Wskrzeszenie Łazarza
Po kolacji w Betanii, na spacerze Łazarz dopowiedział to, co powinno być dopowiedziane:
– Sytuacja bardzo się zaostrzyła. Fakt, że nie udało im się Ciebie zabić za bluźnierstwo, jakie ich zdaniem popełniłeś, nie znaczy, że sprawa jest zamknięta. Wprost przeciwnie. Oni to wykorzystają, żeby Cię zniszczyć. Jak? Tego nie wiem. Myślę, że się dowiem i będę Ci mógł to przekazać.
– To wszystko? – spytał go po chwili milczenia.
– Na razie wszystko. No, jeszcze jedno. Widzę, że i Ty rozumiesz, że to nie przelewki, i odchodzisz z Jerozolimy. Najlepiej, żebyś nawet nie pozostawał na terenie Judei, aby Cię tak łatwo nie mogli dopaść, ale żebyś wrócił do Galilei. Przyjdziesz na następne święto ze swoimi Galilejczykami.
– Mnie martwi coś innego. Tego, co powiedziałem, nie odwołuję. Chodzi mi o ciebie. Jesteś niewątpliwie osobą, która stoi na przeszkodzie w ich akcji. Ze wszech miar. Zresztą o tym mówiliśmy. Jesteś tym, kto osłania, pomaga, informuje. Przy swoich koneksjach jesteś dla mnie niewyczerpanym źródłem wszelkiej pomocy.
Widział, że Łazarz słucha Go uważnie i przyznaje rację. Mówił więc dalej:
– Jedyny wniosek, jaki się nasuwa, to zabić ciebie, żeby łatwiej zabić mnie. Stąd też prośba: uważaj na siebie. Najchętniej prosiłbym cię o rzecz następującą: wyjedź na czas jakiś. Zniknij im z oczu. Ale wiem, że to też nie sposób. Znajdź lepsze rozwiązanie.
– O tym też już mówiliśmy – odpowiedział Mu po chwili milczenia Łazarz. – Myślałem nad tym. Doszedłem po raz któryś do wniosku, że gdy wyjadę, łatwiej im będzie mnie zabić na obcym terenie. Tu jestem u siebie. Jak sam powiedziałeś, mam wielu przyjaciół.
Wspominał nieraz tę rozmowę, gdy odszedł z Betanii. Wbrew radom Łazarza nie powędrował daleko. Pozostał przy przejeździe za Jordanem, gdzie Jan nauczał, gdzie od Jana przyjął chrzest. Było to dla Niego miejsce święte, uświęcone obecnością Jana i tym, czego on tu dokonał. Przekonywał się, że nie tylko dla Niego. Wiele ludzi tu ściągało. Zwłaszcza ci, którzy spotykali się z Janem, słuchali jego nauk czy otrzymali od niego chrzest. Przychodzili tu jak do miejsca pielgrzymkowego, jak pod górę Synaj. Dla nich Bóg objawił się w osobie Jana, w słowie, które głosił, we wskazaniu, które dał, że Jezus z Nazaretu jest Synem Bożym. Stąd też Jego pojawienie się zostało przyjęte jako coś najbardziej oczywistego, co powinien od dawna zrobić.
– Czekaliśmy na Ciebie. Tu jest Twoje miejsce. Niechby wędrowali tutaj ci, którzy Cię chcą słuchać. Nie masz co siedzieć w tym grzesznym mieście.
Miał inne na ten temat zdanie:
– Przyszedłem szukać, co zginęło. Przyszedłem do grzesznych, a nie sprawiedliwych.
– Tu możesz nauczać bezpiecznie – zapewniali Go. – Wiedzą, że stanęlibyśmy w Twojej obronie.
Ale i temu nie dowierzał. Jeżeli pozostał i nie odchodził do Galilei, to aby być blisko Łazarza, o którego życie poważnie się troszczył.
Tymczasem ludzi przybywało. I to nie tylko okolicznych, ale również przychodzili tu z Jerozolimy. Było ich już prawie tyle, ile za czasów Jana.
A On wciąż nasłuchiwał wieści z Jerozolimy i z Betanii. I nic. Trwała cisza. Wydawało Mu się to przynajmniej dziwne, jeżeli nie podejrzane. Nie tylko Jemu.
– Żeby tyle czasu Magda się nie pojawiła? – coraz to któryś z Jego chłopców stawiał Mu to pytanie.
Niespodziewanie zobaczył przed sobą znajomą twarz. W pierwszej chwili nie kojarzył, skąd znajomą, ale już sobie przypomniał – sługa z domu Łazarza, zaufany, wierny sługa. Zaniepokoił się.
– Panie, Marta i Maria przysłały mnie do Ciebie.
– Coś się stało? – dopytywał się przestraszony.
– Poleciły powiedzieć: Choruje ten, którego kochasz.
– Łazarz? – jeszcze się upewniał.
– Tak.
Pobiegłby do Betanii tak jak stał, ale był osaczony tłumami ludzi żądnych Jego nauk, uzdrowień, ludzi czekających niecierpliwie na rozmowę z Nim. I tak sarkali na Niego nawet najwierniejsi Jego chłopcy, że uciekał do Betanii, że siedział tam chętnie, że jeszcze chwila, a zamieniłby Kafarnaum na Betanię, że Mu zasmakowały wygody i towarzystwo arystokracji. Naprawdę nie mógł. Choć wyobrażał sobie, jak tam na Niego czekają, jak tam liczą, że nie zawiedzie ich w potrzebie, w trudnej chwili, w jakiej się znaleźli.
– Przecież żegnałem go zdrowego. Na co choruje?
– Dużo by tu mówić – wysłaniec zmieszał się. – Rozmaite plotki chodzą. Kto wie, która prawdziwa – zastrzegał się – ale powiem, bo Ty powinieneś wiedzieć.
– A mianowicie? – spytał zaintrygowany.
– Mówią, że zatruł się jedzeniem – że…
Już wiedział wszystko. Już nie potrzebował żadnych wyjaśnień. Przypomniały Mu się rozmowy, jakie prowadził na te tematy z Marią, Martą, samym Łazarzem. A więc, niestety. Sprawdziły się najgorsze przewidywania. Przerażenie ogarniało Go coraz bardziej.
– …zatruto go – dodał posłaniec prawie niepotrzebnie. I milczał stropiony, jakby żałował, że rozmowa zaszła za daleko. Teraz chciał się wycofać: – Pójdę już.
– Dziękuję ci za wiadomość. Zostań, posilisz się, dopiero wtedy powrócisz.
– Muszę wracać jak najprędzej. Ledwo się wyrwałem. Nie wiem, co zastanę po powrocie. I proszę, nie zwierzaj się nikomu, że byłem u Ciebie – mówił tajemniczo.
– Powiedz twojemu panu, że postaram się być u was jak najszybciej.
– Panie Marta i Maria proszą, żebyś nie przychodził.
Zmartwiał. Jeszcze zdawało Mu się, że się przesłyszał. Spytał:
– Jak powiedziałeś?
– Moje panie proszą, żebyś nie przychodził – powtórzył sługa.
Stał się czujny. Zapytał spokojnie, nie okazując zdenerwowania:
– Możesz mi to wyjaśnić?
– Nie, moje panie powiedziały, że jesteś dość mądry, by się domyślić. A ja już muszę wracać – pokłonił Mu się prawie do nóg i odszedł z pośpiechem.
Przy kolacji poinformował swoich chłopców tylko o chorobie Łazarza. Czekał na reakcję. Przyjęli tę wiadomość z zainteresowaniem, ze współczuciem. I nic więcej. Jeden Tomasz zareagował prawidłowo:
– Niedobrze. Czy mógłbyś go, Jezu, uzdrowić? I to jak najszybciej?
Dopiero teraz otrzeźwieli. Uspokoiło się. Tomasz wyjaśniał Jemu i reszcie:
– Nie pytasz, dlaczego ja Cię o to proszę? Jesteś mądry – zaczął mówić żargonem faryzeusza, jak zawsze, gdy był bardzo zdenerwowany. – Ty wiesz, że jego zdrowie to nasz, to Twój interes.
– Jaki nasz interes? – Janek nie wytrzymał.
– Dlaczego to mój interes? – Tomasz jak zwykle gotów do wyjaśnień zaczął tłumaczyć. – Przecież wiesz, Janku, że każda choroba to kara Boża za grzechy.
– No tak – potwierdził natychmiast Janek.
– Tak uważają faryzeusze, cały nasz naród przez nich uczony.
Janek spostrzegł, że palnął głupstwo, usiłował się ratować:
– Ale nasz Mistrz Jezus mówi, że to nieprawda.
– Ale co Jezus mówi, to jeszcze do ludzi nie bardzo dotarło. Przykładem jesteś ty sam – Tomasz był teraz bezlitosny.
Janek aż się zaczerwienił ze wstydu. Najchętniej skryłby się pod stołem.
– Jeżeli Łazarz choruje, to każdy, od bezdomnego po arystokratę zapyta: Dlaczego on choruje? Jaki on grzech popełnił, on, taki mądry, taki sprawiedliwy.
Tomasz mógłby sobie podarować to wyjaśnianie, ale nie byłby Tomaszem, gdyby tak postąpił. Mówił więc dalej:
– Wobec tego powoli odkryją – a czy powodem kary Bożej nie jest to, że on się przyjaźni z Jezusem z Nazaretu? Tym heretykiem, opętanym przez szatana. Oczywiście, że tak. Przecież innych powodów nie ma. A co ja, Tomasz ci dopowiem…
– No, co mi dopowiesz? – Janek już przyszedł do siebie i podjął dialog ze swoim starszym kolegą.
– To ci dopowiem, że gdyby Łazarz, co nie daj Boże, zmarł, to by była dla nas – dla Jezusa przede wszystkim – klęska nie–do-po-we-to-wa-nia – Tomasz zaakcentował ostatnie słowa.
– A to dlaczego? – Janek wyrwał się znowu niepotrzebnie, ale natychmiast się połapał i powiedział, naśladując Tomasza: – Bo jeżeli choroba jest karą za grzechy, to śmierć jest bardzo wielką karą za wielkie grzechy.
Nie chciał, żeby ten dialog trwał bez końca i nadmienił o plotkach, które krążą wśród ludzi na temat choroby Łazarza. Ale o zakazie przyjścia do Betanii nie wspomniał. Tomasz i tak aż podskoczył ze zdenerwowania:
– Czemu tego nie powiedziałeś od razu. Jeżeli dotąd było źle, to teraz jest bardzo źle! To teraz nie tylko jest gorzej. Teraz jest niebezpiecznie.
– Co jest niebezpiecznie, dlaczego jest niebezpiecznie? – Janek znowu się gorączkował.
Teraz nie wytrzymał Jakub:
– Nie bądź taki ograniczony, bo mi wstyd za ciebie.
– Zamknij się! – Janek już wrzeszczał.
Ale Tomasz podniósł rękę i Janek zamilkł.
– Jeżeli to jest prawda, to znaczy, że albo chcą Cię przestraszyć, żebyś się uspokoił, albo że przystępują do generalnego ataku na Ciebie. To byłaby już druga ofiara.
– Jak to druga? Kogo masz na myśli? – spytał Piotr zaskoczony.
– Pierwszą był Jan – Tomasz chłodno wyjaśnił.
– Ach, tak to liczysz – Piotr się opamiętał.
– Nie inaczej. A jeżeli to jest generalny atak na Ciebie, to ja bym się zastanowił, czy iść do Betanii, bo w ten sposób wchodzisz im w ręce. Przecież oni z tym też się liczą, że choroba Łazarza sprowadzi Cię do Judei. To należy do scenariusza.
– Tak czy owak, nie mogę przyjaciela opuścić w chorobie – wyjaśnił krótko.
– Tylko nie próbuj go uzdrowić – Tomasz zmienił zdanie.
– Dlaczego Jezus nie ma uzdrowić chorego Łazarza? A przedtem mówiłeś przeciwnie – Janek znowu nic nie rozumiał.
– Bo w ten sposób zaatakuje wrogów Łazarza. Jeżeli go uzdrowi, ściągnie na siebie całą ich nienawiść.
Na drugi dzień przyszedł kolejny wysłaniec. Nie znał go ani On, ani żaden z Dwunastki.
– Przysyłają mnie do Ciebie Marta i Magdalena z wiadomością: Choruje Łazarz. Przyjdź jak najprędzej.
Już na końcu języka miał pytanie: „Wczorajszy posłaniec zabraniał mi przyjścia do Betanii, a ty mi nakazujesz przyjść. Dlaczego ta zmiana?” Ale w ostatniej chwili „ugryzł się w język”. Nie tylko On. Paru uczniów, którzy stali obok i przysłuchiwali się rozmowie, też milczało, choć ich na pewno korciło to samo pytanie, co i Jego.
– Twój pan jest ciężko chory? – spytał.
– Tak, Łazarz jest ciężko chory i panie moje proszą, żebyś przyszedł natychmiast.
– Szkoda, że twoje panie od razu nie dały znać – powiedział Tomasz obojętnym głosem, nie patrząc nawet na niego, jakby chodziło o jakąś błahostkę.
– No, może myślały, że z tego prędko wyjdzie.
– A ty jesteś sługą Łazarza? – Szymek wyskoczył nieoczekiwanie.
– Tak – odpowiedział z pewną miną. – A o co ci chodzi?
– Nikt z nas nie zna ciebie – Piotr mu wyjaśnił.
– Bo zostałem przyjęty niedawno.
– A skąd ty jesteś? – Andrzej dołączył się do rozmowy.
– Z Jerozolimy – hardo odpowiedział. – Na pewno nie z Galilei.
– I do czego cię najęli? – Szymek znowu był przy głosie.
– Robię wszystko, co trzeba. Co się tak dopytujecie? – odpowiedział zaczepnie.
– Tak z ciekawości – Szymek roześmiał się jowialnie i wyszedł.
Aż się zdziwił, bo spodziewał się, że Szymek zareaguje agresją.
– O ile rozumiem – zabrał głos Andrzej – chciałbyś, żeby Rabbi z tobą poszedł od razu.
– Oczywiście. Nie ma na co czekać, bo może być źle.
– A co się stało twojemu panu? Co to za choroba? – spytał Piotr. – Bo wciąż tego nie wiemy.
– Dokucza mu żołądek. Wymiotuje krwią i żółcią.
– Zjadł coś złego? Zatruł się? Przecież nie pamiętam, żeby kiedykolwiek narzekał na dolegliwości żołądkowe – mówił z troską Andrzej.
– Każdy kiedyś na coś zachoruje – odparł przybysz wymijająco. – No to zbieraj się, Jezu. Idziemy – coraz bardziej nalegał.
– Nie, w tej chwili nie mogę pójść. Widzisz te rzesze ludzi? Czekają na kazanie.
– Nic się nie stanie, jeżeli raz się nie doczekają. Tam pilna sprawa.
Niepokoiła Go ta nachalność posłańca. Czy to tylko troska o życie Łazarza?
– Nie, najpierw kazanie – zadecydował.
– To poczekam na Ciebie – ten nie ustępował.
– Też nie. Wracaj szczęśliwie – polecił stanowczo.
– No to przyjdź, jak tylko skończysz te swoje zajęcia. Nie musisz nikogo ze sobą brać, droga bezpieczna. Ptakiem przelecisz, ptakiem powrócisz. Przez ten czas Twoi uczniowie będą się modlić i śpiewać z tłumami.
Nie odpowiedział mu nic.
– Co mam donieść Marcie i Magdalenie? – posłaniec nie odchodził.
– Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą.
– Ja się pytam, czy przyjdziesz, czy nie – sługa znowu zareagował agresywnie.
– Powtórz im to, coś usłyszał – Piotr nie wytrzymał. – I idź z Bogiem.
Po wyjściu natknęli się na Szymka, który stał oparty o drzewo. Gdy sługa się oddalił, ledwo co zniknął w rzadkim lesie, ale z pewnością nie mógł już słyszeć ich rozmowy, Szymek zmienił się, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
– Tobie nie muszę nic mówić. Ty wiesz – zwrócił się do Niego. – Świadczy o tym Twoja odpowiedź. Ale pytam was, chłopcy. Co sądzicie o tym posłańcu?
– No cóż. Nie znamy go. Trochę dziwny – odpowiedział ostrożnie Andrzej.
– A ty, Piotrek?
– Mów, co chcesz powiedzieć – rzekł wciąż jeszcze zdenerwowany Piotr.
– Ja ciebie pytam – Szymek uśmiechał się.
– Mów, szkoda czasu, bo widzę, że coś odkryłeś – Piotr odparł zaciekawiony.
– To żołnierz, nie żaden sługa! – Szymek powiedział zimno.
Gdyby piorun z jasnego nieba strzelił w tej chwili w nich, nie byłoby większego zaskoczenia.
– Dlaczego tak sądzisz? – napadli go.
Ale Szymek nie miał czasu na tłumaczenie, tylko mówił dalej:
– W domu Łazarza jest pułapka. Czekają na Ciebie i zamordują Cię tak, jak będą chcieli. To jest moje zdanie. A zresztą, mówcie co chcecie i róbcie co chcecie. Jedno mogę powiedzieć, że beze mnie, Rabbi, Ty tam nie pójdziesz.
Szymek umilkł tak nagle, jak wybuchnął i najchętniej by odszedł, bo najwyraźniej nie mieścił się już w swojej skórze.
– No tak, jego zaczepne odezwania się nie licowały z zachowaniem się sługi – Andrzej potwierdził.
– Ja go umyślnie podpuszczałem, czekając, jak się zachowa – wtrącił Szymek. – I okazało się.
– No i to jego naleganie, żebyś Ty, Jezu, poszedł z nim albo żebyś przyszedł nawet później, ale sam – przypomniał Piotr.
– Jeżelibyś z nim poszedł – znowu Szymek był przy głosie – to byś nie tylko nie doszedł do Betanii, ale myślę, żebyś nie dłużej żył jak godzinę. W pierwszym lepszym dole by Cię pogrzebał, wsadziwszy Ci wcześniej miecz między żebra.
– Wszystko jest możliwe – Tomasz był tego samego zdania.
– On czeka na Ciebie cierpliwie w lesie. Jak mi nie wierzysz, to pójdę i przywlokę go tutaj – Szymek zaproponował.
– Wierzę, wierzę, niech więc, gdy się mnie nie doczeka, spokojnie wróci do Betanii. My z kolei nie powinniśmy się zdradzić, że czegoś się domyślamy.
– To prawda – potwierdził Szymek i uznał sprawę za zamkniętą.
– Co robimy dalej? – Piotr chciał znać konkrety.
– Po pierwsze, reszcie chłopców ani słowa, zwłaszcza Judaszowi. Myślę, że trzeba wysłać kogoś z naszych, żeby się rozejrzał, co się tam dzieje naprawdę.
– No to niech idzie Szymek – Piotr wyskoczył.
– W żadnym wypadku – Andrzej zaprotestował.
– Wpadnie natychmiast, bo go rozpozna „posłaniec”?
– To nie chodzi nawet o to. Niech idzie Tadek. On ma akcent judejski, a nie jak my galilejski.
I tak się też stało. Tadek, wtajemniczony w całość sprawy, poszedł nazajutrz samotnie. Przepadł na parę dni. Wyglądali go niecierpliwie. Już wyrzucali nawet sobie, że go lekkomyślnie narazili na niebezpieczeństwo. Już Andrzej, trapiony wyrzutami sumienia, zgłaszał swoją gotowość wsparcia Tadka. Aż wreszcie ten się pojawił „we własnej osobie”. Niestety, przyniósł tragiczną wiadomość:
– Łazarz umarł.
Zdawało Mu się, że ziemia uciekła Mu spod nóg. Nie brał tej ewentualności pod uwagę, żeby Łazarz został zabity. Za bardzo liczył na jego roztropność, znajomość środowiska, powiązania, ogólną sympatię – na wszystko. To krótkie zdanie, jakie wypowiedział Tadek, wciąż nie mieściło Mu się w głowie. Nie wyobrażał sobie Jerozolimy bez Łazarza. Tak bardzo był on wrośnięty w jej krajobraz. I nie wyobrażał sobie, jak będzie mógł funkcjonować samotnie w tym mieście. Niby z zaświatów dochodziły do Niego relacje Tadeusza:
– Natrafiłem na pogrzeb. Widziałem, co się działo. Takiej pompy jeszcze nie było. Przyszła dokładnie cała Jerozolima. Wszyscy, którzy tylko być powinni.
– To nas nie interesuje – przerwał mu Piotr. – Mów to, co ważne.
– A więc został otruty. Tak przynajmniej mówią po cichu ludzie. I to przez jakąś wyszukaną truciznę, która działa nie natychmiast, ale stopniowo. Do tego stopnia, że nie można było ustalić, czy podano mu ją na jakimś przyjęciu w gościnie, czy u niego w domu. Męczył się strasznie przez parę dni. Zostali sprowadzeni najsławniejsi lekarze. I nic nie pomogło.
Słuchał tego i wstrząsał Nim żal. Najbliższy człowiek! Bliższy niż Jego chłopcy. „Tyś jeden mnie tak rozumiał, odczuwał jak nikt dotąd. Byłem ciebie tak pewny jak samego siebie. Mogłem zawsze na tobie polegać – i ty nie żyjesz! Jeżeli to prawda, że zabili cię, by utrudnić mi życie, to trzeba przyznać, że trafili w dziesiątkę. Nie mogąc mnie jeszcze zabić, ogołocili mnie najdotkliwiej jak można było, pozbawili mnie ciebie: mądrego doradcy, roztropnego kierownika po tym jerozolimskim labiryncie, oddanego pomocnika, który mi służył ze wszystkich swoich sił, jakie miał do dyspozycji, a miałeś ich bardzo wiele”. Czuł się jak w jakiejś pułapce, zawieszony na pajęczej nitce, otoczony przez nieprzeniknione ciemności, niewiedzący jaki ma wykonać następny ruch.
Wciąż niby słuchał tego, co Tadek opowiadał, ale w gruncie rzeczy odtwarzał sobie w pamięci ostatnią rozmowę z Łazarzem, prawie słowo po słowie, zdanie po zdaniu. A więc tak się stało, jak tego się obawiał. To miało być ostrzeżenie dla wszystkich ludzi, którzy by chcieli wejść na drogę wybraną przez Jana i Łazarza – na drogę przyjaźni z Nim. Ale nie tylko dla takich – dla wszystkich, którzy by chcieli uwierzyć w Ewangelię. Pogrążony w myślach oprzytomniał, gdy Andrzej zwrócił się wprost do Niego:
– W tej sytuacji najlepiej zrobimy, gdy pójdziemy do Galilei. Nie, przepraszam. Pascha się zbliża – poprawił się. – Gdy sobie tu posiedzimy, a wejdziemy do Jerozolimy z Galilejczykami, którzy będą ściągać na Święta.
– Tadek, skończyłeś? – Szymek czekał jeszcze na jakieś rewelacje.
– No, byłem jeszcze po pogrzebie dzień. Zgodnie ze zwyczajem, uroczystości żałobne będą trwać cały miesiąc. A więc dom jest pełen ludzi.
– Byłeś w domu?! – Szymek aż wykrzyknął z radości.
– A co miałbym nie być – uśmiechnął się Tadek. – Przecież wiem, że byś mi nie podarował, gdybym tam nie był.
– No to jesteś wielki. Opowiadaj, bo to jest ważniejsze, niż wszystko tamto – Szymek się gorączkował.
– Okręciłem głowę żałobnym zawojem. Brodę sobie ufryzowałem i poszedłem. Bałem się, żeby mnie nie rozpoznała Marta czy Magda, ale cóż się okazało: Szymek, nastaw uszu. W domu są żołnierze. Tak jak przepowiedziałeś. Niewątpliwie czekają na Ciebie, Panie. Są pewni, że przyjdziesz. Wcześniej czy później, ale przyjdziesz.
– A co z Martą i Magdą? – spytał Tadka.
– A właśnie. One są obstawione przez żołnierzy, oczywiście przebranych po cywilnemu, ale niewątpliwie żołnierzy. Gdziekolwiek się ruszą, idą z nimi ich „anioły stróże”. Raz czy drugi natknąłem się na nie. I myślę, że może Magda mnie rozpoznała, ale ani nie drgnęła. A to też coś mówi… – nie skończył, bo Szymek objął go i ucałował w oba policzki.
– No, spisałeś się na medal – Szymek promieniał. Z pełną słusznością przypisywał sobie rozszyfrowanie całej sprawy i cieszył się jak dziecko z relacji Tadka, bo one punkt po punkcie potwierdzały jego teorię.
– Ja skończyłem – Szymek z satysfakcją zakończył indagację.
– Co robimy dalej? – Piotr zadał swoje ulubione pytanie. – Bo jeżeli dobrze myślę, to do Betanii w najbliższym czasie się nie wybierzemy.
Ale nie zdążył mu odpowiedzieć, bo od rzesz nadeszła grupa Jego uczniów z Judaszem i Filipem, wracająca po skończonym nabożeństwie. I nagle już wiedział, co się stanie. Już wiedział, o co będzie prosił Ojca. Powiedział do nich, a równocześnie była to odpowiedź dla Piotra:
– Pójdziemy znowu do Judei.
– Rabbi – zdziwił się Filip z okrągłymi oczami dziecka – dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz?
– Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę go obudzić – odpowiedział mu z uśmiechem.
Widział, że Filip zamigotał powiekami, nie rozumiejąc, co On mówi. I tak też było, bo spytał Go:
– Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje.
Tomasz zaczął tłumaczyć Filipowi:
– Nie pamiętasz, Jezus nie inaczej mówi o śmierci jak o zaśnięciu. Gdy zmarła córka Jaira, którą wskrzesił, też tak mówił, że śpi.
Ale Filip jeszcze bardziej się zmieszał. Wobec tego, żeby nie czuł się onieśmielony, powiedział:
– Łazarz umarł. Ale pójdziemy do niego.
Tomasz łypnął swoimi wyłupiastymi oczami i, zwracając się ku reszcie, oświadczył:
– Chodźmy i my, aby razem z Nim zginąć.
Ale na razie nikt nie miał zamiaru ginąć, a przynajmniej na pewno nie Szymek. Zgłosił się wraz z Piotrem, Andrzejem i Tadkiem i zaproponował:
– Nie ma co niepotrzebnie ryzykować ani robić zbędnego zamieszania. Podejdziemy pod Betanię. Tadka wyślemy do Marty i Magdy. Niech któraś zgubi opiekuna, przyjdzie do Ciebie na chwilę. Pogadamy, upewnimy się, co się dzieje, czy można, kiedy można odwiedzić grób, jeżeli tego chcesz. Może się uda.
– Dobrze – zgodził się na ten plan.
Czekali już dość długo na Martę czy Magdę w kępie drzew u stóp wzniesienia, na którym leżała Betania. Aż zobaczyli – czarną postać, która w rozwianej sukni zaczęła zbiegać w dół po zboczu pokrytym krzewami winorośli. To była Marta. Za nią, w pewnej odległości, schodził Tadek. Po chwili znalazła się przy nich. Zdyszana, zarumieniona, niosąca w sobie żałość po stracie Łazarza. Upadła Mu do stóp, mówiąc:
– Panie, gdybyś tu był, nie umarłby brat mój.
Nie rozumiał tego zdania. „Dlaczego ona mówi: »Gdybyś tu był, nie umarłby brat mój«?” Zadawał sobie pytania: „Czyżby to znaczyło, że nie odważyliby się dokonać na Łazarzu tego zamachu? Czy że Bóg nie dopuściłby do tego ze względu na moją obecność? A może liczyły na to, ze uleczyłbym go z choroby?” Ale zbyt dużo było świadków, zbyt mało czasu, żeby o coś pytać. Oświadczył krótko:
– Zmartwychwstanie brat twój.
– Wiem, że zmartwychwstanie w dniu ostatecznym – powiedziała zaskoczona.
– Jam jest zmartwychwstaniem i życiem. Kto wierzy we mnie, choćby i umarł, żyć będzie. Wierzysz w to? – powiedział kategorycznie.
– Tak, Panie. Ja wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży – potwierdziła, nadal nie wiedząc, o co chodzi.
Aż sam się zdziwił, skąd w niej i skąd w Nim zerwał się nieoczekiwanie potok tak zasadniczych stwierdzeń.
Nagle Marta rozpłakała się. Przygarnął ją i przytulił. Ale ona – zawsze taka opanowana i surowa – już oderwała się od Niego, otarła mokrą od łez twarz i powiedziała:
– Jestem pewna, że i teraz Bóg sprawi wszystko, o cokolwiek Go tylko poprosisz.
Znowu i to zdanie stanowiło zagadkę. „O czym ona mówi? Co tu się kryje?” Marta była coraz bardziej zdenerwowana. Nie poznawał jej. Zawsze spokojna, teraz traciła panowanie nad sobą. Choć równocześnie nie mówiła wszystkiego do końca. Chyba krępowała ją obecność apostołów, stojących tuż obok. Nagle zapragnął się widzieć z Marią.
– A co z Marią?
– Chcesz się z nią widzieć? – spytała niepewnie.
– Tak.
– To poczekaj tutaj, zaraz jakoś się z nią skontaktuję i może jej się uda tu przyjść.
– Nie możemy iść z tobą do twego domu? – spytał, jakby sprawdzając przypuszczenia Szymka.
– Nie, nie, w żadnym wypadku – oświadczyła stanowczo.
– Dlaczego? Powiedz, co się dzieje? – chciał wreszcie usłyszeć prawdę.
Marta podeszła, przytuliła się do Niego jakby na pożegnanie i wyszeptała Mu do ucha:
– Czekają na Ciebie.
– Ale widzisz, że nie jestem sam – odszeptał jej. – Przecież jest ze mną Dwunastka.
– Nic nie pomoże. Błagam, zostań tu – Marta miała znowu łzy w oczach.
– Dobrze, czekamy tutaj na Marię – powiedział na głos.
Pozostał wraz z uczniami, oczekując na przyjście Marii.
– Myślisz, że czekają na Ciebie? – zapytał Piotr.
– Potwierdza się chyba, co mówił Szymek – odrzekł krótko.
– Na to wygląda – tu zabrał głos Tomasz. – Bo dlaczego Marta nas nie zaprosiła do domu, ale kazała tu czekać jak trędowatym.
– Ech, chłopcy, to widać, żeście niewojskowi ludzie. Wciąż mi nie dowierzacie – oświadczył ze śmiechem Szymek, który od dłuższej chwili „strzygł uszami” w ich stronę, choć był niby zajęty rozmową w grupce obok. – Tu jest wszystko jasne. Tak jak przypuszczałem. Normalna zasadzka na Ciebie, Jezu. Wiedzą, że przyjdziesz. I czekają na Ciebie. Iść tam, to pchać się w ich łapy. Czyste samobójstwo, a przynajmniej pewne uwięzienie. Nie ma co się narażać. Wracamy na swoje miejsce, poczekamy na Galilejczyków, jak będą szli na Paschę do Jerozolimy. I do nich dołączymy. Ty mu już nie pomożesz, a sobie możesz zaszkodzić.
Przerwał wywód Szymka krótkim oświadczeniem:
– Na razie schowajmy się w lesie, usiądźmy, odpoczniemy, bo jak z tego wynika, jeszcze niejedno dzisiaj nas spotka.
Posiadali więc na stoku wzniesienia i czekali pełni niepokoju.
Już od dawna wiedział, co zrobi, i o to prosił Ojca: o wskrzeszenie Łazarza. Ale jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, jakie to było szaleństwo. Bo jedno nie ulegało wątpliwości, że za tą śmiercią Łazarza tkwi jakaś afera, w którą są wmieszani „wszyscy święci jerozolimscy”. A wycelowana została przeciwko Niemu. Miała Go zmieść z ziemi, doprowadzić do Jego śmierci. Mieszanie się, zakłócenie tej operacji było wsadzaniem palca między szprychy toczącego się koła. „Taka interwencja jak wskrzeszenie Łazarza będzie przekreśleniem ich planów, stąd też doprowadzi ich do wściekłości czy nawet szaleństwa i w odwecie przyjść może do jakichś gwałtownych posunięć, a więc do natychmiastowego zamordowania mnie”. To wszystko stawało Mu jasno przed oczami, gdy siedział teraz oparty o kamień i wpatrywał się niewidzącymi oczami w krajobraz rozciągający się przed Nim. Ale nie te zagrożenia były dla Niego najważniejsze. Najważniejszy był Łazarz. „Ojcze, uczyń ten cud. Niech ludzie się przekonają, że przyjaźń ze mną to nie grzech – prosił gorąco. – Przywróć mu życie”.
Nagle posłyszał ostrzeżenie Szymka, który trwał na czatach:
– Idzie Magda. Ale w towarzystwie. Jeden, drugi, trzeci. W porządku. Ale róbcie to z wyczuciem, delikatnie. Trupy niepożądane.
Wstał i spojrzał w górę. Jeszcze nikogo nie widział. Zakrywały ich drzewa, w których schronił się wraz ze swoją Dwunastką.
– Rozstawić się po obu stronach ścieżki – syknął Szymek.
Chłopcy w mgnieniu oka dostosowali się do jego polecenia. Na środku ścieżki, która w tym miejscu rozszerzała się w niewielki plac, pozostał tylko On sam. Był to już czas najwyższy, bo z zakrętu wypadła Maria. Ale za nią jeden, dwóch, trzech mężczyzn. „Żołnierze poprzebierani” – przebiegło Mu przez myśl. Maria zwolniła, rozwarła ręce, jakby się chciała Mu rzucić w ramiona, ale tuż przed Nim zatrzymała się i pochyliła aż do ziemi i usłyszał, że mówi to samo zdanie, które Marta powiedziała:
– Panie, gdybyś tu był, nie umarłby brat mój.
Równocześnie kontrolował, co się dzieje na drugim planie. Ale na szczęście nie działo się nic złego. Jego chłopcy „pewni swojego” wychodzili spokojnie zza drzew. Towarzysze Marii, świadomi że są na przegranych pozycjach, zachowywali się jak jej troskliwi opiekunowie. Ta zupełnie nie zważała, co się działo za jej plecami, rozszlochała się na dobre. Przygarnął ją ku sobie. Udzieliło się Mu jej wzruszenie, i Nim targnął szloch. Ale nie chciał się roztkliwiać, zapytał Marię:
– Gdzieście go położyli?
– Panie, chodź i zobacz – odrzekli towarzysze Marii w jej zastępstwie, z przesadną uprzejmością.
„Czy to zaproszenie do odwiedzenia grobu Łazarza, czy też do więzienia?” Ale już nie chciał o tym myśleć. Zaczął iść szybko w górę, aby jak najprędzej stało się to, co się stać miało. Aby nie było tej zafałszowanej sytuacji, która zdawała się oblepiać Go ze wszystkich stron. Aby wszystko wróciło do normalności.
Już szli pod górę, na pozór w zgodzie. Obstawa Magdy udawała nadal jej przyjaciół, ale Jego Dwunastka traktowała ich jako zakładników. Przy jednym szedł Piotr, przy drugim Szymek, przy trzecim Tadek.
To wszystko rozgrywało się na marginesie Jego uwagi. Cały czas się modlił: „Ojcze mój, niech ten, kto stał przy mnie w mojej obronie, nie będzie pochłonięty przez ciemność śmierci haniebnej, niech nie szydzą z niego nieprzyjaciele, niech się nie unoszą bezkarnością ci, którzy popełnili nieprawość. Wskrześ go z martwych, tak jak proszę: wskrześ mnie z martwych, gdy dosięgnie mnie nienawiść Twoich wrogów”.
Już byli na górze, już wchodzili boczną bramą do pełnego pięknych drzew i krzaków ogrodu, który tak zawsze podziwiał. Był teraz jakby odmieniony, obcy, bo w głębi czernił się tłumek ludzi, zebrany przed małym urwiskiem skalnym, skąd dobiegał lament płaczek. Zwolnił. Szedł ku niemu teraz już spokojnie. Jeszcze chwila i osiągnął grobowiec. Zobaczył płytę kamienną, zamykającą wejście do wnętrza. Jakiś spazm wewnętrzny schwycił Go za gardło. Poczuł łzy płynące po policzkach. Ktoś obok Niego powiedział:
– Oto jak go kochał.
Posłyszał też inny szept:
– Czyż Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by nie umarł?
Znowu wstrząsnął Nim szloch. Ale opanował się. Przetarł twarz wierzchem dłoni, zwrócił się do Marty stojącej obok Niego i powiedział cicho:
– Usuńcie kamień.
Zobaczył jej zdziwione, przestraszone oczy, poruszające się wargi, doszedł do Niego jej głos, jakby obcy, z zaświatów:
– Panie, już cuchnie. Leży przecież od czterech dni w grobie.
Nie rozumiała Go. Ale zrozumiał Judasz. Energicznie odepchnął stojącego mu na drodze Piotra, a teraz, ustami prawie przytkniętymi do Jego ucha, szeptał gorączkowo:
– Zostaw. Nie rób tego. To Ci tylko zaszkodzi. Jemu nie pomoże. On musiał umrzeć.
Jakby nie słyszał Judasza. Odpowiedział Marcie:
– Czyż ci nie powiedziałem, że jeżeli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?
Ale nie zareagowała na to oświadczenie. Twarz jej była taka sama, a nawet tamto przerażenie zdawało się rosnąć. Naraz blask zrozumienia pojawił się w jej oczach, rósł, ogromniał, objął całą jej twarz, całą jej postać. I wybuchła zduszonym szeptem:
– Naprawdę? Chcesz to zrobić?
Skinął głową.
Oderwała się od Niego, dobiegł Go jej głos, wydający komuś jakieś polecenia. Sam stał wciąż nieruchomy, z oczami wbitymi w kamień tarasujący wejście do wnętrza. Prawie że chciał go wzrokiem odsunąć. „Powrócisz do swego ciała, kochany. Na pewno wolałbyś pozostać u mojego Ojca. Ale jesteś tu potrzebny. Musisz jeszcze trochę popracować, pomóc mi. Musi się przez twoje wskrzeszenie ukazać prawda Boża. Wracaj, wychodź, przyjdź. Czekam ja, czekamy wszyscy”. Aż wreszcie zobaczył dwóch ludzi – sługi miejscowe – którzy podeszli do grobu i, spozierając niepewnie w stronę Marty, która im towarzyszyła, jakby upewniając się, czy zrozumieli jej polecenie, na oczach zaskoczonych, nierozumiejących nic ludzi przystąpili – wciąż jeszcze z wyraźnymi oporami – do odtoczenia kamienia nagrobnego. Nagle gdzieś zza Jego pleców wystrzelił okrzyk:
– Nie!
I ktoś się zaczął przepychać gwałtownie przez zbity tłumek ludzi, wrzeszcząc cały czas:
– Czy wyście zwariowali? Co wy robicie?! Kto wam to rozkazał? Chcecie się zanieczyścić? To jest zakazane Prawem!
Na pusty placyk przed grobem przebił się jakiś faryzeusz, wpadł na jednego z robotników, wczepił się w niego rękami, chcąc go odepchnąć od kamienia, ale zaraz poszedł za jego wzrokiem, skierowanym na Martę. Oderwał się od służącego i napadł na nią:
– Czy wiesz, że nie wolno? Co ty wyrabiasz!?
Ta spojrzała pytająco na Niego. Faryzeusz wreszcie Go spostrzegł:
– A, to Ty jesteś winowajcą. No oczywiście. Mogłem się spodziewać. Wariat. Chce odwiedzić swojego przyjaciela. Czy nie tak? Ale po co wy Go słuchacie, skoro wiecie, kim On jest, ten bluźnierca, opętany przez szatana! Czemu ty Go wciąż słuchasz? – znowu zwrócił się do Marty. – Dlaczego nam nie ufasz, gdy ci tłumaczymy, kim jest ten szaleniec z Nazaretu?
To wszystko prawie do Niego nie dochodziło, a przynajmniej pozostawało na obrzeżu Jego uwagi. Cały był skoncentrowany na prośbie do Boga. Prośbie gorącej, nieustępliwej. Prośbie-pewności, że zostanie wysłuchany, że nie może być inaczej, że jeżeli ma budować z polecenia Ojca królestwo Boże na ziemi, to niech ono będzie i w ten sposób realizowane, że wszystko będzie w sprawiedliwości i prawdzie, wszystko i wszędzie, gdzie tylko On postawi nogę.
Ale już ten pierwszy szok wywołany wrzaskiem i awanturowaniem się faryzeusza minął. Znowu robotnicy spojrzeli pytająco na Martę, Marta na Niego. On skinął głową, potwierdzając swoją poprzednią decyzję. Marta dała znak sługom. Ci już energicznie zabrali się do roboty.
Kamień drgnął i powoli odtaczał się, ukazując czarną czeluść. Powiało słodkim, trupim zapachem, ludzie cofnęli się przezornie, wciąż patrząc z rosnącym przestrachem to na Niego, to na ziejący otwór grobowy.
Faryzeusz odskoczył już bez słowa, stanął wpatrzony w Niego jak w potępieńca, czekając na to, co nastąpi. Nie tylko on. Wszyscy tu zgromadzeni wpatrywali się w Niego, rzucając tylko od czasu do czasu bojaźliwe spojrzenia na to, co robią słudzy. Kątem oka dostrzegł, że ktoś obok Niego zbielałymi wargami szepcze do siebie czy do towarzysza przy nim stojącego:
– Po co On kazał odsunąć kamień? Czy On naprawdę chce tam wejść? Czy On zwariował?
Spokojnie podszedł do skały, oparł się o nią i wychylony w głąb pieczary, zawołał donośnym głosem:
– Łazarzu, tobie mówię, wstań.
Jakby przystanął w drzwiach do sypialni, w której Jego przyjaciel zaspał. A to już słońce wysoko, a to tyle spraw niezałatwionych, a to wszyscy zainteresowani domagają się jego obecności.
Wsłuchiwał się w ciszę grobu, wyczekując najmniejszego odgłosu. Ale nic się nie działo. Nie tylko On słuchał. Zgromadzony za Nim tłumek również. Chyba dopiero teraz ludzie zrozumieli, po co słudzy odwalali kamień. Cisza panowała, jakby nikogo nie było. Zebrani przed grobem zdawali się wstrzymywać oddechy. I nagle wystrzelił okrzyk:
– Wariat! Wariat! Mówiłem, że wariat, a wy Mu wierzycie!
To krzyczał ten sam faryzeusz, stojący wciąż z boku.
Pochylił się jeszcze niżej i wsunął się do pieczary. W pierwszej chwili nic nie widział. Ale już za moment dojrzał bielejącą postać leżącą na kamiennej półce, umieszczonej nisko, tuż przy ziemi. Jeszcze dwa kroki i stał nad ciałem Łazarza, obandażowanym taśmami płótna. Przykucnął, wsadził jedną rękę pod kark, drugą pod uda i dźwignął na tyle, aby przekręcić go. Teraz oparł go plecami o skałę i spuścił nogi z ławy na ziemię. Pod rękami czuł nie bezwładne, martwe ciało, ale ciało żyjącego człowieka.
– Kochany, poczekaj jeszcze chwilę i już będziesz wolny. Pomogę ci wyjść. Ale i ty mi pomóż, bo tu strasznie ciasno. Powolutku dźwigaj się.
Łazarz posłusznie, choć z trudem, starał się podnieść.
– Spróbuj wstać, tylko ostrożnie, bo tu nisko i wychodzimy.
Łazarz stosował się do Jego poleceń i drobiąc skrępowanymi nogami, przesuwał się ku wyjściu.
– Najpierw ty, a ja za tobą. Trzymaj się nisko – prowadził go w kierunku otworu.
Usłyszał krzyk ludzi i tupot uciekających.
– Teraz możesz się już wyprostować, jesteśmy na powietrzu.
Wysunął się On również z grobu i porwał przyjaciela w ramiona. Jeszcze trzymając go, krzyknął w stronę Marii i Marty, które jedne ostały się na miejscu:
– Rozwiążcie go!
Dopiero to polecenie pchnęło Magdę do działania i wytrąciło z odrętwienia Martę. Rzuciły się do brata, zaczęły wyplątywać go z płócien, w które był spowity, wreszcie zdjęły mu chustę z głowy. Stał, mrugając powiekami, oślepiony dziennym światłem, niewiele widzący, aż Go rozpoznał. Rozwarł ramiona i wpadł w Jego objęcia.
– Zawczasu wybrałeś się na tamtą stronę. Jeszcze trzeba tu trochę popracować – zaśmiał się do niego, klepiąc go po plecach.
Potem siedzieli przy kolacji – która zamiast stypy pogrzebowej przemieniła się w ucztę wesela – wraz z domownikami i przyjaciółmi, którzy na wieść o cudzie przybywali, aby się przekonać, czy to prawda, aby się nacieszyć, że znowu go mają wśród żyjących. Pomiędzy nimi był również faryzeusz, awanturujący się niedawno przy grobie:
– Czy masz pojęcie, że nie wszyscy uwierzyli w to, żeś Ty ten cud sprawił?
– Nie pierwszy to raz, muszę cię pocieszyć – roześmiał się.
– Ja im mówię: „Widziałem na własne oczy”. To oni mi odpowiedzieli: „Ty tak mówisz, bo jesteś jednym z nich”.
– Co ty na to? – zapytał Filip.
– Ja mówię: „Tak, ja teraz już jestem jednym z nich”.
– A co oni?
– A oni: „No widzisz. Ty dlatego tak mówisz, bo jesteś jednym z nich”. To ja im tłumaczę: „Ale ja nie byłem jednym z nich”. Odpowiedzieli mi: „Ale teraz jesteś. To dlatego tak mówisz”.