Powrót Dwunastu
Gdy zbliżali się do Betsaidy, którą wyznaczył jako punkt zborny dla całej Dwunastki, zanim zdążyli pomyśleć, kogo pierwszego spotkają, doleciał ich zza wzgórza śpiew.
– Słyszycie? – zapytała Joanna.
Pytała, ale chyba znała odpowiedź.
– Tylko kto to może być – zamruczał Tadeusz trochę do siebie, trochę do nich.
– Zaraz się przekonamy – odpowiedziała Joanna.
Wyszli na kolejne wzniesienie i zobaczyli ich na dużej płaszczyźnie, rozciągającej się aż do pierwszych murów miejskich. Mieniła się wszystkimi kolorami znaczna grupa ludzi, od której wiatr niósł tę pieśń. Szli ku niej radośni, chcąc uczestniczyć w tym święcie, które tam się działo. Jeszcze chwila i rozpoznano ich. Ktoś coś krzyknął, chyba:
– Jezus idzie!
Ujrzeli twarze jak słoneczniki zwrócone do słońca. A potem już zwarty krąg rozsypał się w poszczególne postacie, biegnące im naprzeciw. Jeszcze chwila i byli otoczeni przez rozentuzjazmowanych ludzi, powiewających gałęziami, chustkami, którzy przez moment szukali jakby wyrazu swej radości, ale już go znaleźli i podniosła się pieśń:
– Hosanna Synowi Dawidowemu, błogosławiony, który idzie w imię Pańskie, Hosanna na wysokości!
Jeszcze nie widział, który z apostołów czy też uczniów jest z tym tłumem. Aż wreszcie dojrzał idącego ku Niemu Filipa. Zobaczyła go i Joanna, i Tadek.
– Czyżby Filip potrafił zgromadzić tylu ludzi? – zdziwiła się.
To samo pytanie postawił mu, gdy tylko się z nimi przywitał:
– Jak potrafiłeś zgromadzić tylu ludzi?
Ten prawie że się zarumienił:
– Jakoś tak przyszli. Sam się dziwiłem. Bo przecież nie bardzo wiedziałem, czy sobie poradzę.
Rzesze powracały na miejsce, pod mury miasta. Filip podjął przerwane nabożeństwo. A właściwie nie Filip, ale jego ludzie. On sam jakby stał z boku tego, co się działo.
Patrząc na to wszystko, myślał sobie, jakie to jeszcze niespodzianki Go czekają ze strony innych Jego chłopców. Na razie pierwszą ma już za sobą. I to niespodziankę z prawdziwego zdarzenia.
Nabożeństwo zostało przerwane z chwilą, gdy na wzgórzu pojawiła się procesja. Filip i jego ludzie ruszyli entuzjastycznie, ze śpiewem, na spotkanie przybyszów. Szli, biegli. Szedł i On i z coraz większym niepokojem przyglądał się tym, których chcieli powitać. Nie tylko On. Ci, którzy początkowo biegli i wysforowali się do przodu, teraz wyraźnie zwolnili. Niektórzy przystawali. To, co już można było widzieć, było przerażające, a przynajmniej zaskakujące. To był tłum ludzi ubranych w bure włosiennice. Ludzi z twarzami umazanymi popiołem czy wręcz błotem, ze zmierzwionymi włosami, nieczesanymi od dawna. Prawie wszyscy trzymali w rękach pęki powróseł. Niektórzy biczowali nimi swoje plecy. Widywał nieraz pokutników, ale w tak zmasowanej postaci jeszcze nigdy. Tłum ten śpiewał jakąś pieśń, której tekstu początkowo nie mógł wysłyszeć. Ale wreszcie domyślił się bardziej niż zrozumiał. To był psalm pokutny:
– Bądź mi litościw, Boże nieskończony,
według wielkiego miłosierdzia Twego,
według litości Twej niepoliczonej,
chciej zmazać mnóstwo przewinienia mego.
Nie widział tego, kto ten tłum pokutników prowadzi, ale już się domyślał.
Jeszcze chwila i z głębi gromady wyłonił się Jakub jako młody Jan Chrzciciel, kroczący dostojnie, z laską w ręku, tak samo ubrany jak go spotkał nad Jordanem: w przepasce skórzanej na biodrach, z przerzuconym tylko płaszczem przez gołe ramię. Podszedł do Niego poważny, z kamienną twarzą i objął Go szerokim ruchem ramienia jak swego kolegę. Oddał mu uścisk uściskiem, poklepał go po plecach i uśmiechnięty przywitał go:
– Cieszę się, Jakubie, że cię znowu widzę. Tylko nie przesadzaj z tym pokutowaniem. Bogu i ludziom trzeba służyć w radości.
Ale w odpowiedzi nie dostrzegł uśmiechu, tylko surowy cytat:
– Jeśli pokutować nie będziecie, wszyscy poginiecie.
To Go trochę zaniepokoiło, ale pocieszył się: „Zacznie się zwyczajne życie, to powróci wszystko do normy”. Zresztą nie było czasu, aby nad tym myśleć, bo trzeba było iść w morzu ludzkim, śpiewając razem z nimi.
Po drodze jeszcze Tadek spytał Jakuba:
– Spotkałeś przypadkiem gdzieś naszych chłopców?
Jednak ten milczał. Tadek nie dał za wygraną i spytał raz jeszcze:
– Nikogo więcej z naszych chłopców nie widziałeś?
Otrzymał odpowiedź:
– Kto pokutuje, ten rozgląda się za tym, co Boże, a nie za tym, co ludzkie.
Tadek nie wytrzymał i upomniał go:
– Jakub, skończ z tym twoim gadaniem. Nie wygłupiaj się, bo to przestaje by c śmieszne i zaczyna denerwować.
Ale Jakub nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, kroczył dalej, podpierając się swoją laską, napięty, nieprzyjazny, można by powiedzieć: wrogi.
Powrócili na swoje miejsce i powrócili do przerwanego nabożeństwa. Śpiewali, recytowali, czytali Pismo Święte.
Trwało to dotąd, aż na wzgórzu pojawiła się kolejna grupa ludzi. Nabożeństwo znowu zostało przerwane. Ludzie Filipa pośpieszyli ku przybyszom. Szedł wraz z nimi. Pierwsi ludzie z dwóch naprzeciw siebie biegnących grup już się zetknęli i rzucali się sobie na szyje – całowali się i ściskali, jakby się znali od dawna, jakby się przyjaźnili od lat. Nad wielką równiną unosił się gwar radości aż pod niebiosy, aby się przemienić w jeden wspólny śpiew:
– Hosanna Synowi Dawidowemu.
Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie.
Bo już do Niego dotarli. Już Go otoczyli kołem, już prowadzili do Niego Andrzeja i Piotra. Tak. Ci szli razem. Niezmienieni, tacy jak dawniej, trochę bliscy, trochę dalecy, przyjacielscy, ale przecież z dystansem, serdeczni, ale i surowi. Ze zdziwieniem a równocześnie z uśmieszkami kpiny powitali Jakuba. I oni go odczytali jako „wcielenie” Jana Chrzciciela. Próbowali go zagadnąć żartem:
– Coś ty, Jakubie, taki oszczędny w ubiorze?
Ale napotkali podobną do poprzednich wyniosłą odpowiedź:
– W pokucie i umartwieniu tylko można spotkać Pana.
Andrzej nie wytrzymał i odszedł od niego. Piotr wzruszył ramionami, podniósł odruchowo rękę do czoła, ale nic nie powiedział. Udał, że nie zwrócił uwagi na odezwanie się Jakuba i zmienił temat:
– Jak tak dalej pójdzie i każdy przyprowadzi taką procesję, to ten ugór będzie pełny.
Kolejny był Tomasz ze swoją grupą. Ale że to był Tomasz, o tym przekonał się dopiero potem. Najpierw zobaczył, że fala ludzi, która pokazała się na garbie, coś niesie na noszach. Była na razie zbyt daleko, aby przekonać się, co to jest.
– Nowa Arka Przymierza – zawyrokowała Joanna.
– Co ty znowu opowiadasz – sprzeciwiła się Zuza.
– Może faktycznie to nie Arka Przymierza, choć wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to tak było albo jakiś złoty cielec. Już po tym, cośmy dotąd widzieli, nic mnie nie potrafi zaskoczyć. A więc niech będzie złoty cielec. Zresztą to bardziej przypomina cielca niż skrzynię.
Scena powtórzyła się. Znowu pobiegli ludzie do siebie, żeby się powitać. Znowu ruszył w towarzystwie, tym razem również Andrzeja i Piotra, którzy podobnie jak On byli zaciekawieni tym widokiem.
– To Tomasz! – nagle wykrzyknął Tadeusz.
Faktycznie, to był Tomasz, niesiony na czymś, co przypominało lektykę, a było po prostu platforemką utworzoną z desek, z oparciem na plecy. Wypełnione to było poduszkami, w których rozsadowił się bohater, czyli Tomasz. Do platforemki dołączono żerdki – nosidła – i stąd też nauczyciel górował nad głowami swoich zwolenników.
– Pochorowałeś się? – pytał Tadek pełen troski. – Coś niedobrze z sercem czy z nogami?
Gdy Tomasz schodził z wygodnego fotela, który jego tragarze postawili teraz na ziemi, wyniośle oświadczył:
– Jeżeli chcą słuchać słowa Mądrości Bożej, muszą co nieco dać od siebie. Nic się za darmo nie otrzymuje, a zwłaszcza mądrości – mówi mędrzec grecki.
Wyraźnie przytył, ruszał się więc z większym trudem niż dotąd. Ze swoimi kolegami nie witał się uściskiem, jak to zwyczaj każe. Podniósł w ich kierunku tylko rękę do góry z otwartą dłonią, naśladując trochę zwyczaj rzymski, trochę faryzeuszy, niechcących się witać z ludźmi o niepewnym pochodzeniu. Z kolei podszedł do Niego i objął Go ramieniem raczej symbolicznie, mówiąc tylko:
– Ave, Jezusie z Nazaretu.
Gdy jego ludzie również zaczęli śpiewać Hosanna Synowi Dawidowemu, Tomasz rozejrzał się po nich z pogardą i mruknął:
– Co ta hołota wyśpiewuje.
Tadek znowu nie wytrzymał i wtrącił swoje trzy grosze:
– Ale jak będzie dalej z tragarzami? Chyba będziesz ich musiał zatrzymać na zawsze. Bo my cię na pewno nie będziemy nosić. Jeżeli nosić, to Jezusa. Ale to już z całkiem innych powodów.
Tomasz tylko spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i powiedział:
– Na to, żeby mędrca nosić, trzeba sobie zasłużyć.
Tadek nie zdążył mu odpalić, bo już ich rozdzielił śpiewający tłum.
Janek przyszedł z wieńcem kwiatów na głowie, z palmową gałęzią w ręku, na czele ludzi podobnie przybranych.
Szymek przymaszerował z oddziałem młodych mężczyzn i chłopców, wyposażonych w tęgie kije, którzy przedefilowali wobec zgromadzonych tłumów, zdumionych tym widokiem.
Z Szymkiem przyszedł Judasz. Jak i kiedy się razem spotkali, już tego nie dochodził. Przyszli razem, ale w rzeczy samej osobno i skłóceni ze sobą, wściekli na siebie jak psy, co było do przewidzenia. Judasz zresztą nikogo ze sobą nie przyprowadził.
Piotr spytał surowo Judasza:
– A ty skąd wracasz, z gospody?
Ten się zmieszał w pierwszej chwili, ale szybko się opamiętał i odwarknął:
– A co, tak jak ty mam się popisywać przed Jezusem, ilu miałem uczniów? Dowiedz się lepiej, ile przyniosłem pieniędzy, żebyście nie przymierali głodem.
Joanna z niewinną miną zagadnęła Szymka:
– Czyś ty, Szymku, głosił tym ludziom Ewangelię, czyś ich szkolił w sztuce wojennej?
Ten odpowiedział buńczucznie:
– Jeszcze nie wiadomo, co nas czeka i czy nie będą bardziej potrzebni tacy, co umieją rzucać włócznią i walczyć mieczem, niż tacy, którzy umieją mówić pacierz.
Do wieczora byli wszyscy. Nikogo nie brakowało.
Dopiero gdy nadszedł czas kolacji, gdy kobiety przygotowały uroczysty posiłek, zeszli się całą Dwunastką przy Jego ognisku, ale tylko na krótko. Prawie wszyscy wymawiali się od jedzenia, tłumacząc się, że już jedli ze swoimi albo że oni tu tylko na chwilę, bo muszą iść do swoich, że im obiecali, że nie mogą swoim ludziom zrobić zawodu, że jeszcze mają tyle spraw do załatwienia. Choć nawet nie to było najbardziej dojmujące: ten ich pośpiech i zaabsorbowanie, ale ta obcość. Jak by się nić przerwała, która łączyła ich z Nim.
Patrzył na swoich uczniów i prawie że ich nie poznawał. Zdrożeni, ze ściemniałymi twarzami od słońca, w wypłowiałych szatach. Choć nie wszyscy. Janek paradował w nowej, pięknej szacie. Wyjaśniał:
– Zatrzymali mnie pod koniec w takim bogatym domu. Gospodyni domu traktowała mnie jak swojego wnuka. Nie chcieli mnie stamtąd wypuścić.
– Męża Bożego sprawy tego świata nie uwiodą – zauważył Jakub.
– Ale nie można im było robić przykrości. Doradzili mi, że powinienem trochę odpocząć po tej wyprawie misyjnej.
Tomasz był przybrany w szatę uczonego w Piśmie, ale się nie zdradzał, w jakich okolicznościach do niej doszedł. Mówił tylko ogólnikowo, że mu się poprzednia zniszczyła. A Jezus zakazał przecież brać dwóch szat, wobec tego był zmuszony postarać się, czy też przyjąć – podawał dwie wersje – tę właśnie oto szatę. Ale od kogo i dlaczego właśnie taką: uczonego w Piśmie – to pozostawało jego słodką tajemnicą.
Judasz wrócił jeszcze bardziej wypomadowany i pachnący na kilometr jakimiś perfumami. Szymon Zelota paradował w nowych żołnierskich sandałach. Tłumaczył pytającym, że tamte mu się zdarły. Dlaczego takie sobie akurat zafundował, tego nie dodawał. Ale musiała się za tym kryć jakaś nieczysta historia, którą na pewno znał Judasz i traktował ją jako źródło szantażu wobec Szymka. Choć – jak można było zauważyć – szantaż funkcjonował i w drugą stronę. I Szymon niejedno musiał wiedzieć o Judaszu po tej ostatniej wyprawie.
Jak się okazało, z chodzeniem dwójkami było rozmaicie. Przeważnie na początku tak to było, potem jednak, gdy już się oswoili z robotą apostolską, wtedy rozdzielali się. Rzadko zdarzało się, że szli razem do końca.
Słuchał ich, przyglądał się im ciekawie. Ale oni jeszcze na początku Mu opowiadali, co przeżyli, czego dokonali, a co im się nie udało w ich pracy apostolskiej, potem już opowiadali prawie tylko jedni drugim. On został przesunięty do rangi kogoś zupełnie nieważnego. Nie miał tego samego stażu, który oni przeszli, tych doświadczeń, które oni nabyli. Był już kimś nie-z-ich-świata, nie powinien więc być dopuszczony do ich tajemnic, nie powinien wszystkiego wiedzieć – po trosze i dlatego, że był tym, któremu trudno zaimponować. Więc przechwalali się jedni przed drugimi, a to zaśmiewając się do upadłego, a to przedstawiając sytuacje, które powinny mrozić krew. Sytuacje niewątpliwie w ich ustach wyolbrzymione, upiększone, a niektóre chyba wprost zmyślone. Były tam ucieczki w tragicznych okolicznościach nocą i dniem. Nieprzyjaciele i przyjaciele. Oprawcy i wybawiciele. Okazało się, że im wielokrotnie groziła śmierć przez kamienowanie czy nawet krzyżowanie, zawdzięczali to tylko nadzwyczajnym okolicznościom albo zupełnie cudownej opiece Bożej, że uniknęli aresztowania, biczowania czy innych prześladowań. Czasem przyprowadzali do porządku opowiadacza przygód zbyt karkołomnych świadkowie tych wydarzeń. A czasem nie świadkowie. Specjalistą od temperowania fantazji Janka był, jak zwykle, Jakub.
– Język człowieka świątobliwego nie kala się kłamstwem.
– Co chcesz ode mnie? Co chcesz ode mnie? Nie było tak jak mówię? Jakby nie pomoc Boża, to bym już dawno nie żył.
Był ciekawy tych opowieści. Słuchał ich pilnie. Od czasu do czasu się włączał. Dopytywał się:
– A jak było z nauczaniem?
– W szabat było najprościej, bo wchodziliśmy do synagogi i przeważnie dawali nam, jako gościom, Pismo Święte do czytania albo po prostu sami zgłaszaliśmy się.
– A w dzień powszedni?
– No, to było rozmaicie.
– A na przykład.
– No, na przykład zaszliśmy do zagrody, prosząc o wodę, o zaczerpnięcie wody ze studni, i nawiązywała się rozmowa. „A skąd idziecie, a dokąd dążycie. A za czym chodzicie”. No i tak jakoś się rozpoczynało.
– A jak? – pytał nieustępliwie.
– Nooo, mówiliśmy na przykład, że jesteśmy uczniami Nauczyciela z Nazaretu.
– I co dalej? –pytał, podganiając ich.
– Czasem od razu wiedzieli, a czasem nie wiedzieli. Ale okazało się, że na ogół wszyscy wiedzą o Janie Chrzcicielu. No to opowiadaliśmy im o Janie Chrzcicielu i że on Ciebie wskazał jako męża Bożego.
– Tym, którzy byli uczniami Jana, tak jak my – tu Bartłomiej wskazał na siebie i Andrzeja – to było łatwo, bośmy wszystko o nim wiedzieli: choćby to, że on po urodzeniu został nazwany imieniem Jan zgodnie z poleceniem anioła.
– Jan, tak jak ja – wyskoczył Janek.
– Będziesz się chwalił tylko z cnoty swojej, mówi mędrzec Pański – upomniał go Jakub.
– A czego się będę wstydził, że mam takie ładne imię? Wszyscy to zresztą mówią. Jakubów jest dość, ale Janowie tylko nieliczni.
– Pokora przystoi głosicielowi Słowa.
– A ty jesteś zupełnie niemożliwy – Janek obraził się i uciekł do gromady uczniów, która oddalona o kilka kroków zaśmiewała się tam z czegoś.
Faktycznie, nie poznawał swoich chłopców. „Trzeba ich na gwałt przyprowadzić do równowagi. Ale nie tu. Tutaj będą mieli taki sam kołowrót, w jakim się dotąd obracali. Trzeba uciec w miejsce ustronne. Najlepiej gdzieś na drugi brzeg Jordanu, w miejsce odludne, gdzie będziemy się mogli spokojnie pomodlić”. Wstał, żeby im to zakomunikować. Podszedł do tej rozgadanej i śmiejącej się grupy, ale zupełnie na Niego nie zwrócili uwagi, tak zajęci słuchaniem tego, co opowiada Filip:
– Ja im mówię nieśmiało: Szalom, oni mi odpowiadają: Szalom i pytają się, co chcę im sprzedać, co przynoszę, jakieś ładne materiały na suknie?
– Popatrz, popatrz. Nigdy cię tak wysoko nie oceniałem: handlarz kobiecych szat.
Wybuch śmiechu.
– Ja mówię, jeszcze bardziej onieśmielony, że nie. To one się pytają, czy może handluję gałką muszkatołową, imbirem, cynamonem, goździkami czy innymi korzeniami wschodnimi.
– No to lepiej nie mogły trafić. Przecież tyś kucharz. Chociaż gdyby Judasza o to pytały, to bym się nie dziwił. On, który na kilometr cały pachnie wszystkimi zapachami Wschodu.
Wybuch śmiechu. Nawet sam Judasz, zamiast się zezłościć, jak to miał w zwyczaju, także się śmiał.
– Co dalej?
– No właśnie. One czekają, żebym im co sprzedał, a ja mam już czerwone uszy z nerwów i mówię, że przynoszę im dobrą nowinę o tym, że Bóg kocha również wszystkich biednych, nie tylko bogatych. Tymczasem któraś z nich, jakaś bardziej rezolutna, zapytała mnie: „Skąd to wiesz?” A mnie zamurowało.
– I co zrobiłeś?
– A co byś ty zrobił? Zatkało mnie zupełnie i ani be, ani me. Chciałem wyjść. Zdążyłem tylko wykrztusić: „Skąd?” Na szczęście ona podjęła pytanie i zaczęła dalej mówić: „No właśnie, skąd. To tak łatwo powiedzieć: Pan Bóg kocha biednych i chorych. Do nas doszły te nauki. Dla mnie – mówiła ta kobieta – jest jedno pewne: jak kocham, to nie zadaję cierpienia. A tu masz przykład: jest biedna kobieta i jej jedyna radość życia: jej dziecko jest umierające”. Już wcześniej zauważyłem, że jedna z tych kobiet, które siedziały przed domem, kołysze delikatnie przywiązany do gałęzi koszyk, a w nim dziecko, najwyraźniej chore, może roczne. Ale nie wiedziałem, że aż tak chore. Przyjrzałem się. Było rozpalone, z krótkim oddechem, popłakujące. No to sobie myślę: jedyną do nich drogą jest, gdy Bóg się zlituje nad tym dzieckiem i uzdrowi je.
– No i coś zrobił?
– A co miałem do zrobienia? Podszedłem, tak jak to Jezus robi – tu wskazał brodą na Niego – do dziecka i położyłem mu rękę na głowie. Bałem się tak, że pot ze strachu ciekł mi po twarzy, i modliłem się jak wariat: „Panie Boże, uzdrów to dziecko, bo jak ja będę mógł spełnić moją misję apostoła”. Jeszcze w życiu się tak nigdy nie modliłem.
– I co się stało?
Wszyscy słuchali tej opowieści w napięciu.
– Kobiety patrzyły na mnie jak na głupiego: co ja wyrabiam, a ja nic, tylko trzymam rękę na głowinie tego dziecięcia i modlę się, tak jak Jezus się modli, bo sobie przypomniałem.
– A co ty na to?
– Powiedziałem: „Módlcie się ze mną do Boga, by dziecko uzdrowił”. A one nic. Przyzwyczajone do tego, że jeżeli Bóg karze człowieka chorobą, to każdy powinien ją przyjmować z pokorą jako karę i tyle. Ale ja do nich: „Módlcie się przecież!” I jakoś się opamiętały. Zaczęły się ze mną modlić: ja im przepowiadałem, a one powtarzały za mną.
– Jak się skończyło?
– Wreszcie odjąłem rękę. Bo jak długo miałem ją trzymać? Tym bardziej, że poczułem, jak główka dziecka, na początku gorąca jak rozpalone żelazo, teraz jest tylko ciepła. Zląkłem się, że już umarło i stygnie.
Słuchał tego opowiadania Filipa nie mniej przejęty niż sam opowiadający, niż wszyscy otaczający go.
– Odejmuję rękę, a ono ma otwarte oczy i śmieje się. Myślałem, że padnę trupem ze strachu. Tak mnie zamurowało. A tu jak matka nie wrzaśnie. Ręce w górę pod niebiosy i gruch przede mną na kolana. Myślałem, że się spalę ze wstydu. „Kobieto, co ty wyrabiasz” – mówię do niej, a ta płacze i całuje mnie po rękach. No to ja chowam ręce, a tymczasem robi się ruch. Kobiety jak oszalałe wrzeszczą. Dziecko wyrywają sobie z rąk, oglądają, rozbierają, bo się okazało, że miało plamy na całym ciele.
– No i co dalej?
– Nic dalej. No i tak sobie pomyślałem, żebyś Ty, Jezu, przydał się, bo byś ich czegoś nauczył. Ale nie było rady. Cała wieś się zbiegła. No to siadłem i nauczałem, tak jak On – tu znowu wskazał brodą na Niego – no i słuchali. Zwłaszcza gdy im opowiadałem przypowieści.
– A ja to też zauważyłem. Najbardziej przypowieści o Łazarzu i bogaczu, o miłosiernym Samarytaninie.
– Choć z tym Samarytaninem są kłopoty. Wielu jest takich, którzy go nie mogą strawić. Tak sobie czasem myślę, że lepiej by było jakimś poganinem zastąpić.
Nie poznawał swoich chłopców. Nie, już trudno Mu było ich określać tym zwrotem. To byli inni ludzie. Owszem, spodziewał się zmiany. Zakładał ją, chciał jej. Chciał ich samodzielności, dorosłości. Ale nie przypuszczał, że spotka obcych ludzi. Najgorsze, że nie bardzo mógł sprecyzować, na czym ta zmiana polega. Nie miał zamiaru przyśpieszać rozwikłania tego zagadnienia. Wiedział, że przyjdzie na to czas, kiedy tajemnica sama objawi się przed Nim. Dało Mu dużo do myślenia również i to, że nikt Go nie spytał, co On robił przez ten czas. Nikt nie zainteresował się Zuzanną. Tylko Janek, tak całkiem mimochodem, zauważył: „O, jakieś nowe dziecko?” Nawet nikt nie spytał, skąd się wziął Tadek przy Nim.
Słuchając tego wszystkiego, co dotąd było powiedziane, wczuwając się w atmosferę, która panowała w gronie przybyłych, miał wrażenie, że to zdanie najlepiej podsumowuje całość sprawy: On jeszcze im tylko do tego jest potrzebny, „żeby parę nowych przypowieści im dostarczył”. „I bardzo dobrze”. Samodzielność to był jeden z celów, dla których ich rozesłał do pracy apostolskiej. Oczywiście, również dlatego, aby przyśpieszyć akcję misjonarską. Ale również, aby ją sobie ułatwić. Bo czuł czasem wyraźnie, że Mu brakuje sił, że nie nastarcza tym potrzebom ludzkim, które rosną lawinowo. Wreszcie i dlatego, że coraz bardziej liczył się ze śmiercią: że któryś z zamachów przeciwko Niemu uda się.
Co Go od samego początku tego nowego spotkania swoich uczniów – jak to sobie nazywał – najbardziej zdumiewało, to to, że oni nie prosili Go o ocenę swojego działania, a zwłaszcza nauczania. Nie tylko nie prosili o ocenę, ale nawet odrzucali zdecydowanie najmniejszą Jego sugestię idącą w tym kierunku.
– Przecież wiedzieli, żeś ich obserwował – Joanna mówiła, z trudnością panując nad sobą. – Ty ich uprzedzałeś. Oni nawet Cię o to prosili. Dobrze pamiętam, że była również mowa o tym, że powinieneś wyrazić opinię czy krytykę ich nauczania. A teraz co? – Była tak wzburzona, jak rzadko kiedy. – A więc traktują siebie jako w pełni samodzielnych, już niezawisłych, niepodważalnych, w pełni autonomicznych. Żeby się któryś po prostu spytał: A jak Ci się podobało moje nauczanie? Co było dobrze, co było źle? Czy nie opowiadałem jakichś idiotyzmów? Nic! Ani słowa. Oni już są nietykalni. Jak zezwolisz, to ja im powiem, co na ich temat myślę.
– Nie, nie rób tego. Sądzę, że oni nie są w stanie w tej chwili przyjąć żadnej krytyki. Może potem sami do tego powrócą i poproszą o ocenę.
Rozmawiali w trójkę: On, Joanna i Zuza, siedząc w cieniu zadaszenia, pod murem domostwa należącego do przyjaciół Filipa. Cała Jego Dwunastka kotłowała się w głębi ogrodu, w bezpiecznej od Niego odległości. Nie miał zamiaru przebijać się do nich na siłę. Może sami dojdą do prawdy. A jeżeli nie dojdą? Jeżeli już tak sobie zbudowali konstrukcje swojej Ewangelii, że nie dopuszczą do żadnych zmian? To jeszcze powinna zadziałać instytucja Dwunastu i Siedemdziesięciu. Niech się docierają. Niech dyskutują, niech sobie skaczą do oczu. Będę bardzo prosił Ojca za nimi.
Podchodził Judasz z Piotrem. Za nimi szła reszta. Ten pierwszy, trzymając kubek z winem w ręce, zapytał Go prowokacyjnie:
– Jakie masz kolejne dla nas zadania? Gotowi jesteśmy do każdej akcji.
– Dobrze by było, gdybyśmy oddalili się na pewien czas, żebyście mogli odpocząć na odludziu – odpowiedział.
– Po co odpocząć – Judasz zgromił Go wzrokiem. – Wcale nie jesteśmy zmęczeni. Możemy natychmiast iść dalej. Albo sami, albo ewentualnie z Tobą.
Nie musiał czekać na inne głosy, atmosfera, którą wyczuwał, była jednoznaczna: Wszyscy byli tego samego zdania. Naraz Judasz zupełnie niespodziewanie, ni z tego ni z owego, wyrzucił ze siebie:
– To nie jest tylko Twój Ojciec. To jest nasz Ojciec. My nie potrzebujemy się na Ciebie powoływać, gdy się modlimy do Niego. On nas tak samo wysłuchuje, jak wysłuchuje Ciebie.
Tak jak nagle wystąpił, tak zamilkł. Jakby to musiał wypowiedzieć, co się w nim nagromadziło, czy jakby na koniec przeraził się tym, co usłyszał ze swoich ust. Ale chyba nie. Raczej, jakby to wystąpienie miał od dawna przygotowane i czekał tylko, kiedy je wygłosić. Nikt się takiego oświadczenia nie spodziewał. Również On sam nie był na nie przygotowany.
Napięcie trwało. Wszyscy niewątpliwie zdawali sobie sprawę, że to, co dotąd powiedzieli Mu nieuprzejmego czy nawet nieprzyjaznego, że całe ich impertynenckie zachowanie się wobec Niego, prowokatorskie czy aroganckie jest niczym wobec tych paru zdań wypowiedzianych przez Judasza. Tak, jakby ktoś podszedł do króla, zdjął mu koronę z głowy czy jakby go zrzucił z tronu. To było nawet coś gorszego niż zrównanie Go z nimi. Bo stanowiło jakby obdarcie Go z godności, jaką sobie sam przywłaszczył, uzurpował. Sprowadzało Go do pozycji złodzieja, oszusta, szalbierza.
Niby przecież to było tak, jak sam tego chciał – by mieli stosunek do Boga jak do Ojca. Więc nie odpowiedział ani słowa na atak. Bo cóż mógłby odpowiedzieć? Najwyżej potwierdzić, powołać się na to, co sam do nich mówił, że są Jego przyjaciółmi a nie sługami, że mają się modlić do Boga bez powoływania się na Niego: ich Mistrza. Przecież to On sam zapewniał, że Ojciec wysłuchuje ich. Zdawało się, że Judasz skończył, ale nie. Po chwili ciszy mówił dalej ostrym, nieprzyjemnym tonem:
– I my nie będziemy już dla Ciebie Janami Chrzcicielami. Jeżeli tak myślisz, to się grubo mylisz. My nie Ciebie zapowiadamy, ale my Boga zapowiadamy. Zrozumiałeś?
Na pozór znowu było wszystko w porządku. Chciał, by Go traktowali jak brata i tak nazywali. Ale przecież gdy zgadzał się na takie sformułowania, gdy sam ich chciał, równocześnie zdawał sobie sprawę z bezwzględną ostrością, że pomiędzy Nim a nimi – jak również wszystkimi ludźmi – istnieje zasadnicza różnica. To nie była granica, jaka dzieli pana od niewolnika, czy nawet pana od sługi. Raczej ucznia od mistrza. Ale też nie. To nie była różnica przepaści, to nie była różnica inności – to była różnica natężenia jasności: tak ogromna, że tworzyła nową jakość.
Właściwie już tylko czekał na kolejne zdanie, które będzie brzmieć: Nie potrzebujemy Cię już dłużej. Zrywamy z Tobą. Idziemy sami.
I przyszło. Ale nie jedno:
– No to wobec tego, rób sobie, co chcesz. Zostań tu i siedź aż do sądnego dnia albo wracaj do Nazaretu i zajmij się ciesielką, ale już dłużej nam nie truj. A może, jak tak nas namawiasz na pustynię – idź Ty sam na pustynię i przemyśl sobie wszystko od początku do końca, to Ci dobrze zrobi, a my pójdziemy w naszą drogę. Jeszcze jedno możesz zrobić. Jakeś taki bohater, to idź do Heroda i pogadaj z nim. Wieść niesie, że bardzo chce się z Tobą spotkać. Bardzo jest Ciebie ciekawy. A przynajmniej idź i oddaj się w ręce Heroda zamiast Jana. Bo on za Ciebie cierpi.
Judasz znowu wstrzymał potok słów, jakby chciał, by doszły do Niego i do Dwunastki, przysłuchującej się z napięciem tej jego mowie, a potem podjął jeszcze raz poruszaną sprawę:
– Nie, nie jesteśmy Twoimi sługami ani Ty nie jesteś naszym Panem, ani nawet Mistrzem. Mistrzem byłeś krótko. Ale już nie teraz. Jesteśmy dziećmi Ojca wszyscy. Na równi z Tobą. Z Tobą jesteśmy braćmi. I tylko tyle.
Zapadła przerażająca cisza. Wszyscy byli wstrząśnięci wypowiedzią Judasza. I wszyscy sobie chyba z jednakową ostrością zdali sprawę, o co chodzi: Judasz sięga po władzę – chce zająć Jego miejsce. Dwunastkę podporządkować sobie, pod pozorami jakiejś demokratycznie pojętej grupy: primus inter pares – jakby to Tomasz nazwał. Ale ten też milczał. Czyżby dlatego, że uznał, że się spóźnił i Judasz go uprzedził. Bo chyba również i Tomasz pretenduje do zajęcia Jego miejsca. A co z Piotrem, który był dotąd pierwszym! Czekał na jego reakcję. Ale nie. Piotr też milczał. Judasz był wciąż przy głosie:
– Chłopcy! Zostajemy sami i damy sobie radę. Obejdzie się bez dyrygowania. Sami wiemy, co mamy robić. Każdy zna swoje miejsce. Szymku, ciebie mianuję moim dowódcą obstawy. Będziesz mi towarzyszył zawsze z twoim oddziałem. Tomasz będzie moim doradcą. Mateusz obejmie finanse. Filip będzie nadwornym kucharzem. W miarę potrzeb i w miarę zasług będę przydzielał kolejne funkcje. Na razie możecie się rozejść do swoich ludzi, spotkamy się przy kolacji.
Judasz odwrócił się na pięcie i zaczął iść w stronę ugoru, na którym biwakowały tłumy.
Patrzył, co będzie dalej. Wiedział, że wszystko zależy od tego, czy inni pójdą za Judaszem, czy też nie. Filip zrobił parę kroków za nim, ale spostrzegł, że jest sam, zatrzymał się, popatrzył na resztę. Tomasz zakołysał się niepewnie na swoich krótkich nogach.
Był pewien, że jeżeli Tomasz postawi pierwszy krok, to już się nie zatrzyma. Ale ten spojrzał swoimi wyłupiastymi oczami na odchodzącego Judasza, potem na resztę, wzruszył ramionami, coś wymamrotał do siebie, jeszcze łypnął oczami na Szymka, który, jakby odpowiadając na to łypnięcie, splunął na ziemię, zatarł plwocinę piętą sandała i zrobił wymowny ruch ręką w stronę Judasza. Jeden tylko Mateusz nie zareagował. Tak jakby nie słyszał, że Judasz zaliczył go w poczet najbliższego grona. „A więc Judasz przegrał. Był zbyt pewny siebie i zaczął się szarogęsić. Teraz powinien zareagować Piotr”. I tak się też stało.
– A gdzie chciałbyś, Jezu, byśmy się udali? – spytał Piotr tonem człowieka, który lojalność uważa za swój obowiązek, ale który jednocześnie dystansuje się od uzurpacji Judasza.
– Gdziekolwiek chcecie. Byleśmy mieli możliwość modlitwy i rozmyślania. I – jeżeli zechcecie – rozmowy.
Oddalili się, by się naradzić.
– Czy Judasz jest przy zdrowych zmysłach? Co się z nim stało? – pytała przerażona Zuza, gdy zostali sami.
Najwyraźniej zgubiła się w tym, co się działo.
– Nie, nie, on nie zwariował – zaprzeczyła Joanna. – On przyszedł w dobrej formie. Ale uznał, że atmosfera, jaka panuje wśród jego kolegów, pozwala mu na to, aby odsunąć Jezusa i zająć Jego miejsce. Okazało się, że to jest jego cel. Cel, który sobie założył, albo nawet… – tu zamilkła.
– Mów dalej, mów dalej, proszę – Zuza prawie ze skóry wychodziła, aby usłyszeć dalszy ciąg.
– Albo nawet cel, który wyznaczyli mu jego mocodawcy.
– Jacy mocodawcy, jacy mocodawcy? – dopytywała się Zuza.
– To mogą być saduceusze, z najwyższym kapłanem nawet na czele, to mogą być faryzeusze, herodianie czy ludzie Piłata. Nie wiem. Ale przyrzekam ci, ja się dowiem.
– Przecież Judasz głupstwa opowiadał – Zuza szeptała wciąż bardzo zgorszona.
– Jesteś nowa – to się dziwisz. Jezus tak naucza. To, co Judasz wykrzykiwał, to nie są jego bluźniercze czy tylko heretyckie odkrycia. To wszystko usłyszał od Jezusa. Z jedną drobną, choć istotną, różnicą: Judasz odbiera Jezusowi godność Mistrza i Pana. Ustawia Go w pozycji wyłącznie Brata. I tu jest błąd: Jezus jest Bratem, ale równocześnie jest Mesjaszem Bożym. To jest pierwsza sprawa. Ale z niej wypływa druga. Jak słyszałaś, Judasz chce obalić Jezusa i zająć Jego miejsce. Tego się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się, że jest taki przewrotny.
– Jak jemu się równać z Jezusem – szeptała wciąż zgorszona Zuza. – Przecież to niebo i ziemia.
– Widzisz. A jednak. Tym razem mu się nie udało. Zobaczymy, co dalej zrobi: czy zostanie, czy odejdzie.
– Powinien odejść. Oczywiście, że powinien odejść.
– Jak go znam, niby przeprosi Jezusa i zostanie, i spróbuje innym razem to samo zrealizować. Albo nawet nie przeprosi.
Przysłuchiwał się ich rozmowie jakimś strzępem uwagi, równocześnie przyglądał się swoim chłopcom naradzającym się w głębi ogrodu. „Moi chłopcy” – myślał gorzko. – „A więc największym niebezpieczeństwem dla Ewangelii jest ani nie Herod, ani nie Piłat, ani nie faryzeusze czy saduceusze, ale sami moi wyznawcy. I to może tym większe oni stanowią niebezpieczeństwo, im słabsi są zewnętrzni wrogowie”. Zobaczył, że skończyli naradę. Zbliżał się do Niego Piotr w towarzystwie Andrzeja, Tomasza, Filipa. „Z czym przychodzą?” – zapytywał sam siebie.
– Jeżeli taka jest Twoja wola, to jesteśmy gotowi. Może łodzią gdzieś? W stronę Kafarnaum?
– Bardzo dobrze.
– Tylko najpierw musimy odesłać ludzi. To jakiś czas potrwa.
Wsiadali do łodzi, cała Dwunastka, wyraźnie dając do zrozumienia, że robią to wyłącznie z uprzejmości dla Niego. Krypa była solidna, duża, mieszcząca z łatwością ich wszystkich. Wyznaczyli Mu, jak zwykle, miejsce na dziobie łodzi, teraz w ten sposób odcinając się od Niego, skupieni pozornie nad wiosłami i obok Piotra, który zasiadł przy sterze.
Zajął wyznaczone Mu miejsce na dziobie – poniżej usiadły Joanna i Zuza – i wyczekiwał, jak się sytuacja ułoży dalej. Ale nie zbliżyli się do Niego. Kotłowali się na rufie. Położył się, oparł głowę na zwoju lin, przymknął oczy i usiłował zasnąć. Nie był nikomu potrzebny: nikt nie kwapił się do rozmowy z Nim. Wobec tego świadomie wycofywał własną inicjatywę, ograniczał do koniecznych kontaktów.. Ciekaw był, dokąd zdecydują się popłynąć. „Niech się dzieje Twoja wola, Ojcze”. Od steru, przy którym zgromadzili się najaktywniejsi, dolatywała burzliwa dyskusja prowadzona ściszonymi głosami. Dotyczyła tematu: dokąd powinni płynąć. Ktoś powoływał się na jakieś zobowiązania, powtarzając „przecież obiecałem”. Był zmęczony. Powieki same się zamykały. Dziewczyny umilkły, widząc, że zasypia. Sen nadchodził. Głosy się oddalały, mieszały ze sobą, stanowiły tylko anonimowy, daleki szum. Czuł zmęczenie, ociężałość w nogach, rękach, głowie. Opadały Mu coraz bardziej powieki – zasnął.
Obudził się dopiero, gdy przybili do brzegu i należało wysiadać. Znajdowali się w małym porcie rybackim przylegającym do sporego miasteczka, w pobliżu Kafarnaum, już za ujściem Jordanu do jeziora. „A więc postawili na swoim: nie odludzie, tylko nauczanie”. Czekała na nich niewielka grupa osób. Sytuację nakreśliła swoimi słowami Joanna:
– Na ile znam już Twoich chłopców, będziemy mieli tutaj wkrótce wszystkich tych ludzi, których pożegnaliśmy pod Betsaidą.
Prócz tego, jak można było stwierdzić na własne oczy, wiadomość o tym, że On: Jezus z Nazaretu pojawił się w mieście, poszła pomiędzy ludzi, bo już ściągali, wprost od pracy, wyrostki, kobiety z dziećmi, starzy – ściągali jak na jakieś dziwowisko. Nie powiedział ani słowa, choć był wewnętrznie dotknięty, a nawet oburzony. Uspokajał samego siebie, tłumaczył ich przed sobą, że kieruje nimi gorliwość apostolska, że chcą się wywiązać z danego ludziom przyrzeczenia. Niemniej, fala gniewu napływała, że Go traktowali jak rzecz, jak przedmiot do pokazywania.
Ale to nie był czas na stawianie zarzutów. Przyszli ludzie i należało robić dobrą minę do złej gry – jak gdyby wszystko odbywało się zgodnie z planem, jak gdyby On sam chciał tej wyprawy. Tym bardziej, że widział, jak jest potrzebny. Szedł więc w stronę centrum miasteczka, tuląc do siebie małe dzieci, które natychmiast przylepiły się do Niego. Tymczasem ludzi było tyle, że trzeba było znaleźć dla nich jakieś obszerne miejsce. Ale już się okazywało, że synagoga odpada – po pierwsze dlatego, że tamtejszy rabbi jest nieprzyjazny, a po drugie i tak nie byłaby w stanie pomieścić rzeszy, która z chwili na chwilę rosła. A więc gdzie indziej. Placyk miejski stwarzał te same trudności – wójt się sprzeciwiał, a zresztą miejsca było i tak na nim niewiele. Brzeg jeziora – poza małym portem – był kamienisty i nieprzystępny. Na pewno nie nadawał się do takiego spotkania, o jakim myśleli Jego chłopcy.
– Ani tam, ani tam, ani tam, no to gdzie? Trzeba szukać jakiegoś stosownego miejsca – posłyszał bezradny głos któregoś z uczniów.
Wobec braku zdecydowania tak uczniów, jak przygodnych gospodarzy, przejął sam inicjatywę.
Wyszli z miasteczka w stronę Kafarnaum, drogą wśród sadów, ogrodów, potem już pól uprawnych, lasków oliwnych. Szedł otoczony wianuszkiem dzieci, rozmawiając z nimi i żartując, a równocześnie pilnie się rozglądał po okolicy, wypatrując miejsca korzystnego na nauczanie. Już byli dość daleko od miasta, kończyły się już pszenice, prosa, winogrona i oliwki, a On wciąż rozglądał się uważnie za jakimś przyjaznym ugorem. Wciąż nic takiego nie napotykał. Szli już czas jakiś i sam nie wiedział, jak długo jeszcze trwałoby to poszukiwanie, gdyby nie zauważył biegnących z naprzeciwka dzieci, a za nimi idącego pospiesznie tłumu. A więc nie można było dłużej szukać. Należało brać to, co jest. Skręcił w bok. Dotychczasowa procesja, idąca drogą co najwyżej po trzy, cztery osoby, teraz rozlała się szeroką rzeką i otoczyła Go. Zaczął śpiewać:
– Boga naszego chwalcie wszystkie ziemie,
Jemu cześć winno całe ludzkie plemię.
Najbliżsi podjęli śpiew, a potem już psalm ogarnął tłum:
– Bo litość Jego nad nami stwierdzona,
A prawda Pańska wiecznie uiszczona.
„Żeby tylko natrafić na rzeczkę albo studnię, możliwie równy teren – najlepiej opadający”. Tym razem mieli szczęście. Było wszystko, co potrzebne. A w dodatku towarzyszyła im dobra pogoda na taką imprezę: pochmurno, jak to wiosną często bywa. „Byle tak dotrwało. Byle nie rozpadało się”.
I zaczęło się, według wypróbowanych już wzorów. Modlitwy, pieśni, czytania, kazanie. Chwile ciszy. Okresy posiłków, które wykorzystywał na indywidualne rozmowy. Tylko wciąż przychodzili ludzie. Zdawało się, że końca temu nie będzie.
Na zewnątrz wszystko szło poprawnie. Zgromadzone rzesze słuchały uważnie Jego nauk. Jego Dwunastka, rozlokowana wśród ludzi, współpracowała z Nim – na pozór tak, jak to bywało dotąd. Choć czuł, że to już nie to, co przedtem. To już nie byli przyjaciele, ale rzemieślnicy, a jeszcze dokładniej: czeladnicy wykonujący fachowo swoją robotę. Czeladnicy już „wyzwoleni”, czekający kiedy wreszcie będą mogli otworzyć samodzielny swój warsztat. Czeladnicy spoglądający z niechęcią na swojego starego Mistrza, którzy Go już za mistrza nie uważają, a za zawalidrogę, piąte koło u wozu, kogoś, kto nie rozumie współczesnych potrzeb, a tylko za wszelką cenę chce się utrzymać przy władzy i przy powodzeniu. To się ujawniało nie w akcji – bo wtedy byli lojalni – ale w bezpośrednich kontaktach, w czasie posiłków czy spotkań poświęconych planowaniu dalszych działań: blokowali każdy Jego pomysł, negowali każdą inicjatywę, sprzeciwiali się każdej Jego propozycji. Teraz wiedział, że na cokolwiek, co by zaproponował, już z góry mieli przygotowane „nie”. Czasem nawet nie był pewny, czy to jest prosta przekora, niepodyktowana niczym więcej, czy też prowokacja, która ma na celu wybuch Jego gniewu. Czuł się jak ryba schwytana w sieć. Możliwości manewru nie miał prawie żadnej. Bał się ryzykować. Bał się doprowadzić do zatargu, który – jak podejrzewał – mógł się skończyć odejściem wszystkich.
Joanna, która to wszystko widziała z przenikliwością kobiecą, radziła rozstanie:
– Już z nimi nie ujedziesz. Odejdź od nich. Zgromadź nowy krąg uczniów.
– Za bardzo ich kocham, bym mógł sobie na to pozwolić – tłumaczył jej. – Nie chcę ich stracić. Traktuję to zachowanie jako przejściowy, kolejny trudny okres, który trzeba przetrzymać, choć muszę przyznać: takiej sytuacji jeszcze nie było i nie mam pojęcia, jak z niej będzie można wyjść i czy w ogóle istnieje jakaś możliwość wyjścia.
Na razie więc wszystko znosił. Zgadzał się na wszystkie ich organizacyjne żądania, poddawał się kierownictwu, byle zachować jaką taką atmosferę. Wycofywał się z każdej swojej propozycji, projektu czy prośby, gdy napotykał jakikolwiek sprzeciw.
Ludzie wciąż przychodzili, a nie chcieli odchodzić, dlatego pod koniec dnia zaproponował swoim chłopcom, żeby tłumy rozpuścić i ruszyć dalej. Prawie że Go wyśmiali:
– Co sobie wyobrażasz! W tych stronach jeszcze nie byłeś. Najchętniej to byś siedział w Kafarnaum. Trzeba dbać również o inne regiony. Jak zgromadziliśmy Ci tylu ludzi, toś powinien być nam wdzięczny. Trzeba wykorzystać okazję. Ludzie chcą trwać, to nie wolno ich rozpędzać.
W dalszym ciągu pouczali Go, strofowali, upominali: już specjaliści, fachowcy, już znający się na robocie apostolskiej lepiej niż On.
Nawet zrezygnowali ze wspólnej wieczerzy, która w ich rytmie życia była dotąd zawsze ważnym punktem programu, nie tylko okazją do spokojnej wymiany informacji, jak przebiegł dzień, ale symbolem ich przyjaźni i jedności. Czekał na nich daremnie. Nie przychodzili. Lekceważyli świadomie? – Nie chciał tak sądzić. Po prostu ponosiła ich apostolska gorliwość. Uznawali, że są potrzebniejsi wśród swoich owieczek. Dobrze. Niech się czują odpowiedzialni. To tylko świadczy, że znaleźli w tej robocie treść swojego życia.
Już całkiem wieczorem, na kolacji spędzonej u kobiet, był tylko Tadek. Nawet Janek nie przyszedł Mu w niej towarzyszyć ani Piotr. Kobiety bardzo dobrze wyczuwały sytuację. Uśmiechał się, widząc, że starają się być uprzejme, jak tylko potrafią, delikatne jak same motyle, aby Mu osłodzić szorstkości Jego towarzyszy. Widząc, że nie ma co rozgrywać sprawy za pomocą półsłówek, podjął temat i powiedział wprost:
– Te wszystkie nietakty wobec mnie – jak to nazywacie – są w gruncie rzeczy nieważne. Najważniejsze jest ich zaangażowanie w dzieło Boże: w budowanie nowego Izraela.
– Oczywiście, masz rację, Panie – powiedziała matka Jakuba i Janka, która się znowu pojawiła i, jak zwykle, starała się zajmować pierwsze miejsce między kobietami, a oprócz tego stawała po stronie Jego uczniów. – Dobrze, że wreszcie przestali się czuć pasażerami albo nawet gośćmi w łodzi, do której ich zaprosiłeś. Dobrze, że wreszcie poczuli, o co chodzi, jaka jest ich rola, i zaczęli pracować…
– Ale niechże nie zapominają, jakie ich jest miejsce – nie wytrzymała Zuza, wchodząc jej w słowo. I postawiła kropkę nad i: – Im się zdaje, że jeżeli Bóg, a Twój Ojciec, zresztą na Twoją prośbę, sprawia przez ich ręce cuda uzdrowień, to oni są równi Tobie.
Następnego dnia było podobnie. Chłopcy wrócili późno z roboty. Orali cały dzień. Myślał, że już będą mieli dość i rozpuszczą ludzi pod wieczór. Ale oni jakby zawzięli się. Jakby chcieli Mu udowodnić, jacy są już fachowcy, że potrafią uciągnąć kilka dni. Poinformowali Go o swej nowej inicjatywie nocnego spotkania przy pochodniach.
– Dobrze, tylko nie przeciągajcie do późna w noc, bo ludzie też kiedyś muszą spać. Tym bardziej liczcie się, że są małe dzieci.
Kazali Mu się nie martwić, że oni dobrze wiedzą, czego młodzi ludzie potrzebują, a że jak się trochę nie wyśpią, to nic nie szkodzi.
Nie narzekał ani im nie bronił. Niektórzy wrócili późno w nocy, inni dopiero nad ranem, zmordowani. Zrywał się ze snu, żeby ich powitać, żeby choć w paru słowach opowiedzieli Mu o swoich sukcesach i niepowodzeniach, ale oni zasypiali prawie na stojąco, nie chcieli nic jeść, walili się jak kłody na ziemię i już spali.
Na następny dzień zaspali oczywiście wszyscy. Budzili się na wpół przytomni, jeszcze zmęczeni, źli jak osy. Powoli usiłował ich udobruchać. Z kobietami, które jak zwykle wcześniej od nich wstały, przyniósł wodę ze strumyka. Przygotował im „stół”. I starał się na wszelaki sposób „dogadzać” – jak ojciec dzieciom, które brzuszek boli. Nie czekając, aż wrócą do przytomności, sam zaczął ze zgromadzonymi tłumami poranne modlitwy i śpiewy.
I znowu na wieczór wymyślili nabożeństwo. Wiedział z wczorajszego dnia, co to znaczy: że to nie będzie wieczorne, ale prawie całonocne, że to choć się mówi: młodzieżowe, to praktycznie rzecz biorąc, nikt nie śpi, bo do młodzieży śpiewającej, grającej i tańczącej garną się dzieci, a i starsi chętnie lubią popatrzeć, pośpiewać, jak również włączają się w taniec w takt śpiewanych psalmów. Nawet próbował protestować, ale zakrzyczeli Go:
– Już straciłeś kontakt z młodymi ludźmi i nie wiesz, że dla nich ognisko, pieśni i tańce wokół niego to ważniejsze niż najlepsze kazanie.
Na kolację już nie przyszedł nikt, wobec tego znowu kobiety ucieszyły się, że będą Go gościły samego wśród siebie. Nawet chyba dopuszczały taką możliwość, bo kolacja była uroczysta, z rozmaitymi nadzwyczajnymi dodatkami. Wobec tego wypytywał je, jak im dzień przeszedł. One opowiadały Mu, że wędrowały przez cały dzień od rodziny do rodziny, od człowieka do człowieka, słuchając nie tylko tego, co ludzi gnębi, boli, nie tylko radząc, jak się leczyć i co dziecku małemu może pomóc na jego dolegliwości, a staremu na jego choroby, ale pomagając rozwiązywać również teologiczne problemy.
Już od paru chwil stała pełna uśmiechów grupka chłopców i dziewcząt wpatrzona w Niego niecierpliwie, która pojawiła się niespodziewanie przy nich. Ale nie chciał przerywać tego, co mówiła Joanna. Wyczekiwał, kiedy skończy. Dopiero teraz ich spytał:
– Z czym przychodzicie?
Zabrał głos chłopiec może osiemnastoletni:
– My w delegacji od wszystkich tam – tu wskazał na miejsce, skąd dobiegały pieśni i muzyka, skąd szedł blask ogniska. – My wszyscy prosimy, żebyś do nas przyszedł choć na chwilkę.
– Dobrze, już idę – podniósł się. – A was przepraszam, że odchodzę – tu zwrócił się do kobiet. – Albo, jak chcecie, to chodźcie również.
– Ale my też mamy prośbę – odpowiedziała Joanna. – Żeby to było naprawdę tylko na chwilę, bo już późno, a jutro też trzeba żyć.
Przy ognisku powitał Go wrzask niebotyczny, idący aż pod niebiosy i las wyciągniętych rąk. Posłyszał szept Joanny, która Mu z Zuzą towarzyszyła:
– Przynajmniej ta młodzież rozróżnia „kto jest kto” w tym towarzystwie.
Byli tu wszyscy. Bo oczywiście najpierw młodzież – był jej ilością zaskoczony. Nie spodziewał się, że jest jej aż tyle. Ale poza tym dorośli i ludzie starzy, jak również niemowlęta i dzieci śpiące w ramionach matek, dzieci paroletnie, zapatrzone szeroko otwartymi oczami na to, co się dzieje, klaszczące łapkami w takt muzyki i usiłujące śpiewać pieśni.
Jego apostołowie najwyraźniej postanowili Mu pokazać, co ich młodzież potrafi. A więc śpiewy. Tylko na nich się nie kończyło. Młodzi ludzie nie mogli powstrzymać się przed tym, aby sobie nie pomagać wybijaniem rytmu rękami i nogami. Patrząc na to, co się działo, przyznawał rację zwolennikom nocnych nabożeństw. Już nie tylko, że chłodno, ale sceneria księżyca i gwiazd, a w dodatku płonącego ogniska, stwarzała atmosferę o takim ładunku emocjonalnym, jakiego nie można by było osiągnąć w żadnej mierze w dzień. Te same pieśni i ta sama muzyka w nocnej scenerii uzyskiwały wymiary nieporównywalne.
Zuza chłonęła tę atmosferę całą sobą. Śpiewała z radością. I On słuchał śpiewów i cieszył się ich doborem. To były te same co w synagodze, a jakby inne, jakby dopiero teraz ukazywały Boga dobroci i przebaczenia, Boga Ojca wszystkich narodów, litującego się nad człowiekiem słabym i pokrzywdzonym. A potem przyszły piosenki, niemające w sobie nic z hieratyczności psalmów, tak pod względem tekstu, jak również melodii, o rytmie piosenek świeckich, niedorównujące psalmom pod żadnym względem, ale uwielbiane przez młodzież. Znał je, ale słuchał ich teraz z największą przyjemnością. Tu już młodzież nie wytrzymała i podjęła tańce. Zaczęło się od klaskania do taktu, z kolei doszło przytupywanie, balansowanie ciałem, a potem prawie niespostrzeżenie pierwsze kroki, skłony, figury. I już utworzył się krąg wokół ogniska, tych najodważniejszych, do których dołączali wciąż nowi amatorzy albo dobrowolnie, albo wyrywani z masy widzów, która towarzyszyła tańczącym śpiewem i oklaskami. Tak i On sam został porwany do koła tańczącej młodzieży. Wpadł między nich, śmiejąc się, i został przyjęty wybuchem radości. Przetańczył z nimi parę okrążeń, a potem znowu zajął miejsce w pierścieniu obserwatorów.
Przypatrywał się im uważnie – i roześmianym, rozśpiewanym, narzucającym swój styl, sposób śpiewu i zachowania się, silnym, pewnym siebie, przebojowym, którzy mają odwagę, choć nie zawsze mają rację ani nawet piękny wygląd i tym nieśmiałym, patrzącym z podziwem a nawet z zazdrością na tych pierwszych, może wcale nie brzydszym ani mniej inteligentnym, ale niemającym siły przebicia. „Przecież ci są najbardziej zagrożeni. Tym najłatwiej jest zmarnować całe swoje życie. Dlatego trzeba im pomóc, ostrzec, zaktywizować, bo przepadną. Zagłuszą ich ci silniejsi, choć czasem głupsi”. I już wiedział, co im opowie.
Aż wreszcie przez śpiew zaczęło przebijać skandowanie:
– Przy-po-wieść! Przy-po-wieść! Przy-po-wieść!
Wobec tego, gdy się uciszyło, zaczął do nich mówić.
– Był człowiek, który udawał się w podróż…
Zauważył, że gdy zaczął opowiadanie, cisza jeszcze bardziej się pogłębiła. Wiele chłopców i dziewcząt wpatrzonych w czasie przemówienia w Niego, zwróciło się w stronę ognia i z podciągniętymi pod brodę kolanami słuchało Go w najgłębszym skupieniu.
– …Wezwał swoje sługi i dał im swój majątek, aby się nim zaopiekowali. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu trzy, a trzeciemu jeden. A gdy odjechał, ten sługa, który otrzymał pięć talentów, puścił je w obrót i uzyskał drugie pięć. Podobnie uczynił ten, który otrzymał trzy talenty, ten uzyskał również drugie trzy. A ten, który otrzymał jeden, z bojaźni, by go nie stracić, zakopał go w ziemię.
Cisza trwała. Cisza i bezruch. Nawet zaprzestano dokładać do ogniska, tak że przygasło. Przestało się palić tym wysokim, strzelającym w górę płomieniem. Zrobiło się ciemniej, bardziej kameralnie.
– A gdy pan powrócił z podróży, zawezwał sługi swoje, aby odebrać swoją należność. Przyszedł pierwszy i oświadczył: Dałeś mi pięć talentów, a oto drugie pięć. Odpowiedział mu pan: Dobrze, sługo dobry i wierny. Nad wieloma cię postawię. Podobnie powiedział temu, który otrzymał trzy i przyniósł drugie trzy. A gdy przyszedł ten, który jeden otrzymał i powiedział, co z nim zrobił, pan odrzekł mu: Sługo leniwy, iżeś zmarnował to, co ci dałem, będziesz ukarany. I zawołał sługi i rzekł: Odbierzcie mu to, co otrzymał, a jego wrzućcie w ciemności, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
Skończył. Wszedł do kręgu otaczającego ognisko i usiadł na swoim miejscu. Posłyszał szept Zuzy:
– To o Twoich uczniach ta przypowieść?
Uśmiechnął się:
– Nie tylko – odpowiedział również szeptem.
Bo trwała cisza i to zastygnięcie, którego przecież nie można byłoby nazwać martwotą, co najwyżej – bezruchem. I On sam nie śmiał odejść, choć już najchętniej powiedziałby im: „A teraz chodźmy spać, do zobaczenia jutro”. Zdawało się, jakby ich ktoś zaczarował i zamienił na zawsze czy na chwilę w posągi. Nawet przygasłe ognisko zdało się być bezruchem i tylko złotym blaskiem oblewało kręgi najbliżej siedzących i stojących. Dopiero po dłuższej chwili ktoś, jakby wyrwany z letargu, zapytał:
– Czy sprawiedliwie Pan zachował się wobec tego, który najmniej otrzymał?
Znowu zapadła cisza i trwał bezruch. Czekano na Jego odpowiedź. Spodziewano się, że może doda wyjaśnienia. Nic nie odpowiedział. Przypowieść była skończona, zamknięta. Nie do Niego należała interpretacja. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się drugi głos:
– Mnie się najpierw tak samo wydawało jak tobie. Ale, praktycznie biorąc, Każdy człowiek uważa się za tego, który otrzymał niewiele. Tylko w stanie dobrego humoru czy pod wpływem aktualnie odniesionego sukcesu może siebie uważać za szczególnie uprzywilejowanego. Na co dzień tak nie jest. Stąd też przypowieść stanowi ostrzeżenie skierowane do nas wszystkich, a równocześnie jest swoistym pobudzeniem do działalności.
Głos umilkł. Wyglądało na to, że już nikt nie podejmie dyskusji. Nagle odezwał się jakiś mężczyzna z głębi zgromadzonego tłumu. Nie widział twarzy, ale słychać go było dobrze. Po głosie mógł przypuszczać, że to jakiś starszy, a przynajmniej dojrzały człowiek:
– Ja widzę jeszcze inaczej tę przypowieść. Od strony tego, kto otrzymał pięć talentów i przyniósł drugie pięć. Teraz ja się pytam, jak jest w życiu? Bo to, co ja mogłem zaobserwować, to jest przeważnie inaczej. Ci obdarzeni obficie często marnują to, co otrzymali.
Powiało chłodem. Ten i ów naciągnął płaszcz szczelniej na plecy. Czy to faktycznie chłód nocy? Mężczyzna mówił dalej:
– To, co inni osiągają morderczą pracą, albo i nie osiągają, on zdobywa jednym ruchem palca. Już nie mówię o lenistwie, ale trwoni swoje dary, troszcząc się o własną chwałę, karmiąc swoją pychę, zabiegając o poklask, zużytkowuje dary Boże dla gromadzenia bogactwa, majątku, a nie dla służby ludziom. Jak oni staną kiedyś przed Sędzią sprawiedliwym, który przyjdzie upominać się o to, co im powierzył?
I ten głos stanowił jakby drugie dotknięcie wróżki: grupa ożyła, posypały się głosy, zaczęła się dyskusja. Słuchał jej jakiś czas z zainteresowaniem, ale sam – zgodnie ze swoim zwyczajem – nie zabierał głosu. Potem odszedł, ażeby się w samotności pomodlić.