Tamten jeszcze z ramieniem przy twarzy, jakby broniąc się od uderzenia, wyjąkał:
– Judasz.
– Gdzie reszta? – spytał go.
Tomasz, wciąż przerażony, nie odpowiadał; po chwili zaczął się rozglądać trwożliwie po izbie.
Jaki to tchórz – pomyślał, patrząc na Tomasza.
– Nie, nie ma nikogo – powiedział uspokajająco. – Przecież puścili was wolno.
Zobaczył w jego oczach znowu przypływ strachu. Tomasz zaczął przesuwać się w stronę drzwi. Przytrzymał go oboma ramionami.
– Poczekaj – powiedział dobrotliwie – muszę ci wszystko wyjaśnić.
– Wyjaśnić? – powtórzył Tomasz.
– Tak, wyjaśnić. Widzisz, mnie chodzi o to, żeby skoro Jezus nie chce czy boi się objąć władzę nad narodem żydowskim, żeby sam naród żydowski obwołał Go władcą. A to jest dopiero możliwe, gdy zobaczą, że Jezus został zaaresztowany przez kapłanów.
Dopiero teraz, gdy to mówił, poczuł miałkość swojej argumentacji. Dopiero teraz po raz pierwszy nie miał pewności co do tego, o czym chciał Tomasza przekonać. Wciąż jeszcze mówił, ale zdawało mu się, że ma w ustach suchą trawę. Nie przestawał mówić. Nadsłuchiwał, czy jego słowa w końcu zadźwięczą prawdą, czy zapali się do nich. Nie Tomasz, ale on sam, Judasz. Wciąż mówił, a właściwie słuchał siebie mówiącego jakby w jakiejś odległej izbie:
– Teraz warunki są znakomite. Cała Jerozolima pełna pielgrzymów, którzy nas znają, których Jezus nauczał, uzdrawiał, karmił. Po świętach tej sytuacji korzystnej nie będzie i wtedy nie będzie miał kto bronić Jezusa, gdy Go kapłani zechcą pochwycić. A na pewno by to zrobili.
Zdawało mu się, że nie potrafi tego dopowiedzieć. Mówił wciąż, ale tak jak wyuczoną na pamięć i wytartą przez nadmierne używanie starą opowiastkę, której sam nie był już w stanie brać poważnie.
– Chodzi teraz tylko o to, żeby rozgłosić jak najszybciej po całej Jerozolimie, że Jezusa kapłani zamknęli w więzieniu. Wtedy tłumy wyrwą Jezusa z rąk kapłanów i ogłoszą Go królem.
Widział, że to, co powiedział, nie zrobiło na Tomaszu żadnego wrażenia, przeciwnie, zaczął patrzeć bardziej podejrzliwie, nie miał zupełnie ochoty rozmawiać.
– Przecież wiesz, że to kłamstwo. Po co mi to mówisz? – odezwał się wreszcie.
– Jak to kłamstwo? – oburzył się. – Nie wierzysz mi? Za kogo mnie masz?
Tomasz milczał. Po chwili dopiero powiedział:
– Przecież wiesz, jaką wiadomość rozpuścili kapłani wczoraj po Jerozolimie: że Jezus chce zagarnąć władzę. I wtedy przyjdzie Herod ze swoimi wojskami i dojdzie do bratobójczej wojny. A na to czekają tylko Rzymianie i zagarną cały naród w niewolę. Nie widziałeś? Na wszystkich rogach ulic kapłani, faryzeusze, doktorzy w Piśmie zbierali ludzi i to im tłumaczyli. Nie widziałeś?
– Tak, faktycznie – pomyślał – przecież o tym wszystkim wiedziałem. – Przerażenie zaczęło w nim gwałtownie rosnąć. Odpowiedział zmieszany:
– Słyszałem. Ale im w to nie uwierzą – powtarzał swój poprzedni argument – całe miasto jest pełne naszych ludzi, gdy tylko dowiedzą się o aresztowaniu…
Tomasz mu przerwał:
– Mówisz tak, jakbyś nie znał naszych ludzi. Nikt się nie ruszy.
Poczuł w jego głosie normalny ton, tak jakby złamał się w nim chłód. Odpowiedział mu porywczo:
– Tyś zawsze był taki bojaźliwy. Zobaczysz. Byle tylko od samego rana wszystkich o tym powiadomić.
Chciał w to wierzyć. Chciał, żeby Tomasz uwierzył mu. Chciał, żeby jego towarzysze uwierzyli. Spytał:
– Gdzie Piotr i reszta?
Tomasz znowu się skurczył; nie odpowiedział nic.
Oburzył się:
– Czemu mi nie odpowiadasz? Nie wierzysz mi?
Tamten, najwyraźniej przełamując opory, powiedział:
– Nie.
Oklapł. Ta ostatnia nić, na którą liczył, zerwała się.
Tomasz wyszarpnął się z jego ramion i wybiegł. Słyszał oddalające się człapanie sandałów. Zrobiło mu się zimno. – Co teraz? Coś trzeba robić. Jeszcze nie wszystko stracone. Nawet jak naszych jedenastu nie zechce mi pomóc, przecież zrozumieją mnie inni. Trzeba ratować Jezusa. – To stwierdzenie, które sobie sformułował, przeraziło go. I wtedy przypomnieli mu się nagle Magdalena i Łazarz. – Do nich pójdę. Z nimi przynajmniej można rozmawiać. Oni mnie wreszcie zrozumieją i pomogą, gdy im wyjaśnię, o co mi chodzi. – Wybiegł na ulicę. Żeby tylko znaleźć jak najprędzej wyjście z tego przeklętego miasta. Znowu błądził po labiryncie uliczek, potykając się o kamienie, wpadając na śpiących pielgrzymów. Wreszcie dotarł do bramy. Nie wyszedł najszczęśliwiej. Na to, żeby trafić na drogę do Betanii, trzeba było okrążyć prawie pół miasta. Szedł, prawie biegł. Skracał drogę, gdzie tylko uważał, że da się to zrobić, potykał się, zapadał się w jakieś dziury, doły, zaczepiał szatą o ciernie i krzaki. Zmęczyło go to do nieprzytomności. Zanim znalazł drogę do Betanii, zaczęło już szarzeć. Wiedział, że zbliża się wschód słońca. Teraz miał już przed sobą łatwą drogę, ale i tak dłużyła mu się ona. Biegł, gdy tylko mógł, potem przechodził w szybki marsz, by złapać oddech, i znowu biegł. Tłukło mu się po głowie to, co Tomasz powiedział, ale usiłował pocieszać się: on taki urodzony pesymista. Przypomniał sobie, jak nieraz śmiali się z niego, że czego nie dotknie, w to nie uwierzy. – No, ale tacy na świecie niewiele zrobią – wmawiał sobie. – Przekona się do mnie, gdy zobaczy, że miałem rację.
Ale naprawdę był tego coraz mniej pewny.
Wejście do zagrody Łazarza było zamknięte. Przeraził się, że zmarnuje dużo czasu, dobijając się, ale miło się rozczarował, bo gdy tylko zaczął stukać, otworzyła się brama. Stało przy niej paru sług. Nie znał żadnego.
– Chcę rozmawiać z Łazarzem.
– Zaraz zawołam zarządcę – odpowiedział jeden z nich i pobiegł.
Na dziedzińcu przed domem kręciło się wielu sług. Zbici w gromadki, stali albo spacerowali. Zdziwiło go to. Wcześnie wstają. Już świętują od samego rana? Nie wiedział, co to ma znaczyć. Zauważył tylko, że zaryglowali pospiesznie bramę za nim. – Odkąd tu takie dziwne zwyczaje? – Wreszcie zobaczył dozorcę. Pozdrowił go. Tamten w pierwszej chwili nie poznał go. Potem drgnął, cofnął się, jakby nie dowierzając własnym oczom.
– Co się stało? – spytał. – Czy nie poznajesz mnie?
– Poznaję. Tyś jest Judasz, który zdradził.
Już wiedzą – pomyślał.
– Jesteś sam? – zarządca prawie że go przesłuchiwał.
– A z kim miałbym być. Jestem sam.
– Czego tutaj chcesz?
– Chcę rozmawiać z Łazarzem.
Słudzy zaczęli zbliżać się do nich. Za chwilę już otaczali ich szczelnym pierścieniem. Zauważył, że wszyscy są uzbrojeni. Zarządca spojrzał na nich, a potem znowu zapytał:
– Chcesz i jego wydać w ręce kapłanów?
Zdenerwował się. Miał tego dość. Jeszcze panując nad sobą, powiedział zimno:
– Ja nie z tobą chcę rozmawiać.
Starosta odpowiedział mu tym samym tonem:
– Gdybym był na miejscu Łazarza, to bym cię kazał, tak jak tu stoisz, zabić. Ale nie mam do tego prawa. I wiem, że on by tego nie zrobił. Wobec tego puszczam cię wolno, ale odejdź stąd i już więcej się nie pokazuj, bo możesz tego pożałować.
– Nie odejdę – zaczął tracić cierpliwość – dopóki się nie zobaczę z Łazarzem. Tu chodzi nie o niego ani o mnie. Chodzi o życie Jezusa.
– Nie wierzę w to, co mówisz. A Jego imienia nie wolno ci nawet wypowiadać. Po raz ostatni ostrzegam cię: wynoś się stąd. Łazarza tu nie ma.
– A Maria?
– Też jej nie ma.
– Dokąd poszli?
– Nie twoja rzecz.
Zaczęli napierać na niego. Już nie pytał o nic więcej. Roztrzęsiony do granic możliwości przekraczał bramę. Czuł na sobie pełen nienawiści wzrok ich wszystkich. Zdecydował się wrócić do Jerozolimy. Wszyscy wciąż stali w bramie. Nagle ktoś na niego zawołał. Nie zareagował. Potem jeszcze ktoś. A potem zaczęli się śmiać. Śmiali się długo, głos leciał po polach, prześladował go. Myślał, że nie skończą. Przyspieszył kroku. Prawie że biegł. Nie chciał słyszeć tego śmiechu. Uspokoił się dopiero za jakimś wzgórzem. Poczuł się bardzo zmęczony. Usiadł. Krew mu pulsowała w skroniach. Odpocząć. Chociaż chwilkę odpocząć. A potem pójdzie dalej. Położył się. Niebo jaśniało. Zapowiadał się piękny dzień.
Ale właściwie to jest dobrze. Jeżeli Łazarz i Magdalena podjęli tę sprawę, to jest już dobrze. Moja rola skończona. To, czego chciałem, zaczyna działać. Zaczyna się ruch wokół zaaresztowania Jezusa. – Ale nie był w stanie siedzieć dłużej. Chociaż mu się zdawało, że kroku nie potrafi zrobić, chociaż był cały obolały, podniósł się. Zaczął iść w kierunku Jerozolimy. Było już całkiem jasno. W miarę jak zbliżał się do miasta, napotykał coraz więcej pielgrzymów. Przy bramie miejskiej było tłoczno. Ciżba ludzka gęstniała. Gwar głosów przeplatał się z porykiwaniem krów, beczeniem owiec. Nie widział żadnego niepokoju, życie toczyło się normalnym torem.
Szedł szybko w kierunku świątyni, z trudem przepychając się przez gęstwę ludzką. Chciał naprzód zorientować się, co jest z Jezusem, w jakim areszcie Go przetrzymują. Naraz zobaczył wciśnięte w zaułek muru płaczące kobiety. Było ich kilka. – Czyżby one już o tym coś wiedziały? – przebiegło mu przez myśl. Zatrzymał się; wtedy spostrzegł, że jedną z nich zna. Pomagała im gdzieś po drodze w wędrówkach Jezusa.
– Czemu płaczesz? – spytał.
Podniosła na niego przestraszoną twarz, poznała go, przestała płakać:
– Tyś jest Judasz, jeden z Dwunastu?
– Tak.
– To ty nie wiesz?
– Wiem. Kapłani schwytali Jezusa.
– Tylko tyle?
– Tak. Teraz jest gdzieś w areszcie. Szukam Go.
Oniemiała ze zdumienia. A potem twarz zaczęła jej się kurczyć w spazmie płaczu i wtedy wyszlochała:
– To ty nie wiesz? Oni Go już skazali na śmierć. Niedawno szedł tędy, niosąc krzyż na Golgotę.
Poczuł, że mu się włosy jeżą na głowie i robi mu się zimno. Wykrztusił:
– Kobieto, mylisz się, to kogo innego prowadzono na śmierć.
– Nie, nie mylę się – i rozszlochała się na nowo.
– Kiedy to było? – spytał zduszonym głosem.
– Koło ósmej. Myśmy przypadkowo szły tą ulicą. Przecież ja nie jestem tutejsza, jestem z Galilei, i naraz patrzę – prowadzą zbrodniarzy na śmierć. Żołnierze odepchnęli nas tutaj pod ścianę i wtedy jeden ze skazańców stanął, bo nie miał siły iść dalej. To był On.
– Kobieto, mylisz się – powtórzył.
– To był On – odpowiedziała. – On zaczął do nas mówić, dopiero wtedy Go poznałam, bo miał całą twarz we krwi.
Stał, opierając się ciężko o mur.
– Dokąd szli?
– Na Golgotę.
Czepiając się muru, szedł pod górę, przepychał się przez ludzi, patrzyli na niego jak na pijanego, on szedł coraz prędzej na pół przytomny, aż wreszcie doszedł do bramy. Wtedy otworzyła się przed nim wolna przestrzeń zakończona wzgórzem Golgota, gdzie zobaczył obraz, który zwalił go z nóg: trzy krzyże, trzech ludzi wiszących na nich, w środku Jezus cały we krwi. Zdawało mu się, ze zapada w ciemność, runął na ziemię i zaczął krzyczeć: – Ludzie…
Ale nikt nie słyszał tego krzyku, który był w rzeczywistości ochrypłym szeptem wyrywanym z zaciśniętego gardła.
Gdy oprzytomniał, poczuł, że drapie ziemię rękami i zagarnia kurz na głowę. Przemknęła mu jakaś myśl znajoma: Jak On to mówił? Usiłował przypomnieć sobie Jego słowa: „A jak będziecie pokutować, obmyjcie twarz i zaczeszcie włosy, abyście nie byli jako faryzeusze, którzy chcą być widziani od ludzi”. Wstał z ziemi na sztywnych nogach, zagarnął szatę wierzchnią, która mu spadła z ramion, wyprostował się i uśmiechnął swoim charakterystycznym uśmiechem, tuż-tuż pod wąsami, z lekkim zmrużeniem oczu. Odwrócił się w kierunku miasta i zaczął schodzić w dół. Zarzucił płaszcz na rękę i wtedy poczuł sakiewkę z pieniędzmi. – W sprawach interesu należy wszystko zawsze wyjaśnić do końca – zacytował siebie. – Należy więc i sprawę tych pieniędzy uregulować jak najprędzej – mruknął. Jak On to mówił: „Nie możecie Bogu służyć i mamonie”. Znowu wróciła na moment fala wspomnień. Skierował się w stronę świątyni. Wszedł w gąszcz uliczek, gdzie trwało codzienne życie, handlarze krzycząc zachęcali do oglądania towarów, inni targowali się z kupującymi, wszędzie rozchodziły się zapachy spalonej oliwy, czosnku, mięs pieczonych na rożnie. On widział to wszystko z bezlitosną wyrazistością. Usłyszał, że mruczy do siebie: – I ci ludzie mieli walczyć o nowe królestwo. – Wszedł na teren świątyni. Wszędzie było tłoczno od pielgrzymów, przesuwały się przed nim twarze, ubiory z całego świata. Dochodziły do niego śpiewy, rozmowy, zagłuszane od czasu do czasu rykiem cieląt i beczeniem owiec. Przepychał się przez tę masę ludzką zajętą swoimi sprawami. Odnalazł salę, w której ostatni raz rozmawiał z kapłanami. Odsunął ciężką kotarę, wszedł do środka. Panował tu mrok. W pierwszej chwili nie był w stanie niczego odróżnić. Uświadomił sobie, że wchodząc słyszał rozmowę. Ucichła z jego wejściem, teraz została podjęta na nowo. Oparty o ścianę czekał, aż przyzwyczai się do mroku. Po chwili zobaczył, że w sali znajdowało się dwóch ludzi. Nie spostrzegli go. Nie chcieli go spostrzec. Prowadzili dalej swoją rozmowę. Stał tak jeszcze chwilę wciąż oparty o ścianę, bojąc się, że za moment upadnie. Kto z nich potrafi go zrozumieć, kto zechce go zrozumieć?
– Zgrzeszyłem. Wydałem krew Sprawiedliwego – powiedział już do nikogo, właściwie tylko do siebie.
Ale w momencie, gdy to zaczął mówić, zapadła znowu cisza, jego szept niósł się szeroko po sali. Przez wpół przymknięte oczy zauważył, że któryś z nich oderwał się spod ściany, podszedł do niego całkiem blisko.
Podniósł powieki. Był to jeden z tych, z którymi się wczoraj spotykał.
– Kajfasz i inni przedniejsi kapłani są na Golgocie. Jest tutaj tylko Annasz. Poprosić go? Chcesz z nim rozmawiać?
Nie myślał o tym. Chciał po prostu zostawić te pieniądze i odejść. Z Annaszem? Dobrze. A może by mu to wszystko opowiedzieć? Nie miał siły mówić. Skinął tylko głową. Tamten odszedł. Patrzył na tego, który został, jak krząta się po sali. Patrzył z innego wymiaru. Że też ktoś może się jeszcze jakimiś takimi sprawami zajmować. Czy to wszystko może jeszcze coś znaczyć, mieć sens. Kto tu jest normalny, oni czy ja?
Wszedł Annasz w towarzystwie sługi. Przystanął, rozglądał się po sali. Chyba go w pierwszej chwili nie rozpoznał. Wreszcie drobnymi kroczkami skierował się w jego stronę. Podszedł do niego, jak wtedy, całkiem blisko, tak blisko, że poczuł jego oddech na swojej twarzy.
– Czego chcesz? – spytał Annasz.
Wyczuł niepewność w jego głosie. – On myśli, że ja jeszcze czegoś chcę od niego. – Opadło z niego napięcie. To nie ma sensu. Co Annasz z tego wszystkiego może zrozumieć? Po co wyjaśniać? Po to tylko, żeby miał jeszcze jedną satysfakcję?
– Czego chcesz? – szarpnęło nim powtórne pytanie. Annasz był wyraźnie zaniepokojony.
Właściwie nie miał już zamiaru odpowiadać, chciał się odwrócić i wyjść. Ale znowu poczuł pod ręką sakiewkę z pieniędzmi.
– Wydałem krew Sprawiedliwego – powtórzył mechanicznie.
Zobaczył, jak skurczona twarz Annasza rozprężyła się. Patrzyli sobie tak jeszcze chwilę w oczy. Potem Annasz, już zupełnie uspokojony, wyszeptał wyraźnie:
– Co mnie do tego. To twoja rzecz. – Odwrócił się i zaczął odchodzić.
Czego mogłem się od niego więcej spodziewać? Że mnie pocieszy, wytłumaczy, weźmie winę na siebie? I tak łaską jest z jego strony – przyszło mu nagle do głowy – że nie zaczął się śmiać. Nie, tego bym nie zniósł.
Chciał z tego miejsca jak najszybciej odejść. Ach, jeszcze te pieniądze. Z trudem wysupłał zdrewniałymi palcami spod sznura, którym był przepasany, skórzany woreczek, pełen srebrników. Chciał je rzucić za Annaszem, ale nie miał siły, a zresztą – pomyślał – to byłby gest z kiepskiego teatru. Postawił kiesę z pieniędzmi na posadzce, a właściwie upuścił ją, i, prawie trzymając się ściany, wyszedł na krużganki.
Uderzyło go znowu słońce i ruch. Chciał jak najprędzej wyjść ze świątyni. Naraz usłyszał swoje imię. Ktoś go wołał. – Chyba się przesłyszałem – pomyślał – któż mógłby mnie jeszcze potrzebować. A może. A może jeszcze coś się zmieni. – A może jakiś anioł chce mu zwiastować dobrą nowinę. Pełen nieśmiałego oczekiwania odwrócił się. Rozglądał się dość bezradnie. Wreszcie dostrzegł kapłana, z którym szedł wczoraj do Getsemani, przyjmującego teraz od pielgrzymów podatek na świątynię. Zbliżył się, stanął obok niego. Patrzył, jak przelicza on szybko pieniądze, wrzuca do skarbonki i notuje coś w zwojach. Stał tak chwilę, aż tamten podniósł głowę, spojrzał na niego. Kapłan najpierw milczał, a potem, nie przerywając odbierania pieniędzy, wrzucania ich do skarbony, notowania w zwojach, powiedział:
– No, to z twoją pomocą usunęliśmy tego Nauczyciela z Nazaretu. Musieliśmy się spieszyć, inaczej doszłoby do katastrofy. Nie dziw się, ale nie mogliśmy Go trzymać w więzieniu i czekać, aż motłoch rozwali nam świątynię, żeby się spełniło to, co On prorokował. Ty nawet nie wiesz, jak wszystko zostało przygotowane i obmyślone do najmniejszego szczegółu. Musieliśmy Go skazać, zanim ludzie się o tym dowiedzą. Sąd u Annasza i Kajfasza trwał bardzo krótko – w nocy, zaraz po przyprowadzeniu Go z Getsemani. Byłem tam.
Spytał:
– Bronił się?
– Wcale. Na pytanie arcykapłana przyznał, że jest Synem Bożym.
Zdawało mu się, że słyszy słowa: „A gdy was będą prowadzić do bóżnic i przesłuchiwać was, nie kłopoczcie się, jakie odpowiedzi dawać będziecie. Duch wam pomoże”.
– Biliście Go? – spytał cicho.
– Ja nie, ale znaleźli się tacy. Nawet pluli na Niego.
Przymknął oczy. Znowu wróciło do niego jak echo: „A jeżeli cię uderzą w lewy policzek, nadstaw prawy. A jak ci zedrą płaszcz, oddaj i suknię”.
Słuchał, dochodziły do niego słowa, ale na nie nakładały się tamte wspomnienia. Cały czas zdawało mu się, że żyje w dwóch światach: jeden to było opowiadanie kapłana, a drugi – tamten, Jezusa.
– A co potem?
– Potem przedniejsi kapłani zaprowadzili Go do Piłata. Wczas rano. Tak, że nie chciał ich przyjąć, ale zagrozili mu, że może dojść do rozruchów. Tak jak przypuszczaliśmy, on chciał Go ratować. Odesłał ich z Nim do Heroda. Tegośmy nie przewidzieli. To było bardzo niebezpieczne opóźnienie. Gdy oni tam przyszli, Herod kończył ucztować. Był pijany, ale na tyle przytomny, żeby nie zrobić głupstwa. Pobawił się Nim i odesłał z powrotem do Piłata. Nasi arcykapłani są przezorni. Nakazali wszystkim naszym ludziom, aby poszli na ten plac domagać się śmierci Jezusa. Przyszli również wszyscy faryzeusze, jacy tylko byli pod ręką. Ani się nie spodziewałem, że ich tylu w Jerozolimie. Czuliśmy, że wszystko zostało rzucone na jedną kartę. Wrzeszczeliśmy, że aż zachrypłem. Ledwie teraz mówię.
– A coś krzyczał?
– To, co kazali, przeważnie: Ukrzyżuj Go! Tyle razy On na nas krzyczał, teraz my na Niego. Tak długo krzyczeliśmy, aż się Piłat zgodził. Zgodził się, chociaż robił wszystko, aby Go uratować. Nawet Go kazał ubiczować.
– Ubiczowaliście Go?
Gdzieś z przeszłości powróciły słowa: „A Syn Człowieczy będzie porwany, ubiczowany, a potem Go ukrzyżują”. Przecież On to już wszystko wiedział – przemknęło mu przez myśl. Tymczasem kapłan trajkotał dalej, przerywając tylko czasem, żeby coś wpisać:
– Nasi najwyżsi wykorzystali tę sposobność: doradzili żołnierzom, żeby się pobawili z królem żydowskim. Żołnierze wsadzili Mu na głowę koronę cierniową. Dużo się krwi nie polało, ale wystarczyło na to, ażeby Go zmienić. Na wszelki wypadek. Żeby Go trudniej było poznać w tej koronie.
Znowu zamknął oczy. Przecież On wciąż mówił o swoim królestwie – pomyślał z nowym przypływem rozpaczy. – O tym, że przychodzi nowe królestwo, o tym, że On jest królem.
– Ale litości nie wzbudził – ciągnął dalej kapłan. – Piłat nie bardzo sobie zdawał sprawę, kto przyszedł przed jego pałac. Aż wreszcie najwyżsi kapłani zagrozili, że oskarżą go przed cesarzem, i wtedy przystał na Jego śmierć. Choć z pewnym opóźnieniem. Kapłani chcieli Jezusa ukrzyżować już o ósmej godzinie rano, zanim Jerozolima się obudzi. Ostatecznie ukrzyżowano Go o dziewiątej.
– A co potem?
– Potem nie bardzo wiem, bo wróciłem tutaj. Muszę się spieszyć. Widzisz, ilu ludzi. Wiem tylko tyle, że do samego końca wszystkie środki ostrożności były zachowane. Poprowadzono Go na ukrzyżowanie z dwoma zbrodniarzami. Otoczeni byli bardzo ścisłym kordonem. Właściwie dotąd ludzie nie wiedzą, co się stało, i nieprędko się dowiedzą, bo nie będzie wisiał długo na krzyżu. Już poszła delegacja do Piłata, żeby zgodził się na połamanie wszystkim trzem kości i zdjęcie z krzyża.
Kapłan skończył. Po chwili dodał:
– To już wiesz wszystko.
– Tak, wszystko – odpowiedział.
– Co ty będziesz teraz robił? – spytał kapłan.
Ale on odwrócił się i przepychając się przez tłum, zaczął wychodzić ze świątyni. Wiedział wszystko, załatwił wszystko. – Co dalej? – Nawet nie spostrzegł, kiedy niebo zasnuły ciemne chmury. Nadciągała burza. Zaczął padać gruby deszcz. Dokąd iść? Do domu? Uśmiechnął się gorzko. Właściwie był tylko jeden człowiek, do którego chciałby teraz iść, z którym chciałby się spotkać. Dla którego żył. Jak to On powiedział? „Biada temu, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Lepiej by było żeby się nie urodził”. Czuł, jak wzbiera w nim pragnienie, aby się dowiedzieć, czy On wtedy mówiąc to myślał o nim. Jeżeli tyle wiedział, to chyba znał również intencje. Dlaczego więc powiedział słowo „zdrajca”? Przecież po prostu nie udało się, zabrakło trochę szczęścia. Plan nie był zły. Były szanse, aby On został królem. Tylko tamci byli szybsi i sprytniejsi. sprytniejsi więc dlaczego rzucił słowa przekleństwa? A może On nigdy nie chciał być królem? Może dlatego mówił tamto wszystko, żeby ostrzec, zatrzymać? Może ja Go w ogóle nie zrozumiałem? – Ale On teraz wisi na krzyżu. – Usiłował przyspieszyć kroku, chciał jak najprędzej przyjść do Niego. Może On mu coś powie. Może mu da znak przebaczenia. Burza rozszalała się na dobre. Błyskawice rozdzierały ciemności. Ciężkie grzmoty przetaczały się nad dachami. Strumienie wody zlewały ulice. Było zupełnie pusto. Szedł wciąż naprzód. Od czasu do czasu ślizgał się, potykał. Minął bramę miejską, wyszedł na podnoszącą się równinę. Poprzez szum ulewy i grzmoty posłyszał jakieś ludzkie głosy. Zamajaczyły w ciemności grupy ludzi. Ci ludzie najwyraźniej wracali z Golgoty. Zaniepokoił się. Czyżby Jezus już umarł? W blasku kolejnej błyskawicy spostrzegł, że byli wśród nich kapłani i faryzeusze. Zszedł z drogi. Nasunął głęboko kaptur. Bał się, żeby ktoś z nich nie rozpoznał go. Stanął z boku. Zaczął się przysłuchiwać. Dochodziły do niego strzępy rozmów. Coraz bardziej potwierdzały przeczucie: Jezus już umarł. – Nie, to niemożliwe. To niemożliwe. Przecież ja Go jeszcze muszę zobaczyć. Ja muszę Go jeszcze usłyszeć. Zaczął biec pod górę. Ślizgał się po błocie, potykał o kamienie, przepychał się przez ludzi idących, roztrącał ich, dobiegały go głosy oburzenia. Byle szybciej, byle naprzód. Kaptur spadł mu z głowy. Woda spływająca z włosów zalewała mu oczy. Z trudem łapał oddech otwartymi ustami. Serce waliło. Zdawało mu się, że rozepchnie mu klatkę piersiową. Wreszcie dopadł szczytu góry. Podniósł głowę. W strugach deszczu zobaczył trzy cienie krzyży. Nie wiedział, na którym jest Jezus. Przyłożył dłoń do czoła, żeby uchronić oczy przed uderzeniami deszczu. Nagle niebo rozjaśniło się daleką błyskawicą ginącej burzy. Już wiedział. Na pewno dwóch jeszcze żyło. Ale żaden z nich nie był Jezusem. A więc Ten pośrodku. – Czyżby tak. Nie poznałem Go. Czyżby to było możliwe. A może to nieprawda. A może jeszcze Go nie ukrzyżowali. A może to nie On został zawieszony. A może kapłan okłamał mnie. A może po prostu to innego zbrodniarza zamiast Niego przybili na krzyżu, a Jego wywieźli, ukryli, przetrzymują. A może On jeszcze żyje. – Zalała go fala szczęścia. Żeby to tylko była prawda. Ale to chyba jest prawda. Bo gdyby to był On, to bym Go poznał. Jak mógłbym Go nie poznać. – Nagle potężna błyskawica rozdarła niebo tuż nad szczytem góry. Przez moment zrobiło się widno jak w słoneczny dzień. W blasku tego światła zobaczył: to było Jego ciało. Sine, poszarpane, ze strugami krwi, obślizgłe od wody, zastygłe w potwornym bólu. Wykręcony tułów w jakimś karykaturalnym geście i wychylona głowa wpatrująca się wprost w niego niewidzącymi, pustymi oczyma, zakończona soplem brody utworzonym z krwi spływającej po całej twarzy spod korony cierniowej. Wpatrywał się w to obce ciało osłupiały z przerażenia. Nagle wszystko znikło, zapanowała głęboka ciemność. Oślepiony światłem, teraz nie widział nic. Nagłym gestem obrócił głowę. Bał się, ze lada moment może paść znowu piorun i może po raz drugi ukazać mu się ten koszmar. Nie chciał widzieć więcej. Poczuł, że się dusi. Nagle z ust jego zaczął wydobywać się jakiś nieludzki ryk. Zaczął schodzić, a potem już zbiegać, znowu potrącając ludzi, potykając się o kamienie, ślizgając się w błocie; upadał i podrywał się. Biegł, byle szybciej, byle dalej, wrzeszcząc jak opętany – jak ten opętany, którego spotkaliśmy przy cmentarzu w Galilei – pomyślał. Nie, nie był szalony. Miał świadomość tego, co czyni. Ale nie był w stanie nie krzyczeć. Nie był w stanie iść powoli. Musiał biec. Byle dalej od tego krzyża na Golgocie. Potem już nie mógł. Już mu brakło tchu. Już nie miał siły. Upadł, chwilę tak przywarł do jakiejś skały, ale znowu się poderwał, żeby iść dalej. Już nie krzyczał. Już nie biegł. Wiedział, że i tak nie pozbędzie się tego obrazu, który mu został w oczach. To ciało, które wisiało poskręcane na krzyżu, nie miało nic wspólnego z Jezusem. Było obce, upiorne, straszliwe. Jezusa nie było. Dopiero teraz sobie uświadomił, że jest zupełnie sam. Nie wiedział nigdy, co to znaczy, gdy życie straci sens. Wszystko uciekło mu spod nóg. Ten świat, w którym się poruszał, w którym żył, zapadł się, przestał istnieć. Innego nie chciał. Innego nie miał zamiaru ani szukać, ani budować. Nie zdawał sobie nigdy z tego sprawy, że Jezus był dla niego punktem odniesienia wszystkiego, co się działo w jego życiu. Wszystko, czym był, wszystko, czym żył, wiązało się z Jezusem. Zyskiwało potwierdzenie albo potępienie. Jezus był jego normą działania i myślenia. A teraz Go nie było. Deszcz lał bez przerwy. – Gdzie ja w ogóle jestem? – Zostały za nim głosy ludzkie. Nie napotykał nikogo. – W którym kierunku idę? – Z trudem zorientował się, że jest na drodze do Betanii, którą tyle razy przemierzał razem z Jezusem. Poczuł, że jest mu zimno. Mokra odzież oblepiała go. Nieoczekiwanie z całą brutalnością przyszło do jego świadomości stwierdzenie, że on – Judasz – jest temu winien, że nie ma Jezusa. Poprzez mur obronny, jaki uparcie stawiał i którego wciąż nie pozwalał naruszyć, mówiąc, że on Jezusa nie chciał skrzywdzić, ale Go uratować, teraz zaczęła się gwałtownie wślizgiwać jakby pogłębiającą się szparą czy pęknięciem prawda, że on jest współuczestnikiem zbrodni, która się stała. – Może by Go nie znaleźli. Może kapłani tylko się tak chwalili swoją wszechmocnością. Może by się Mu udało uciec. Może mógłby jeszcze żyć. – Ta myśl go zupełnie sparaliżowała. Ugięły mu się kolana. Najchętniej by się położył, gdyby nie to błoto, przez które kroczył, i ten deszcz, który nie przestawał potokami padać. Szedł więc, zataczając się jak pijany, byle iść. Znowu usiłował się bronić. Szukał argumentów. Nagle przypomniał mu się tekst Powtórzonego Prawa: „Bo przeklęty od Boga jest ten, kto wisi na drzewie”. Jeżeli Jezus zawisł na krzyżu, to dlatego, że został potępiony przez Boga. Przecież w Piśmie świętym jest napisane. – Wobec tego ja jestem porządnym człowiekiem. człowiekiem On jest zbrodniarzem. – Zachichotał. – Ale jeżeli On jest potępiony, to i ja. Moje miejsce jest koło Niego. Jesteśmy związani. Jego los jest moim losem. Nie ma mnie bez Niego. Jeżeli On wisi na krzyżu, to ja powinienem zawisnąć na krzyżu obok Niego. Tylko Jego miał kto ukrzyżować, a do ukrzyżowania mnie nie ma chętnych. – Znowu zachichotał. – Po prostu nie ma chętnych. Jezusa ukrzyżować tylu miało ochotę. Aby mnie ukrzyżować, nie ma chętnych. Może nie ma za co. Szkoda tylko, że On miał inne na ten temat zdanie. – I nagle stanęły przed nim znowu, w całej ostrości, słowa wypowiedziane kiedyś przez Jezusa: „Biada człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Lepiej by było, żeby nie narodził się ów człowiek”. – Przecież słyszałem na własne uszy, co On do mnie mówi. I nie zrozumiałem? Jak tak mogłem? Musiał wszystko już o mnie wiedzieć i o moim porozumieniu z kapłanami. Ostrzegał mnie. Wyraźniej nie mógł tego powiedzieć. A ja wtedy uważałem, że wiem lepiej od Niego, co się dzieje. Ja Go chciałem ratować i wydałem Go kapłanom. – Znowu zachichotał. – Gdyby nie te pieniążki, sprawa byłaby czystsza. – Odruchowo sięgnął do pasa, ale natrafił na sznur, którym był przepasany. Ściągnął się nim silniej. – Jak to Jezus powiedział: „Biada temu człowiekowi”. To mnie biada. Ja jestem tym człowiekiem, który nie powinien się narodzić. Ale On jeszcze kogoś potępił. Kogo On potępił? – Wreszcie przypomniał sobie: to była figa niepłodna. Szli wtedy z Betanii, byli bardzo głodni, zatrzymali się pod nią i szukali owoców. Potem, gdy wracali, zobaczyli, że uschła. Nagle zabłysła mu nadzieja: a może ożyła? Przecież On raz mówił, że niepłodne drzewo trzeba jakiś czas pozostawić, okopać, podlać, a wtedy może owoce urodzi. Może i ta figa ożyła? Poczuł nieodpartą chęć sprawdzenia tego. Ona się powinna znajdować gdzieś tutaj w pobliżu. W blasku błyskawicy zobaczył ją. Dzieliła go odległość na rzut kamienia. Podszedł bliżej. Podniósł oczy zalewane wciąż wodą. Przyłożył dłoń do czoła. W kolejnej błyskawicy dojrzał, że drzewo stało nagie. Cienkie druty gałęzi sterczały sztywno w górę. Deszcz zbił wszystkie uschłe liście.