Powoli przekonywał się nawet do pomysłu Jezusa – do tej podróży. Byle na krótko: na same dni świąt, kiedy będą bezpieczni. Zobaczy przy okazji swoich krewnych i znajomych, dawnych towarzyszy połowów, dowie się, co u nich słychać, jak sobie radzą. Opowie im o swoich sukcesach. Będą mu zazdrościć tego bogatego w przygody życia, życia u boku wielkiego Nauczyciela. Aż kiedyś – nie pamiętał przy jakiej okazji – spostrzegł, że Jezus jakby stracił serce do tej wyprawy.
Nie bardzo mógł odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest tego powodem, dlaczego tak się stało. Czyżby pod wpływem złych wieści, które z Jerozolimy dochodziły? Ale przecież nigdy nie było inaczej. Zawsze stamtąd przychodziły jakieś mniej lub bardziej złe wieści. Teraz kapłani albo dowiedzieli się o zamiarze Jezusa, albo się tylko domyślali, że przyjdzie na święta, i przygotowywali się na Jego przyjęcie. Takie przynajmniej wiadomości słali jerozolimscy przyjaciele Jezusa.
– Najzwyczajniej chcą Go przestraszyć – tłumaczył sobie – aby zrezygnował z tego pomysłu. – Tymczasem widział, że Jezus, nie wiadomo dlaczego, pierwszy raz wziął te pogróżki poważnie. Może zresztą miał jeszcze inne wiadomości ze źródeł, o których on, Piotr, nie wiedział. – Faktem jest – stwierdził to początkowo ze zdziwieniem, a potem z coraz większym przerażeniem – że Jezus boi się Jerozolimy. – Jakiś czas udawał przed samym sobą, że tego nie dostrzega, tłumaczył sobie, że się myli, że to wstyd nawet tak myśleć. Aż wreszcie kiedyś, przy okazji omawiania szczegółów tej nieszczęsnej wyprawy do Jerozolimy, Jezus powiedział wprost:
– Syn Człowieczy będzie wydany przedniejszym kapłanom i uczonym w Piśmie. I skażą Go na śmierć, i wydadzą poganom na pośmiewisko, ubiczowanie i ukrzyżowanie.
Gdy to usłyszał, nie był w stanie nawet zareagować, tak go to wytrąciło z równowagi. Popatrzył na Jezusa podejrzliwie. – Co On wygaduje – pytał sam siebie przerażony. – Skąd Jemu to przyszło do głowy. Czyste bluźnierstwo. – Można Mu rozmaite rzeczy zarzucić, jednego był pewien – nie tylko on sam, ale wszyscy uczniowie i wszyscy, którzy Go słuchali i którzy chodzili za Nim – że jest wybranym Boga. Wszystko jedno, jak Go nazywają i za kogo Go mają, ale na pewno Bóg jest z Nim. A naraz On mówi o śmierci, i to śmierci krzyżowej. Co to znaczyło, o tym wiedział każdy, nie tylko on, Piotr, ale każdy zwyczajny Żyd, niekoniecznie kapłan albo uczony w Piśmie. Przecież wyraźnie napisane jest w Księdze Powtórzonego Prawa: Ten, kto umiera na drzewie, jest opuszczony od Boga. Jak może Jezus takie rzeczy mówić o sobie. Czy On chce, żeby ludzie odeszli od Niego? Potem się zezłościł: – No to po co idzie i nas tam ciągnie? Zresztą jak to w ogóle mogłoby się stać? Jak mogłyby do tego dopuścić tysiączne rzesze zwolenników Jezusa? Gdyby to było jeszcze kiedy indziej, ale w święta? Poza tym nie idą do Jerozolimy po raz pierwszy, już tam byli i nic im się nie stało. Byle tylko na czas odejść: gdy święta będą się miały ku końcowi, trzeba razem z pierwszymi pielgrzymami wrócić do Galilei, i spokój.
Liczył na to, że ten ponury nastrój Jezusa opuści. Tymczasem, w miarę jak zbliżały się święta, Jezus coraz częściej mówił, że Jego pobyt w Jerozolimie skończy się aresztowaniem, sądem, skazaniem na śmierć i ukrzyżowaniem.
Przecież tego wszystkiego nie da się pogodzić. – Nie mógł już słuchać. – Jeżeli On jest przekonany, że Bóg skarze Go śmiercią krzyżową, to co warte jest całe Jego nauczanie. – Wreszcie kiedyś, gdy Jezus kolejny raz zaczął to samo powtarzać, wybuchnął:
– To nie przyjdzie, Panie, na Ciebie… – Chciał jeszcze coś dalej mówić i wtedy naraz ujrzał twarz Jezusa nabrzmiałą od gniewu i usłyszał coś, czego jeszcze nigdy Jezus nie powiedział:
– Odejdź ode mnie, szatanie, jesteś mi zgorszeniem, bo nie pojmujesz tego, co z Boga jest, ale co z ludzi.
Przeraził się tych słów. Jeszcze nikt nigdy w życiu nie nazwał go szatanem. Przeraziło go również zachowanie się Nauczyciela. Jezus zareagował tak, jak nigdy dotąd. Nie spodziewał się, że Jezusa stać na coś takiego, na takie słowo. A potem poczuł żal do Niego. – Jak mógł do mnie tak powiedzieć. Przecież On wie, że poszedłbym za Nim w ogień. Czy zasłużyłem na takie ciężkie słowo? – Czuł się skrzywdzony przez Jezusa. Zaczął Go unikać. Schował się za innych uczniów. Obserwował Go tylko z daleka.
Myślał, że tak będzie trwało jakiś krótki okres. Tymczasem ten incydent oddalił go od Nauczyciela na długo. Jezus skupił się całkowicie na realizacji swego planu: na zorganizowaniu swojego pobytu w Jerozolimie podczas święta Paschy. Wyraźnie chciał zdążyć nie tylko przed Paschą do Jerozolimy, lecz na jakieś wcześniej umówione terminy.
Domyślał się tylko tego, bo Jezus nie informował go o swoich planach. Nie zlecał mu również żadnych ważnych zadań. Najwyraźniej wyłączył go od spraw jerozolimskiej wyprawy.
Przybrał wobec tego pozycję obserwatora. Chociaż to nie była prawda. Pragnął być Jezusowi pomocny. I tylko czekał na jakieś polecenie z Jego strony. Ale Jezus wyraźnie go pomijał.
Potem okazało się, że Jezus spieszył się, ale nie do Jerozolimy, tylko do chorego Łazarza. Chociaż Nauczyciel nie zdążył go uzdrowić, bo spóźnili się i przyszli w trzy dni po jego pogrzebie, przywrócił go do życia z martwych.
Nie zrobiło to na nim takiego wrażenia, jak na innych świadkach tego cudu. Nie to go w tej chwili obchodziło. Jeżeli to wydarzenie go jakoś ucieszyło, to tylko w tym sensie, że Jezus dał nowy dowód swojej mocy cudotwórczej. Potem zresztą nie weszli do Jerozolimy. Jezus najwidoczniej uznał, że miasto, jeszcze wciąż dość puste, bez pielgrzymów, nie gwarantuje Mu bezpieczeństwa. Cofnął się wraz ze swoimi uczniami w okolice mało zamieszkałe, jak gdyby przygotowywał się do świąt. Dużo się modlił. Jeszcze raz wrócił do Betanii, by wziąć udział w uczcie wydanej przez Łazarza na cześć Jezusa. Potem znów odczekali na pustkowiu parę dni. – To były ciężkie, męczące, pełne niepewności dni, nie tylko dla niego, Piotra, ale dla wszystkich uczniów. Wolałby stokroć bardziej, żeby się coś działo, choćby niedobrego, niż ten czas wyczekiwania. Wreszcie Jezus zdecydował się iść w kierunku Jerozolimy.
Przed Betfage, gdzie się zatrzymali, aby odpocząć, Jezus po raz pierwszy od dłuższego czasu wezwał go do siebie i powiedział tak, jakby pomiędzy nimi nigdy nic nie zaszło:
– Weź kogoś ze sobą i idźcie do wsi, która jest przed wami. Wchodząc do niej, niebawem znajdziecie oślę uwiązane, na którym jeszcze nikt z ludzi nie siedział: odwiążcie je i przywiedźcie. A jeśliby wam ktoś rzekł: Cóż to czynicie? – powiedzcie: Pan go potrzebuje i zaraz odeśle je tu z powrotem.
Wziął Andrzeja i poszli. Niewiele mówili ze sobą. Weszli do wsi, rozglądając się na wszystkie strony. Nie było żadnego osła. Wreszcie doszli do skrzyżowania dróg. Już zaczął się zastanawiać, którą drogę wybrać dalej, gdy spostrzegł u wrót prowadzących do jakiejś zagrody uwiązanego osła.
– To chyba ten – powiedział do Andrzeja. Rozejrzał się. Dopiero teraz zauważył na małym placyku grupę mężczyzn, którzy im się przyglądali.
– Odwiązujemy?
Andrzej skinął głową. Powoli podeszli do zwierzęcia.
– Odwiązuj – powiedział bratu. Sam się pilnie rozglądał, co dalej nastąpi. Zobaczył, że paru ludzi z grupy, która ich obserwowała, nie spiesząc się, poczęło zmierzać w ich kierunku.
– Uważaj – szepnął Andrzejowi.
Ten przestał mocować się z węzłem i zwrócił się, podobnie jak on, w stronę nadchodzących. A ci, podszedłszy, spokojnie zapytali:
– Czemu odwiązujecie oślę?
Wtedy powiedział hasło, które im Jezus podał:
– Pan je potrzebuje i zaraz odeśle je tu z powrotem.
Wysłuchali do końca. Spojrzeli porozumiewawczo na siebie i pozwolili im wziąć oślę, a sami, najwyraźniej podnieceni i uradowani, poszli w kierunku oczekujących na rozwój wypadków ludzi.
A potem się zaczęło. Narastające z każdą chwilą tłumy. Rozśpiewane. Rozentuzjazmowane. Ścielące swoje szaty przed jadącym na osiołku Jezusem. Śpiewy, okrzyki, wołania. Gałęzie palm w rękach idących. – Wjeżdża jak zapowiadany Mesjasz, zgodnie z proroctwami Pisma – wciąż mu ta myśl towarzyszyła, gdy widział to wszystko, co się wokół niego działo.
Doszli wraz z pochodem do Świątyni. Gdy tylko weszli do jej wnętrza, zauważył, że Jezusa przykuł widok stołów, kramów, stoisk bankierów, kupców sprzedających gołębie, nad którymi górował wrzask, harmider, targowanie się, krzyki, śmiechy. Patrzył, jak coraz bardziej rosło w Nim oburzenie. Później Jezus porwał – nie wiadomo, skąd je wziął, jakieś powrozy i zamachnąwszy się uderzył nimi w pierwszy stół, a potem w drugi i w trzeci. Rozrzucał je na wszystkie strony. Brzęk monet, pisk ptactwa, krzyki handlarzy. To trwało tylko chwilę. Ale wrażenie było piorunujące. Wreszcie Nauczyciel zaprzestał. Stanął i, dysząc ciężko, patrzył na ludzi wrzeszczących, wymachujących rękoma, grożących pięściami. Nikt jednak nie poważył się Go dotknąć.
W pierwszej chwili przeżył paroksyzm strachu. Był tak sparaliżowany tym, co się dzieje, że nie zdobył się na jakąkolwiek reakcję. Oprzytomniał dopiero, gdy Jezus się uspokoił. Wciąż jednak nie wiedział, co to wszystko znaczy, co teraz z kolei nastąpi. A Jezus zaczął mówić do rozwścieczonych ludzi:
– Czyż nie jest napisane, że Dom mój domem modlitwy zwany będzie dla wszystkich narodów? A wyście go uczynili jaskinią zbójców.
Pomyślał, że Jezusa doprowadził do pasji sam fakt handlowania w miejscu poświęconym Bogu. Sądził, że Jezus domaga się przeniesienia całego tego jarmarku poza teren Świątyni. Aż dopiero gdy usłyszał, jak Nauczyciel ochrypłym głosem – robiąc krótsze i dłuższe przerwy – wyjaśniał, o co Mu chodzi, wtedy opanowało go naprawdę przerażenie. To, co Jezus zrobił, to, co mówił, to był zamach na Świątynię. Zamach, który mieścił się w słowach proroka Ozeasza cytowanych od dawna przez Jezusa: Miłosierdzia chcę, a nie ofiary. Tylko to, co przedtem Jezus mówił, teraz zaczął realizować. Wyrzucał kupców sprzedających bydło, gołębie, bankierów zmieniających pieniądze, bo Bóg nie chce ofiar z wołów ani z owiec, ani z gołębi, ani z pożywienia, ani z pieniędzy, ale Bóg chce tego, aby się ludzie nawrócili od swoich złości i nienawiści. I tylko tyle – albo aż tyle. Wniosek był jasny. Jezus przywraca istotny sens Świątyni.
Trwał w Świątyni wraz z Jezusem i z innymi uczniami cały dzień. Doprowadzili do tego, że zostały uprzątnięte kramy, stoły i ławy. Jezus wciąż powtarzał to samo:
– Dom mój jest domem modlitwy, mówi Pan.
Przez ten dzień On był tu gospodarzem. On wraz ze swoimi uczniami.
Wieczorem udali się na nocleg do Łazarza z Betanii. Jezus był bardzo zmęczony. Mimo to długo w noc jeszcze rozmawiał z Łazarzem.
Kładł się na spoczynek pełen najczarniejszych myśli. Nie dał się zwieść pozorami zwycięskiego marszu na Jerozolimę. Stawiał sobie pytanie: co jutrzejszy dzień przyniesie? To wszystko, co się działo, starał się oceniać z pozycji obserwatora: możliwie jak najbardziej obiektywnie. I stwierdzał, że to, co Jezus uczynił, to była prowokacja. Jakby powtarzał przez zaciśnięte zęby: muszą się w końcu odezwać. Muszą zareagować. Muszą ze Mną nawiązać dialog. Muszą się ze Mną liczyć. Z moją popularnością u tłumów. Tymczasem odpowiadała Mu głucha cisza milczenia. Kapłani nie reagowali. Tak samo jak dotąd zaczepiali Go „na własną rękę” jacyś faryzeusze, jacyś kapłani, ale ot tak, niechcący, bez specjalnego zaangażowania, na zasadzie: uda się – dobrze, nie uda się – drugie dobrze, na zasadzie: ugryźć i odskoczyć. Najtrafniejsze sformułowania, oświadczenia, deklaracje, tezy Jezusa trafiały w próżnię: przeciwnika już nie było. Przeciwnikowi wcale nie chodziło o to, co jest prawdą, przeciwnik nie podejmował rękawicy, nie wchodził w dyskusję, traktując Jezusa jako niegodnego takiego zaszczytu. Czekali cały dzień, że przyjdą kapłani, że zaczną z Nim rozmawiać. Ale nikt się nie pojawił. Nie tylko żaden z najwyższych kapłanów: Annasz czy Kajfasz, nawet nikt z przedniejszych kapłanów. Uderzenie kamienia poszło w ciasto. Przeciwnika nie było. Miecz Jezusa nadal pruł powietrze. Kapłani unikali z Nauczycielem kontaktu.
Nie miał jednak wątpliwości, że Jezusowi tego nie podarują i przygotują jakąś zasadzkę. Zdawał sobie sprawę, że postępowanie Jezusa rozżarzyło Sanhedryn do białości, a nienawiść i chęć zemsty kapłanów wcześniej czy później znajdzie swoje ujście. Był pewien, że wykorzystają każdą sposobność, żeby Go zgładzić. Nie wiedział, jak Jezusowi pomóc. Bał się, że każdy nawet drobny a niefortunny krok może spowodować jakąś katastrofę. Patrzył pilnie na to, co się dzieje. Był gotowy włączyć się, kiedy zajdzie tego potrzeba.
Mógł na razie jedno na pewno stwierdzić: Jezus nie pchał się ślepo w śmierć. Chciał żyć, a przynajmniej chciał żyć tak długo, jak tylko się da. W dzień stale był otoczony ludźmi. Oprócz tego wciąż przy sobie trzymał „straż przyboczną”, przynajmniej część uczniów. Nigdy nie pozostawał sam. W końcu – rzecz ważna w tej sytuacji, która się wytworzyła – bardzo starannie wybierał noclegi. Najchętniej spędzał noc w Betanii, w domu Łazarza, Marii i Marty.
Wydarzenia następnych dni rozwijały się w oszałamiającym tempie. Czegoś takiego jeszcze nie przeżył. Znowu Świątynia, ale bez awantur. Kramarze, kupcy, bankierzy nie odważają się zająć swoich stanowisk. Spodziewają się, że Jezus będzie konsekwentny i dopilnuje tego, co wprowadził. Za to rozpoczynają nękające, nieustanne nagabywanie kapłani, faryzeusze, saduceusze, czasem osobno, czasem nawet razem. Rzecz nie do wiary: zajadli wrogowie łączą się, by atakować wspólnego, największego wroga: Jezusa. Pojawia się u Jezusa, ot tak, jakby mimochodem, grupa złożona z kapłanów, faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Zapada cisza. Tłum żądny sensacji domyśla się, że dojdzie do kolejnej rozgrywki pomiędzy Jezusem a Jego przeciwnikami. Ktoś z nich rzuca Mu pytanie:
– Jaką mocą to czynisz? I kto Ci dał taką władzę, abyś to czynił?
Tak bardzo chciał, żeby Jezus podjął to pytanie, żeby dał jasną dla wszystkich odpowiedź. Żeby wreszcie tłumy usłyszały.
Widzi, jak Jezus ożywia się:
– I ja zapytam was o jedną rzecz, odpowiedzcie mi, a powiem wam, jaką mocą to czynię. Chrzest Jana był z nieba czy z ludzi? Odpowiedzcież mi.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Ale zdziwiła go reakcja faryzeuszy. To pytanie ich zaskakuje. Wycofują się. Zaciekawiony podchodzi do nich. Wysłuchuje ich gwałtownej dyskusji:
– Jeżeli powiemy: z nieba, zarzuci nam: Czemuście mu zatem nie uwierzyli, bo przecież on wskazał na mnie jako na Mesjasza?
– Ale czemu nie powiedzieć: z ludzi?
Dosłyszał, jak ktoś zaprotestował, tłumacząc, żeby nie robili głupstwa, bo co wtedy ludzie na to powiedzą. Ludzie, którzy Jana uważają za jednego z największych proroków. Wracają do nauczyciela z niczym.
– Nie wiemy – wycofują się.
Do konfrontacji nie dochodzi.
Spostrzega, że znowu do Jezusa podchodzi niby przypadkiem paru faryzeuszów wraz z herodianami. Nie ma wątpliwości, że to następny atak. Tłumy odczytują prawidłowo, ludzie tłoczą się jedni przez drugich. Ciasny wieniec zbitych głów, wyciągnięte ciekawie szyje. Ucisza się. Niecierpliwe wyczekiwanie. I wreszcie pada pchnięcie, cios, pytanie:
– Nauczycielu, wiemy, żeś prawdomówny i nie zważasz na nikogo: nie oglądasz się bowiem na osobę ludzką, ale drogi Bożej w prawdzie nauczasz. Czy godzi się płacić daninę cesarzowi, czy tez nie? Powinniśmy ją dawać, czy nie?
Zalega głęboka cisza. Wszyscy są świadomi, że tu rozgrywają się najważniejsze sprawy, sprawy życia i śmierci Nauczyciela z Nazaretu. Pytanie bezczelne. Gdy je usłyszał, zatrząsł się wewnętrznie. Chciał zaprotestować. Nie wolno się pytać o rzeczy bolesne a oczywiste. A tym bardziej nie wolno o tym rozmawiać w obecności zdrajców, jakimi byli herodianie. Nie godzi się rozmawiać o tym, co jest źródłem hańby i upokorzenia, nad czym boleje cały naród wybrany – że musi składać daninę swojemu wrogowi, swojemu okupantowi. Co na takie pytanie może odpowiedzieć prawowierny Żyd? Tylko: nie. A jeżeli taki człowiek powie: nie, to jutro albo jeszcze dzisiaj zostanie uwięziony jako buntownik. Czy Jezus może odpowiedzieć twierdząco? Nie może odpowiedzieć, bo jest prawowiernym Żydem, a gdyby, to odtąd odeszliby od Niego nawet najwierniejsi. Co wobec tego można odpowiedzieć? Ale już Jezus mówił:
– Czemu mnie kusicie? Przynieście mi denara, abym go obejrzał.
Widzi, jak ta prośba Jezusa wprowadza ich w zamieszanie. Podejrzliwe spojrzenia, niespokojne dreptania, szepty. Po co On chce oglądać denara? Czy to możliwe, żeby nigdy nie widział denara? Przynieśli jednak.
Jezus wtedy pyta ich:
– Czyj to wizerunek i napis?
Odpowiadają, ale już wietrzą zasadzkę:
– Cesarski.
A Jezus mówi z druzgocącą konsekwencją:
– Co jest cesarskiego, oddajcie cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu.
To zdanie Jezusa zajaśniało przed nim jak słońce. Zdumiał sam fakt, że Jezus pomimo ogromnego zmęczenia jest w stanie tak trafnie odpowiedzieć. Nie spodziewał się takiej świeżości, swobody ze strony Jezusa. Jeszcze jedna świetna odpowiedź: prosta, ale tyle mówiąca, tak wielopłaszczyznowa. Ależ tak. To jest cała prawda, ukazana bez osłonek. To jest cała tragedia naszego narodu. Bo przecież kto Rzymian tu do tej ziemi sprowadził, jak nie sami Izraelici. Tak, teraz trzeba płacić za to. Gorzka prawda, ale przecież prawda.
Ale to znowu ani pytanie, ani rozmowa na te maty istotne. To nic nie daje. Widzi, że przeciwnicy Jezusa najwyraźniej świadomie absorbują Go głupstwami, szczegółami. Rozpraszają uwagę Jego i uwagę tłumów. Odciągają od spraw ważnych. Grają na czas, byle odwlec – nie wiadomo w jakim celu, do jakiego terminu. Stwierdza po raz któryś z rosnącym niepokojem, że to jest metoda przyjęta przez faryzeuszy i kapłanów: pozornie przypadkowe spotkania składają się na siatkę, która oplątuje Jezusa. Umęczyć, usidlić, unieszkodliwić. Już przychodzą następni. Patrzy z niepokojem na Jezusa: czy potrafi wytrzymać te ataki, i jak długo jeszcze. Przypomniała mu się Galilea, gdzie tylko czekał, aż Jezus zmęczony poprosi go: Szymonie, przejedźmy na drugą stronę jeziora. Ale tutaj to wściekłe, nienawistne miasto. Jak teraz tęsknił do zielonych wzgórz Galilei. Żeby jeszcze wytrzymać najbliższe trzy dni i wracać wreszcie.
Kolejnym rozmówcą jest jakiś uczony w Piśmie. Zwrócił na niego uwagę już wcześniej. Uderzyła go jego poważna i skupiona twarz. Teraz ten przystępuje i pyta Jezusa:
– Które przykazanie jest ze wszystkich pierwsze?
To już nie naciąganie. Pytanie o najbardziej istotny nurt nauczania Jezusa. Widzi, jak Jezus, prawie nie dowierzając, pełen nadziei odpowiada:
– Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jedyny jest. I będziesz miłował Pana, Boga twego, z całego serca twego i z całej duszy twojej, i ze wszystkiej myśli twojej, i ze wszystkiej siły twojej. A drugie takie: Będziesz miłował bliźniego twego jak siebie samego. Innego przykazania, większego nad to, nie ma.
Znał to dobrze. Niejeden raz słyszał te słowa z ust Jezusa. Teraz jest ciekawy, jaką odpowiedź da uczony w Piśmie. A ten bez namysłu mówi:
– Dobrze, Nauczycielu! Prawdę powiedziałeś, że On jedyny jest i nie masz innego oprócz Niego. A miłować Go z całego serca, ze wszystkiego umysłu i z całej siły i miłować bliźniego jako siebie samego więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary.
Patrzy na Jezusa, który w miarę słów uczonego coraz bardziej się rozchmurza. Pod koniec Jego twarz jaśnieje szczęściem. Wreszcie mówi:
– Jesteś bliski Królestwa Bożego.
To jest takie piękne, takie prawdziwe, że jakoś nikt nie śmie zakłócić atmosfery wielkości, która zapanowała.
Pomyślał, że już najwyższy czas wykorzystać tę okazję i odejść, by Jezus mógł choć trochę wypocząć. Ale widzi, że Jezus nie odejdzie teraz, gdy po raz pierwszy spotkał wreszcie dobrą wolę, szansę na prawdziwy dialog. I słyszy, jak Nauczyciel, kontynuując ten rozpoczęty dialog, zaczyna mówić do zebranych tłumów, do kapłanów i faryzeuszy ukrywających się pomiędzy pielgrzymami:
– Jakże powiadają uczeni w Piśmie, że Chrystus jest synem Dawida? Sam Dawid powiedział przez Ducha Świętego:
Rzekł Pan Panu memu,
siądź po prawicy mojej,
aż położę nieprzyjaciół twoich
pod stopy twoje.
Sam Dawid nazywa Go Panem, jakże zatem jest synem jego?
Jezus czeka na odpowiedź przynajmniej od tego jednego człowieka, który potrafił zdobyć się na odwagę, żeby z Nim uczciwie porozmawiać. Ale to złuda, to była najwyżej chwilka szczerości. Na pytanie postawione przez Jezusa nikt nie odpowiada. Zapada milczenie. Nawet ten, na którego Jezus liczył, wycofuje się. Najwyraźniej Nauczyciel tego już nie wytrzymuje, bo, zwracając się do tłumów, zaczyna mówić z oburzeniem:
– Na stolicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wszystko zatem, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie: mówią bowiem, ale nie czynią. Bo wiążą ciężkie i nieznośne brzemiona i nakładają na barki ludzkie, a sami nawet palcem nie chcą ich ruszyć. Wszystkie też sprawy swe czynią, aby byli widziani przez ludzi. Powiększają bowiem filakterie swe i wydłużają kraj szat swoich. Chętnie też zajmują pierwsze miejsca na ucztach i w synagogach, a lubią pozdrowienia na rynku i aby ich ludzie nazywali „Rabbi”. Wy zaś nie nazywajcie się nauczycielami, albowiem jeden jest tylko nauczyciel wasz, a wy wszyscy braćmi jesteście – Jezus przerywa.
Wie, że Jezus nie powinien dać się sprowokować, powiedzieć ani jednego słowa więcej, że i tak powiedział o wiele za dużo i że Mu tego faryzeusze nigdy nie zapomną. Naraz z niepokojem stwierdza, że Jezus nie skończył. Zachowanie faryzeuszy świadczy, że to, co Jezus mówi, nie doszło do nich, że nic z tego nie zrozumieli. Stoją wciąż z pogardliwymi minami, podśmiechując się i głośno drwiąc. Najwyraźniej poruszyło to Nauczyciela i podniesionym głosem zaczyna mówić, zwracając się wprost do nich:
– Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że zamykacie Królestwo Niebieskie przed ludźmi; bo sami nie wchodzicie ani wchodzącym wejść nie pozwalacie.
– Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że objeżdżacie morze i ląd, abyście zyskali jednego współwyznawcę. A kiedy nim zostanie, czynicie go synem piekła dwakroć więcej, niźliście sami!
Widzi, że Jezus unosi się coraz bardziej. Już nie mówi, ale głośno woła:
– Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że dajecie dziesięcinę z mięty i anyżu, i z kminku, a pominęliście to, co daleko ważniejsze jest w Zakonie: sąd i miłosierdzie, i wiarę. To trzeba było wypełniać, a tamtego nie pomijać. Ślepi przewodnicy, którzy przecedzacie komara, a wielbłąda połykacie.
Jeszcze Go takim nie widział. Płonące oczy, rozwiane włosy, rozrzucone ręce.
– Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które na zewnątrz wydają się piękne, wewnątrz zaś pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wprawdzie wydajecie się ludziom sprawiedliwi, a wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości.
Nigdy nie słyszał tylu obelg w Jego ustach. Porównać człowieka z grobem pełnym trupich kości. Nie śmiałby na to się zdobyć nawet wobec swojego największego wroga. Ale to wcale nie był koniec:
– Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że budujecie grobowce prorokom i przyozdabiacie pomniki sprawiedliwych, mówiąc: Gdybyśmy żyli za dni ojców naszych, nie bylibyśmy wspólnikami ich w przelewaniu krwi proroków. proroków tak sami sobie dajecie świadectwo, żeście synami tych, którzy proroków zabijali. I wy dopełnicie miary ojców waszych.
Wreszcie Jezus skończył. Wyczerpany, zaczął zstępować ze schodów.
Nie miał odwagi podejść do Jezusa. Nie chciał, żeby Nauczyciel wyczuł jego dezaprobatę. Ale faktycznie to, co Jezus uczynił, było samobójstwem. To nie było przemówienie, lecz wybuch, który nic nie załatwiał, niczego nie rozwiązywał. Zarzuty Jezusa były uzasadnione, ale po co je mówić. – To było zatrzaśnięcie drzwi za sobą. Bezpowrotne spalenie mostów, odcięcie się. Zerwanie wszystkich możliwości kontaktu na przyszłość, zakończenie dialogu. Słuchał tego wybuchu najpierw podniecony, wstrząśnięty, potem smutny, w końcu pogodzony, a nawet zadowolony. – To oznacza, że Jezus jest ostatni raz w Jerozolimie. Jerozolimie więc w końcu wyszło na moje. Zostaniemy w Galilei i tam spróbujemy coś sensownego zrobić. Tutaj Jezus nie ma już po co wracać. To był koniec – powtarzał sobie. Patrzył na faryzeuszy przysłuchujących się tej mowie. Niektórzy wychodzili. Inni dotrwali ostentacyjnie. Niektórzy najwyraźniej byli wściekli, inni wprost przeciwnie, nie ukrywali swego zadowolenia. Z pewnością myśleli to, co on sam, że Jezus się skompromitował, że przestał być przeciwnikiem, schodzi z areny walki. A to, co mówi, jest świadectwem rozpaczy – potwierdza ten fakt. Pomyślał sobie: – Właściwie po tym, co się stało, powinniśmy natychmiast opuścić Jerozolimę. Zagrożenie do maksimum. – Oczywiście, łagodziły niebezpieczeństwo rzesze pielgrzymów napływających z Galilei, niemniej możliwość zamachu ze strony faryzeuszy była ogromna. Nie mówił tego: nie chciał Jezusa drażnić – jest dostatecznie mądry, by zdawał sobie sprawę, co się stało. Przyrzekał sobie tylko strzec Go i nie odstępować na krok.
Ich powrót z Jerozolimy do Betanii kojarzył mu się z odwrotem niedobitków z pola walki. I to po druzgocącej klęsce. Wracała tylko mała grupka najwierniejszych. Przywitał ich zatroskany Łazarz, spokojna Marta i przerażona Maria. Jezus położył się wcześnie spać. On sam rozmawiał jeszcze długo z Łazarzem. Opowiadał całe zajście ze wszystkimi szczegółami. Łazarz był najwyraźniej zmartwiony.
Po rozmowie z Łazarzem nie mógł zasnąć. Powtarzał sobie, że po tym, co Jezus powiedział, nie powinni pokazywać się już w Świątyni, że można tylko odejść z Jerozolimy, i to jak najprędzej. Czuł śmierć koło siebie, koło Jezusa – koło nich wszystkich. Zasnął nad ranem.
Obudził się zmęczony. Nie wiedział, jakie są plany Jezusa na ten kolejny dzień. Nagle któryś z towarzyszy podszedł do niego, mówiąc:
– Nauczyciel cię szuka.
– Mnie? – zdziwił się.
Wyszedł na podwórzec, gdzie Jezus rozmawiał z Łazarzem. Jezus zwrócił się do niego:
– Szymonie, weź Jana i przygotujcie nam wieczerzę.
Wciąż zdziwiony, że do niego zwraca się z tym poleceniem, zapytał:
– Gdzie chcesz, abyśmy przygotowali?
Usłyszał:
– Kiedy wejdziecie do miasta, spotka was człowiek pewien niosący dzban wody; idźcie za nim do domu, do którego wejdzie, i powiedzcie właścicielowi domu: Nauczyciel pyta się: Gdzie jest pomieszczenie, abym spożył wieczerzę z uczniami mymi? A on wam pokaże wieczernik na piętrze, przestronny, usłany: tam przygotujcie.
Przypomniał sobie wjazd Jezusa do Jerozolimy. Wtedy też była konspiracja, tylko tam na progu zwycięstwa, a tu konspiracja pokonanego.
W drodze dowiedział się od Jana, który jak zawsze był najlepiej ze wszystkich uczniów o każdej sprawie poinformowany – i chętnie opowiadał wszystko, co wiedział – że to ma być bardzo uroczysta uczta ofiarna, taka, jak to nieraz spożywali, a miejsce spotkania Jezus trzyma w tajemnicy z pewnością dlatego, że nie chce, by im przeszkodziły tłumy ciągnące wciąż za nimi. Słuchał tego pobłażliwie. Nie chciał temu dziecku mówić, co on na ten temat myśli.
Gdy po wejściu do miasta przystanęli przed bramą miejską, dojrzeli jakiegoś człowieka stojącego przy niewielkim dzbanie z wodą. Nie znał tego człowieka. Nie widział go nigdy na oczy, ale on musiał ich dobrze znać, bo gdy tylko ich zobaczył, podniósł dzban i zaczął iść. Szli za nim krętymi uliczkami starego miasta. Stracił orientację. Wreszcie weszli przez jakąś furtkę w murze, przeszli przez podwórzec i zaczęli się drapać po schodach na piętro. Człowiek z dzbanem czekał na nich. Gdy podeszli do niego, zastukał do drzwi. Wtedy wyszedł inny człowiek, który przedstawił im się jako właściciel tego domu. Spytał, co może dla nich uczynić. Do niego zwrócił się z hasłem, jakie mu Jezus podał:
– Nauczyciel pyta się: Gdzie pomieszczenie, abym spożył wieczerzę z uczniami mymi?
Gdy tamten wysłuchał go do końca, wprowadził ich do wnętrza. Ujrzeli piękną izbę. Aż zdziwił się, jak można ją było uchować w wypełnionej szczelnie pielgrzymami Jerozolimie.
Z półsłówek, jakie zdążył podczas przygotowywania wieczerzy wymienić z gospodarzem, zorientował się, że ten doskonale zna przebieg wydarzeń, wie również o tym nieszczęsnym przemówieniu przeciwko faryzeuszom, które miało miejsce dnia poprzedniego. Gospodarz domu – niewątpliwie jakiś wpływowy człowiek w tym świecie jerozolimskim – był zaniepokojony wszystkim, co zaszło. Czuł się zawiedziony rozwojem wypadków. Bał się o Jezusa. Zdawał sobie sprawę z trudnej sytuacji, w jakiej Jezus się znalazł. Uważał, że powinien On wraz ze swymi uczniami jak najszybciej opuścić Jerozolimę, bo za chwilę może być za późno, jeżeli już nie jest za późno. Jego zdaniem istniało duże niebezpieczeństwo, że po tym wszystkim, co zaszło, kapłani już nie wypuszczą Jezusa z Jerozolimy i zamordują jawnie lub skrycie. Powiedział mu także o rozesłanym przez kapłanów nakazie aresztowania Jezusa. O poleceniu, aby każdy, kto dowie się, gdzie Jezus przebywa, doniósł o tym kapłanom. O wynagrodzeniu wyznaczonym za konkretne wiadomości co do miejsca pobytu Jezusa.
To przeraziło Jana. Jak zwykle porywczy, chciał natychmiast udać się do najwyższego kapłana, by przekonać się, czy to jest prawda. Twierdził, że to niemożliwe. Że gdyby tak było, to on by coś wiedział. Powoływał się na dobrą znajomość najwyższego kapłana.
Uspokajał go, jak mógł. Ale sam był tym faktem przerażony. Gospodarz pocieszał ich, lecz nie ukrywał, że chwila jest groźna: kapłani rozgłaszają, jakoby Jezus przygotowywał bunt przeciwko prawowitej władzy.
To było dla niego coś nowego. Nie spodziewał się takiego kroku ze strony kapłanów. Dopiero teraz zrozumiał tragizm sytuacji. Wracać można albo dopiero po skończonych świętach wraz z pielgrzymami, albo potajemnie: dzisiaj w nocy czy też w jakąś najbliższą noc. Tego zdania był również gospodarz wieczernika. Ale w ciągu dnia Jezusowi nie wolno się publicznie ukazywać. Najlepiej gdyby pozostał w Betanii – ostatnim bezpiecznym miejscu. Tylko czy Jezus zgodzi się na ich propozycję.
Wyszedł z wieczernika z najgłębszym postanowieniem, by wracać do Galilei, jeżeli to możliwe, jeszcze w nocy, tuż po spożyciu wieczerzy.
Do wieczernika przyszli dość wcześnie. Jezus był w dalszym ciągu smutny, zmęczony. Chory albo znowu jakieś niekorzystne wiadomości dotarły do Niego. Patrzył na Jezusa z niepokojem. Wszystko od samego początku tej wieczerzy było jakoś zupełnie nietypowe. Ten nastrój udzielił się również uczniom, którzy niepewni tego, co nastąpi, zbili się w gromadkę, oczekując na polecenia. Wszystkie uczty ofiarne – jak tylko sięgał pamięcią wstecz – jakie świętowali z Jezusem, miały zawsze charakter nie tylko uroczysty, ale i radosny. Jezus uczył ich swoim przykładem ofiarowywać w radości Bogu dary ofiarne, a z nimi i samych siebie: swoje życie. Atmosfera tego wieczoru nie przypominała nic z tego. Chciał, żeby się to wszystko zaczęło, skończyło i żeby stąd jak najprędzej wyszli. Ale do końca było daleko. Jezus gdzieś im znikł z oczu. Za chwilę wszedł z powrotem do izby; niósł naczynie z wodą, był przepasany jakimś płótnem; skierował się w stronę, gdzie stali uczniowie; podszedł do niego i schylił się. W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co Jezusowi chodzi. Ale już za moment pojął, że On chce umyć mu nogi. Jak niewolnik swojemu panu. – Co On robi? – Wykrzyknął przerażony:
– Nie będziesz mi nóg umywał! – Chwycił Go za ramiona, dźwignął Go na wysokość swojej twarzy.
Wtedy zobaczył Jego oczy pełne napięcia i usłyszał:
– Jeślibym cię nie umył, nie masz uczestnictwa ze mną. – Zdanie kategoryczne, nie podlegające dyskusji. Ostateczne.
Nie wiedział, o co Mu naprawdę chodzi, ale rozumiał, że nie można się dłużej opierać. Opadły mu ręce. Poddał się. Zrezygnowany odrzekł:
– Panie, jeżeli tak, to nie tylko nogi moje, ale i głowę.
Jezus znowu mu powiedział:
– Kto jest umyty, potrzebuje tylko nogi umyć, a cały jest czysty. Wy też jesteście czyści, ale nie wszyscy.
Szukał wytłumaczenia tego gestu Jezusa. Kłębiły mu się w myślach rozmaite przypuszczenia. W głowie mu się nie mogło pomieścić, jak Jezus mógł się zdobyć na takie upokorzenie. Co się z Nim dzieje? Patrzył na schylone plecy klęczącego przy jego stopach Jezusa. – Jezus jak niewolnik myje mi z prochu nogi. – Czuł dotknięcie Jego rąk. Chłodną wodę, szorstki ręcznik. Łzy płynęły mu po twarzy. A potem Nauczyciel, nie prostując się, począł myć nogi najbliżej stojącemu uczniowi.
A więc tak. To nie tylko mnie. – Patrzył na ich twarze. Widział, jak zaskoczeni tym, co Jezus robi, spoglądali po sobie, jak byli zakłopotani, wręcz przerażeni, nie rozumiejąc, tak jak i on, co to wszystko oznacza, czekając na to, co jeszcze nastąpi. Nie protestowali, widząc, że protesty na nic się nie zdadzą.
Wreszcie Jezus odstawił naczynie, zdjął fartuch, stanął przed nimi i powiedział z powagą:
– Czy wiecie, co wam uczyniłem? Wy mnie nazywacie Nauczycielem i Panem, i dobrze mówicie, bo jestem nim. Jeśli więc ja, Pan i Nauczyciel, umyłem nogi wasze, i wy powinniście jeden drugiemu nogi umywać. Albowiem dałem wam przykład, abyście jakom ja wam uczynił, tak i wy czynili.
Nadal nie wiedział, co to znaczy. O co Jezusowi chodzi? Nie rozumiał: jak to, czy mamy sobie nogi myć wzajemnie? Myślał, że Jezus to wyjaśni. Ale potem już zajmowali swoje miejsca: jak zwykle Jezus w środku, Jan po jednej stronie, po drugiej on. Teraz dopiero, gdy znalazł się obok Niego, zobaczył, jak bardzo Jezus jest wyczerpany. Trudy tych ostatnich kilku dni w Jerozolimie odbiły się na Nim fatalnie. Wyostrzone rysy twarzy. Głębokie cienie pod oczami, czoło pokryte potem. Ciężki oddech.
Jak On dzisiaj dojdzie do Betanii? Jak On jutro będzie w stanie wyruszyć do Galilei? Będzie musiał Łazarz pożyczyć nam osiołka. – O tym, żeby pozostać parę dni na odpoczynek w Betanii, nie chciał myśleć.
Rozpoczęła się wieczerza. Jezus wziął kielich. Uciszyło się. Zaczął mówić półgłosem:
– Gorąco pragnąłem pożywać tę wieczerzę z wami, zanim będę cierpieć. – Tu przerwał, może dlatego, żeby dotarło do nich to zdanie.
Znowu mówi o cierpieniu. – Przyszło mu na pamięć wszystko to, co Jezus zapowiadał przed podróżą do Jerozolimy, a co go tak przerażało. – Czyżby faktycznie miało dojść do tego. – Wzdrygnął się. Jezus mówił dalej:
– Powiadam wam, że odtąd nie będę jej pożywał, aż wypełni się w Królestwie Bożym.
Nie zrozumiał tego zdania. Nie dał się jednak zwieść jego optymistycznym tonem. Tymczasem Jezus odmówił modlitwy dziękczynne i podał mu kielich. Wziął, upił i podał w ręce Andrzeja. Zrobił to machinalnie, tak bardzo go te słowa Jezusa wytrąciły z równowagi. Nie docierały do niego ani modlitwy odmawiane wspólnie, ani czytania Pisma, jakie były w zwyczaju przy ich ucztach ofiarnych. Nagle dobiegło go zdanie Jezusa wypowiedziane tym samym spokojnym, cichym głosem, tak trochę do nich, trochę do siebie:
– Jeden z was mnie wyda.
Oprzytomniał natychmiast. Zawirowało mu w oczach. Co Jezus powiedział? Chciał Go spytać. Chciał, by to powtórzył. Może to pomyłka. Może się przesłyszał. Ale cisza, jaka zapanowała, była niedwuznaczna. – „Jeden z was” – to znaczy jeden z nas dwunastu siedzących przy stole. Jeden z dwunastu zżytych ze sobą jak rodzina. Odpowiedzialnych jeden za drugiego jak za siebie samego. „Jeden z was” – to tak, jakby każdy z nas po trochu. Jakby w każdym z nas tkwiła zdrada. – To, co Jezus powiedział, było policzkiem i dla niego, i dla jego towarzyszy. Teraz zrozumiał, skąd cała inność tego spotkania. Teraz pojmował to wszystko – ten niepokój, smutek Jezusa – czego znieść nie mógł.
Powoli się uspokajał. Zaczynał rozumować na chłodno: – Zdrajca? Już ja się z nim rozprawię. Najważniejsze, że Jezus się o nim dowiedział. – „Jeden z was”. Ale kto? Rozglądał się podejrzliwie po swoich towarzyszach. – Kto to może być? Czy nie Mateusz? Czy on nie ma konszachtów z Rzymianami? A Tomasz? Czy jego ciągłe wątpliwości, pytania o czymś nie świadczą? A Judasz? Kim jest właściwie ten człowiek? – Dopiero teraz stwierdzał, jak mało wie o ludziach, z którymi się związał. Był tylko pewny Andrzeja, Jana, Jakuba i więcej chyba nikogo.
– Kto?
Po zaskoczeniu, które jakby wszystkim mowę odjęło, zaczęli pytać. Najpierw nieśmiało, nie będąc pewni sami siebie, a potem coraz ostrzej napierali na Jezusa. Spytał i on:
– Kto, Panie, czy to ja?
Jezus milczał. Po chwili, chyba ulegając ich natręctwu, odpowiedział wymijająco:
– Który ze mną macza rękę w misie, ten mnie wyda.
Usiłował zrozumieć, co Jezus ma na myśli. Co to znaczy: macza rękę w misie? Nic nie znaczy – wszyscy maczamy.
Tymczasem Jezus – jakby nieobecny – mówił dalej:
– Wprawdzie Syn Człowieczy idzie, jak napisano o Nim, ale biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Lepiej by mu było, żeby się nie narodził.
Pierwsze wrażenie ustępowało. Starał się pozbierać wewnętrznie i jakoś rozsądnie myśleć. Nie bardzo był w stanie pojąć, dlaczego Jezus mówi o tym wszystkim teraz. Dlaczego nie powiedział wcześniej. – To nie czas na załatwianie takich spraw, gdy jesteśmy przy uczcie ofiarnej – myślał zniecierpliwiony i prawie że zgorszony. Czyżby On sam dowiedział się o tym w ostatniej chwili i im to teraz przekazuje?
– Czy to ja? – spytał powtórnie.
Jezus nic mu nie odpowiedział. Przez chwilę miał nadzieję, że może Jezus ustąpi, lecz On z oczami wbitymi w stół nie odzywał się. – Nie ustąpi.
Ale nie chciał dać za wygraną. – Trzeba wiedzieć, kto jest zdrajcą. Przecież jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo Jezusa i tych wszystkich. – Bezradnie rozglądnął się po towarzyszach i wtedy, gdy wzrok jego padł na Jana, przyszedł mu do głowy pomysł. Jan, dzieciak przerażony tym wszystkim, co się wokół niego działo, był przytulony do Jezusa.
W izbie wciąż wrzało. Wykorzystał harmider, który panował. Sięgnął za plecami Jezusa, szarpnął Jana i wyszeptał mu do ucha:
– Zapytaj, o kim On mówi.