocznie przełożyli to na po Świętach”. Wyraźnie się uspokoiło. Owszem, przychodzili na te Jego spotkania kapłani, lewici, faryzeusze i uczeni w Piśmie, ale było ich niewielu i w zasadzie nie włączali się do dyskusji, a jeżeli, to zachowywali się przyzwoicie, bez awantur, gróźb i przekleństw.
– Przelękli się Ciebie. Nauczyłeś ich rozumu, że z Tobą nie przelewki – zapewniał Go Janek z dziecinną pewnością siebie.
Ale On nie dał się zwieść pozorom. Był przekonany, że to jest cisza przed burzą. Potwierdziła te Jego przeczucia Joanna, która już po paru dniach pobytu w mieście zaczęła się tam czuć jak ryba w wodzie. Odświeżyła stare przyjaźnie i znajomości, nawiązała nowe, które uznała za przydatne i zaczęła przynosić informacje. Między innymi, mniej ważnymi, na plan pierwszy wyszła właśnie ta, że faryzeusze wraz z saduceuszami przygotowują atak na Niego. W pierwszej chwili uznał to za wiadomość nieprawdopodobną.
– Faryzeusze z saduceuszami? Stronnictwa nienawidzące się i walczące wciąż ze sobą? – zdziwił się.
– Tak, mnie się to też zdawało niemożliwe – mówiła Joanna. – Ale weź i to pod uwagę: Żydzi są inni niż Galilejczycy. Kłócą się między sobą, ale gdy przyjdzie zagrożenie z zewnątrz, to waśnie opadają, oni jednoczą się ze sobą i wspólnymi siłami niszczą wroga.
– A czy doszło do ciebie, kiedy planują atak?
– Jak tylko będą gotowi. Innymi słowy, możesz się, Jezu, spodziewać ich ataku w każdej chwili.
Nie zmienił jednak sposobu życia. Codziennie rano był w świątyni, gdzie najpierw się modlił na Dziedzińcu Mężczyzn, potem schodził na dół do Portyku Salomona. Tam już na Niego czekali ludzie i z nimi zaczynał swoje „nabożeństwo”. W tym czasie, a zwłaszcza potem, trwały indywidualne spotkania. Późnym popołudniem jadł wspólnie ze swoimi uczniami wieczerzę. Choć plan dnia był przejrzysty i łatwy do kontroli, przestrzegał tego, by być zawsze z uczniami, a po drugie, wciąż zmieniał miejsce noclegu: nie informował o tym żadnego z uczniów, gdzie będą spali w kolejną noc. Mówił o tym w ostatniej chwili.