KRZYSZTOF
Dawno temu żył chłopiec nazwiskiem Reprobus. Był niepospolicie silny i tylko siłę cenił i uznawał. Postanowił sobie, że będzie służył temu, kto jest najpotężniejszy. Po namyśle zdecydował się oddać swoją siłę na służbę królowi, bo uznał, że on jest tego najbardziej godny. Zaciągnął się do wojska.
Przełożeni bardzo szybko docenili jego uzdolnienia. Został gruntownie przeszkolony i wcielono go do królewskiej gwardii. W krótkim czasie Reprobus doznał jeszcze większego wyróżnienia: król przydzielił go do swojej bezpośredniej ochrony osobistej. Spełniło się jego marzenie. Był blisko tego, kogo uważał za największego na ziemi. Król był potężnym monarchą. Bali się go jego podwładni, ale przede wszystkim bali się go wrogowie. Reprobus czuł się tak, jakby sam osobiście uczestniczył we wszechwładzy królewskiej. Był zawsze na rozkazy. Wypełniał sumiennie polecenia. Król ufał mu. Bez niego nie ruszał się ani na krok. I tak płynęły lata. Reprobus żył wpatrzony w króla jako w swego absolutnego pana. Oddał mu się całym sercem. Chciał mu służyć do końca swoich dni.
Aż razu pewnego, gdy szedł w ciemną noc tuż obok niego, spostrzegł nagle, jak król drgnął i przystanął. Spytał go:
– Co się stało?
Wtedy zobaczył, że król drży ze strachu.
– Co się stało? – powtórzył.
Król, jeszcze wciąż wstrząśnięty, odpowiedział:
– Widziałeś?
– Co miałem widzieć?
– To czarne stworzenie, które przebiegło nam drogę.
– Tak.
– Mnie się zdawało, jakby to był sam szatan.
– No, a gdyby nawet sam szatan, to co – pytał króla. – Panie, czy ty boisz się szatana?
– Każdy człowiek się boi – odpowiedział król.
– A ja myślałem, że ty się niczego nie boisz.
Ruszyli w dalszą drogę. Na pozór zdawało się, że nic nie zaszło, ale naprawdę coś się w życiu Reprobusa złamało. Wszystko, co w jego życiu było wspaniałe, straciło swoją barwę. To, czym żył – straciło swój sens: „Zawsze chciałem służyć temu, kto jest najpotężniejszy. Zdawało mi się, że takim jest mój król, a tymczasem okazało się, że on się boi szatana”.
Pytał ludzi o szatana. Pytał, jak można szatanowi służyć. Pytał wielu. Napotykał wciąż tę samą odpowiedź: ten służy szatanowi, kto źle postępuje. Początkowo nie był w stanie tego pojąć, ale im bardziej źle postępował, tym lepiej to rozumiał. A postępował coraz gorzej: rozpił się, wszczynał awantury, przeklinał, bił ludzi. Wobec przełożonych zachowywał się zuchwale. Wreszcie został upomniany przez króla:
– Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak się zmieniłeś?
Odpowiedział mu:
– Gdy myślałem, że ty jesteś najpotężniejszy, wtedy ci służyłem. Teraz, gdy się przekonałem, że boisz się szatana, chcę służyć szatanowi.
Zaczęto obawiać się, że może targnąć się na życie króla. Usunięto go więc z tego stanowiska, które dotąd zajmował: przestał należeć do straży przybocznej króla. Usunięto go również z gwardii królewskiej. Poczuł się obrażony. Nawymyślał przełożonym. Za ubliżanie zwierzchnikom został zamknięty w areszcie wojskowym. Wtedy doczekał nocy, wyłamał kraty i zbiegł z więzienia.
Od tego czasu zaczął wieść zbójecki żywot. Wraz ze zgrają podobnych do niego ludzi napadał na domy, na pojazdy, włamywał się do sklepów, rabował, kradł, zabijał. Rosła w nim nienawiść do wszystkiego i do wszystkich. Robił ludziom na złość. Niszczył, demolował, palił nawet bez potrzeby zysku. Psuł mosty, wyrywał drzewa i rzucał na drogę, rozwalał szałasy pasterzom. Zaczepiał bez powodu ludzi, naigrawał się, wszczynał bijatyki w karczmach, na ulicy. Kaleczył, ranił. Wyśmiewał płaczących, lamentujących, skrzywdzonych. Mówili o nim, że jest pachołkiem szatańskim, że szatan w niego wstąpił, że szatan go opętał. Śmiał się z tego, ale musiał przyznać, że chyba tak było. Zdawało mu się, że czuje szatana w swojej duszy, że zło nim zawładnęło, kieruje nim, że nim rządzi. Czasem zdawało mu się, że szatan namawia go, wskazuje mu, co ma robić, poucza go. Czasem zdawało mu się nawet, że szatan z nim rozmawia.
Razu pewnego, gdy szedł drogą i myślał o kolejnym rabunku, zobaczył krzyż na rozstajnych drogach. Nieraz tamtędy przechodził, ale nigdy nie zwrócił na niego uwagi. Odruchowo przystanął. Zaczął przyglądać się wizerunkowi Chrystusa: głowa opleciona koroną cierniową spuszczona na piersi, ciało poranione razami biczów, dłonie i stopy rozepchnięte gwoździami. Przyszły mu na pamięć te wszystkie zdarzenia z życia Jezusa, o których słyszał jako dziecko: o tym, jak Jezus skazany został na śmierć, choć tyle dobrego robił dla ludzi. I że wtedy, gdy wisiał na krzyżu, zamiast przeklinać tych wszystkich, którzy Mu urągali, modlił się za nich, a bandycie wiszącemu obok obiecał niebo. I gdy tak rozmyślał nad tajemnicą Jezusa, spostrzegł, że coś się w nim zmieniło, że jakby jakaś światłość jego duszę wypełniła, jakby coś w nim odtajało. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że przedtem był w nim mrok, zimno i smutno, a teraz nagle stał się szczęśliwy jak za dawnych dziecinnych lat. Powróciła tęsknota za tamtym światem, który utracił, pragnienie, aby żyć tak jak dawniej. Ale otrząsnął się. – „Trzeba chodzić po ziemi” – pomyślał sobie. Oderwał się od wpatrywania się w Chrystusa i ruszył w dalszą drogę. Wróciły myśli o planowanym rabunku, wróciła nienawiść. Zdawało mu się, jakby cień położył się znowu na jego duszy. Zapytał szatana:
– Co się z tobą działo? Gdzie byłeś, czemu odszedłeś?
– Odszedłem? Ach nie, skądże. Zdawało ci się chyba.
Nie zadowoliła go ta odpowiedź. Wrócił niepokój, który kiedyś wybuchł przy królu. Postawił szatanowi wyraźne pytanie:
– A czy tyś się przypadkiem nie przeląkł?
– Ja? Przeląkł? Tego tam? Też coś. Przecież ja jestem najpotężniejszy na całym świecie. Przecież mnie się wszyscy boją.
Ale to wyjaśnienie zabrzmiało Reprobusowi fałszywie. Te pośpieszne zapewnienia szatana wywołały w nim jeszcze większy niepokój. Znowu kiedyś przy okazji podszedł pod krzyż. Najpierw stanął przed nim, potem ukląkł, oparł głowę o drzewo krzyża. Nie umiał się modlić: zapomniał wszystkie modlitwy, których go uczyła jego matka, trwał tylko tak skupiony pod krzyżem. Odczuł znowu ten sam spokój, ciszę, szczęście w swojej duszy co poprzednim razem. Teraz już wiedział, że się nie myli. Szatan bał się Jezusa. Wniosek z tego wypływał dla niego jasny: należy służyć Jezusowi, którego boi się szatan.
Pytał ludzi, jak można służyć Jezusowi. Powiedzieli mu, że trzeba postępować tak jak On. Odesłali go zresztą do starego pustelnika.
– Co ja mam robić, aby tak postępować jak Jezus?
Stary pustelnik pogładził się po siwej brodzie i powiedział:
– Nic ci więcej nie mogę doradzić. Tylko to: bądź dobry dla ludzi, tak jak On był dobry.
Naciskał:
– Mów konkretnie co?
– Masz robić to, co potrzeba. Pomagać ludziom, w czym oni nie mogą sobie poradzić.
Nie ustępował:
– Nic mi to nie mówi. Konkretnie co?
Pustelnik zastanowił się. Po chwili odrzekł:
– Jest tu w okolicy taka rzeka. Znasz ją zresztą bardzo dobrze. Już niejednokrotnie budowano na niej mosty, ale woda je zrywa. Zwłaszcza wiosną i jesienią, gdy przychodzą wylewy. Owszem, jest bród. Kto bogaty, przejeżdża karocą czy ciężkim wozem. Inni muszą przechodzić wpław. Nieraz już tak bywało, że biedni, dzieci, starcy tu zginęli. Jesteś wielki jak piec, silny jak tur. Pomagaj tym ludziom w przeprawie przez rzekę.
Zapalił się do tej propozycji:
– Dobrze. W porządku, mogę przenosić ludzi. Stać mnie na to.
I tak został. Przenosił ludzi. Zbudował sobie szałas na brzegu rzeki. Gdy ktoś chciał być przeniesiony na drugą stronę, po prostu przychodził do niego i o to prosił. Gdy ktoś z drugiej strony rzeki chciał być przeniesiony, wołał do niego. Woda była rwąca, zimna, niebezpieczna, śliskie kamienie, ale on ogromny, silny, nie bał się. Nawet gdy woda mu sięgała po piersi, był w stanie z łatwością dwoje ludzi nieść na swoich ramionach.
Jego dawni koledzy dowiedzieli się o tym. Przychodzili. Siadywali na brzegu, podśmiechiwali się z niego, żartowali, że zdobył nową robotę. Pytali, jak mu się powodzi, ile na niej zarabia. Chcieli go wyciągnąć z powrotem, włączyć do swojej bandy, żeby powróciły dawne dobre czasy, gdy on nimi przewodził. Ale jemu ani w głowie było wracać do tamtych lat.
Było mu dobrze w tej nowej pracy. Został na brzegu. Po raz pierwszy w życiu zobaczył łzy wdzięczności na twarzach ludzi, uśmiech serdeczny skierowany ku sobie. Usłyszał słowa prawdziwego podziękowania. Kiedyś dziecko przyniosło mu garść kwiatów. Innym razem jakaś staruszka podarowała mu kurę. Śmiał się, że będzie musiał – jak tak dalej pójdzie – nauczyć się krowy doić. Ale to nie były żarty. Ludzie z wdzięczności za to, że im pomaga, opiekowali się nim. Z tego, co mu przynosili, mógł żyć: ubogo, lecz wystarczająco. Nawet miał dla tych, którzy przychodzili do niego. A przychodzili i to coraz częściej – dla wszystkich był otwarty jego szałas. Reprobus był coraz bardziej zajęty. I to wcale nie tylko w związku z przenoszeniem ludzi przez rzekę. Niespodziewanie pojawiły się nowe sprawy. Przyplątały się jakieś bezdomne dzieci – sieroty. Potem jakieś bezradne staruszki i starcy bez dachu nad głową. Zostali przy nim. Znaleźli przy nim osłonę, pomoc.
Lata płynęły. Czas posrebrzył jego ciemną czuprynę. Dokuczał mu reumatyzm, którego się nabawił przez częste przebywanie w zimnej wodzie.
Razu pewnego w jesienną noc, taką dżdżystą, zimną, wietrzną, kiedy dokuczały mu bóle w stawach i nie mógł zasnąć, poczęły się w jego sercu rodzić wątpliwości: czy to wszystko ma sens. – „Czy ma sens to, co ja robię. Czy to wszystko jest prawdą, w co ja wierzę. Czy Boga w ogóle obchodzi to moje postępowanie. Czy to prawda, że służę Jemu, służąc ludziom”. – I tak w tę słotną noc z godziny na godzinę coraz bardziej tamte prawdy, na których budował swoje życie, traciły siłę. To, co widział dotąd wyraźnie, teraz rozwiewało się jak mgła, nikło, topniało jak śnieg. I poczuł się nagle bez gruntu pod nogami. Samotny. Opuszczony w ciemności. Coraz bardziej ogarniało go przerażenie sytuacją, w jakiej się znajdował. Jak nigdy dotąd, po raz pierwszy w swoim życiu, zobaczył się starym, zniszczonym człowiekiem. – „Tyle lat upłynęło, a ja nawet nie mam swojego domu. Żadnego zabezpieczenia na stare lata, na wypadek choroby, która tuż obok mnie. Jeszcze chwila, a będę jak ci starcy, którymi ja się teraz opiekuję”. – To go przestraszyło najbardziej. – „Nie, nie chcę. Nie będę taki. Nie chcę na stare lata żebrać. Nie chcę się tułać bez dachu nad głową”. – Szukał na gwałt jakiegoś ratunku, rozwiązania. – „Nie jestem jeszcze przegrany. Nic nie jest stracone. Jestem dosyć silny, potrafię rękami rozrywać kraty, wyginać sztaby, rozbijać zamki. Mam tyle rozumu, żeby zrobić parę dobrych interesów, jeszcze będę miał ręce pełne pieniędzy. Stać mnie na to. Skrzyknę swoich dawnych kolegów, zbiorę swoją bandę, zrobimy parę napadów i będę miał znowu ciepłe życie. Będę miał duży dom pełen pięknych mebli, służbę. Nie będę musiał się martwić o swoją przyszłość. Będę miał wygodną starość”. – Uspokoił się tym rozwiązaniem, tą decyzją. – „Jutro rzucam tę budę i to całe towarzystwo, które się do mnie przyczepiło”. – Z tym postanowieniem usiłował zasnąć. Nagle wydało mu się, że słyszy z daleka wołanie. Poprzez szum deszczu, wycie wiatru przebijał się słaby głos. Z drugiej strony rzeki ktoś wołał o przeniesienie. Mruknął do siebie półgłosem:
– Oj nie, to już nie dzisiaj. To wczoraj. Od dzisiaj przestałem ludzi przenosić.
Odwrócił się na bok, usiłował zasnąć. Wołanie powtarzało się. Nakrył głowę kocem. Starał się nie słuchać. Ale głos nalegał. Reprobus nie wytrzymał nerwowo. Powiedział:
– Dobrze, ale ostatni raz.
Odrzucił koc. Wstał. Wyszedł na dwór. Uderzył w niego wiatr, deszcz, ciemność. Machinalnie, wyuczonymi od lat krokami, jak zawsze doszedł do brzegu, wszedł w rzekę. Woda była lodowata. Zanurzył się powyżej pasa, prawie po barki, przeszedł na drugą stronę. Rozejrzał się w ciemności. Spostrzegł stojące dziecko. To ono wołało o przeniesienie. Nawet nie spytał, co ono tu robi o tak późnej porze, wsadził je na ramię i wszedł z powrotem w wodę. Zatopiony w swoich myślach opamiętał się dopiero po chwili. Stwierdził, że stoi na środku rzeki, nie mogąc kroku zrobić. Nogi miał jak wrośnięte w dno. Dziecko ciążyło mu nieprawdopodobnie. Stęknął:
– Ależ ty ciężki jesteś. Zdaje mi się, jakbym świat cały niósł na barkach.
Nagle usłyszał odpowiedź:
– Bo niesiesz Syna Stworzyciela świata.
Podniósł oczy i zobaczył, że ten chłopczyk to Dziecię Jezus. Wpadł w taki zachwyt, że nie czuł zimna, wiatru, lodowatej wody, zapomniał, że to noc. Wszystko przestało istnieć, a był tylko On: Jezus, który mu się ukazał. Jak długo trwało to olśnienie, nie wiedział.
Gdy oprzytomniał, wiatr znowu wiał, deszcz siekł, woda była lodowata, on stał w ciemnościach na środku rzeki – na ramionach jego nikogo nie było. Wrócił do swojej chaty i szczęśliwy do śmierci przenosił ludzi.
Starożytność chrześcijańska nazwała go noszący Chrystusa – Christoforus, a Polacy – Krzysztof.