s. 3.
Zapukał żołnierz.
– Melduję posłusznie, że przyprowadzono następną grupę jeńców.
Płaszcz, czapka. Pas. Wyszedł na ganek wewnętrzny, obiegający plac twierdzy na wysokości piętra. Znowu ten sam obraz co poprzednio. Kilkunastu jeńców otoczonych tyralierą chłopów uzbrojonych w kosy, widły i drągi. Jeńcy wszyscy młodzi. Niektórych trzeba by było jeszcze zaliczyć do dzieci. Ranni, okręceni szmatami, na których czerwieniły się plamy krwi. Ledwo stojący, podpierani przez silniejszych. Paru usiadło na śniegu z oznakami kompletnego wyczerpania. W samych tylko ubraniach, bez płaszczów, kurtek, kożuchów, przeważnie bez butów, z nogami okręconymi szmatami, teraz utaplanymi w śniegu. Długo nie pożyją. Poodmrażane ręce, nogi, uszy. „No i do tego doszło, że chłopi, którym nieśliście wolność od pańszczyzny, wydają was w ręce zaborcy” – pomyślał gorzko. Był wściekły na jeńców, na chłopów, na siebie i kompletnie bezradny. „Przecież nie wolno mi tak stać bezczynnie, jak tam bracia moi zamarzają” – coś w nim wołało. Panował nad sobą, żeby nie pobiec do nich, uściskać, przytulić, okryć własnym płaszczem. Naraz zauważył go jeden z chłopów, wyglądający i zachowujący się jak prowodyr.
– Panie oficyjerze, biercie ik. Co nase, to my zrobili. A teroz wy. A kielo docie od głowy? – czekał odpowiedzi, ale się nie doczekał, więc wołał dalej: – Ale za tego musicie mi doć dziesięć razy telo, co za kużdego innego. Bo to dowódca. – Tu wskazał na młodego człowieka podtrzymującego rannego towarzysza. – Tylko ik nie zamykojcie do kazamat. Ani nie dejcie na rozstrzylanie. – Patrzył na bezczelną gębę opoja i gotowało się w nim coraz bardziej. – Ale równiutko nabijcie kużdego na pal, co by mioł cas pomyśleć o tym i o owym.
Już nie wytrzymał. Powiedział spokojnym głosem:
– A wyście chrześcijanin?
– Co by zaś nie. Prawidłowo ochrzcili mnie rodzice, jak trza.
– A to, co mówicie, jest zgodne z Ewangelią? Tak Pan Jezus nakazywał odnosić się do ludzi?
– Do ludzi, ale nie do zwierząt – odpowiedział chłop z taką samą jak poprzednio pewnością siebie. – To nawet gorse jak zwierzęta. Bo jak się zwierzę zabije, to jest z tego jakiś pożytek.
– A więc mówicie, że to nie są ludzie.
– Ano nie. Bo jakiez to ludzie, które fcą obalić cara i obalić Boga.
– Skąd to wiecie?
– A wiem. Nie tylko jo wiem, cała wieś wi. Był bębniorz, obębnił wieś i cytoł ukaz nacalstwa. Tam beło corne na białym i nakaz, co by wyłapywać panicyków i śtudentów i przyprowadzać ik do ziandarmów za nagrodą. Panicyki, psia ich mać, śtudenci. Zafciało im się rękę na cara i Pana Boga podnosić. Chleb ik rozpiroł. Za ciepło było w domu – chłop prowadził wyzywanie.
Nie chciał tego słuchać. Postanowił chłopa przestraszyć.
– A gdzie ich buty, kożuchy, płaszcze, czapki?
– A zdjęli my im, niech się ochłodzą. Fcieli w lesie siedzieć, widać lubią zimno.
– A wiecie, że nie wolno jeńców rabować i za to czeka kula w łeb.
Chłop oklapł, przyszarzał. Jeszcze się poderwał do obrony:
– To nie jo, to inni.
– Ten, kto jeńca przyprowadza, bierze za niego odpowiedzialność.
I odszedł, zostawiając ogłupiałych chłopów. Już ze swojej dyżurki wysłał żołnierza z rozkazem:
– Wprowadzać jeńców do kazamat. A chłopów przepędzić.