14
*
Tymczasem z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz groźniejsza. To, co dotąd uważano za przeładowaną drogę, to było nic w porównaniu z tym, co działo się teraz. Drogą płynęła nieustająca fala wozów, ale już i armat, piesi jak i konni, czasem nawet całe oddziałki konnicy. Nie znajdując miejsca na drodze, spiesząc się, nie chcąc czekać w zatorach, rozpływali się po przysiółkach, po polach, grzęznąc w nich, rozdeptując niemiłosiernie. Huki armatnie trwały już nieustannie. Na zaniesionym, szarym, deszczowym niebie snuły się dymy dalekich pożarów. Uciekinierzy i żołnierze już nie prosili. Domagali się. Byli obdarci, zmoczeni, zbłoceni, wściekli.
Już nie szli drogą, ale i dróżkami leśnymi, drogami polnymi, miedzami. Nocą spali, gdzie popadło, gdzie tylko kawałek suchego miejsca. Pod okapem dachu domu i stodoły. Oczywiscie w stodole na klepisku, ale i na sąsiekach, na zbożu niemłóconym. Nic nie pomogło zganianie natrętów przez ojca. Nie skutkowały ani prośby, ani groźby. Ojciec – gdy nawet to mu się udawało – rano stwierdzał, że na niewymłóconych snopkach śpią ludzie, że zrzucili je ze sąsieka na klepisko, nie pytając się, i śpią. Bywało groźnie, bywały awantury, gdy przybysze siłą ojca wyrzucali ze stodoły, zamykając przed nim dźwierze. A ojciec do stodoły dobijał się, bezradnie i bezskutecznie tłukąc rękami o deski. Aż wracał do domu, klnąc na czym świat stoi:
– Nie puscają mie, psiekrwie, do moi własny stodoły.
Jedyną radą było młócić, zabierać ziarno, a ludziom dawać słomę.
– Tato, nie kłóć się z nimi, wymłóć zboże i daj im słomę.
– Młóci się w zimie. Teroz jesce jest nawilgłe. Nie wylecą wszystkie ziorka.
– To nic. Część się uratuje.
Ale już było za późno. Właściwie było już na wszystko za późno. Bo ludzie się szarogęsili nie tylko na noc albo w deszcz. Już byli wciąż, przez cały dzień i przez całą noc. Spali o każdej porze dnia. Umęczeni, umordowani. Nie pomogło zamykanie. Wyłamywali zamykadła, wywalali drzwi do stodoły i wchodzili. Już się zdawało, że nastał sądny dzień, że ludzie dostali pomieszania zmysłów. Ale przecież wiadomo było, że jeszcze przyjdzie najgorsze: front. Już bębniarz obębnił całą wieś, zapowiadając, że wojska austriackie staną murem na Dunajcu i nie przepuszczą do Galicji Zachodniej odwiecznego wroga Polaków, że w związku z tym główna kwatera armii wzywa ludność miejscowości położonych nad Dunajcem do opuszczenia domów, dla ich dobra, ponieważ będą te wsie narażone na ostrzał artylerii rosyjskiej.
Tylko że już teraz nikt się nie ruszył. Już nikt nie wierzył w niezwyciężoną armię cesarsko-królewską, już nikt nie wierzył, że stanie murem na granicy Dunajca.
– Pewnikiem. Rzyka. Ale coz to taki Dunajec. Nie takie rzyki wojska przechodzą. Nie potrza nawet mostów. Brodów jest dosyć.
Tak czy owak zbliżał się prawdziwy front i mogło stać się, że będą ludzi na siłę ewakuować. Przynajmniej niektórzy spodziewali się tego.
W któryś dzień na drodze usłyszała hałas niezwyczajny, przez który przebijała się wyraźnie muzyka wojskowa. W pierwszej chwili zdawało jej się, że śni. Wybiegła z domu, zdyszana dopadła wierzb przydrożnych. I zobaczyła obraz zdumiewający. Pod prąd fali uciekinierów jechał zwarty oddział konnicy. Wyglądali, jakby wybierali się na paradę. Świeże mundury, błyszcząca broń. Tylko konie trochę schlastane błotem. Parli drogą, nie zważając, że ta jest zawalona pieszymi, konnymi, wozami. Ludzie rozstępowali się na boki, jak przed zjawiskiem nadprzyrodzonym. Jak fale wzburzone przed płynącym statkiem. Wozy zjeżdżały do rowów, a potem wszyscy przystawali, żeby się nadziwować. A było czemu, bo za małym oddziałkiem konnym jechała orkiestra pobłyskująca trąbami. Za nimi na wozach siedzący piechurzy śpiewali po polsku:
Raduje się serce, raduje się dusza,
gdy Pierwsza Kadrowa na Moskala rusza.
Oj da, oj da dana, Ojczyzno kochana,
nie masz to jak pierwsza, nie, oj nie.
Dopiero jakby się teraz opamiętała i spostrzegła, że to przecież legioniści w swoich lekko niebieskich mundurach, w maciejówkach, z orzełkami na czapkach. Natychmiast pomyślała: „A pan Wiktor. Czy jest z nimi pan Wiktor”. Żołnierze śpiewali, wymachiwali czapkami. Minął jeden wóz, drugi, trzeci. Na czwartym siedział on! Z dystynkcjami oficerskimi. Wraz z innymi żołnierzami szeregowymi za pan brat. Obok niego był Marek. Siedział na wyładowanym drabiniastym wozie, wymachiwał nogami. Podniosła obie ręce do góry.
– Pan Wiktor! Marek! – wykrzyknęła.
Zobaczyli ją.
– Wiewiórka! – odpowiedział pan porucznik i roześmiał się całą twarzą. – Trzymaj się, nie daj się Ruskim! – zawołał do niej.
– Z Bogiem, z Bogiem! A wracajcie zdrowi! – odkrzyknęła.
Potem ciągnęła artyleria: parę dział, wozy z amunicją, kuchnie polowe – i to wszystko. Na drogę znowu wyjeżdżały wozy zepchnięte do fosy, piesi i konni. Znowu drogę opanowali uciekinierzy. A ona wciąż jeszcze słyszała śpiew:
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
że za tobą idą chłopcy malowani.
Chłopcy malowani, sami wybierani.
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani.
Jeszcze w tym harmiderze, który się rozpętał na drodze, dobiegły ją fragmenty kolejnej piosenki:
Fajo, fajo porcelanowa,
któż cię, fajo, będzie kurzył,
jak ja będę w wojsku służył,
fajo, fajo porcelanowa.
Łąko, łąko, łąko zielona,
któż cię, łąko, będzie kosił,
jak ja szablę będę nosił,
łąko, łąko, łąko zielona.
Koniu, koniu, koniku siwy…
– Szaleństwo – nagle usłyszała.
To był wujek, który tak jak ona, jak prawie cała wieś, wyszedł na drogę zwabiony muzyką.
– Jakże to tak, że twój ukochany oficyjer z wozu nawet nie zlazł, żeby się pożegnać ze swoją kochanką – usłyszała z boku głos Magdy.
– Z pewnością dlatego, że ciebie zobaczył i nie chciał ci robić przykrości – odpaliła ze śmiechem.
Wracali do domu markotni.
– Faktycznie widziałaś? Był wśród nich Wiktor i Marek? Ja spóźniłem się. Staremu to nie tak łatwo się spieszyć.
– Tak, widziałam go i on mnie widział. Ale niech wujek nie mówi „staremu”. Co najwyżej: choremu.
– Ale co oni wyrabiają, tego nie rozumiem. Ofensywa rosyjska w całej pełni, wojska austriackie rozbite i zdemoralizowane, niezdolne do żadnej obrony ani, tym bardziej, do kontrofensywy. Jaki cel tego oddziałku legionowego, naprawdę pojęcia nie mam. Przecież to kropla w morzu. Widać mają jakieś zadanie specjalne. Daj Boże, żeby z tej wyprawy cało wrócili.
– Jak wujek się spodziewa, co dalej?
– Za parę dni powinni tu być Rosjanie.
– I to oznacza koniec wojny?
– Trudno coś powiedzieć. Najprawdopodobniej Austriaków zastąpią Prusacy, bo przecież nie mogą zezwolić na oflankowanie, i dojdzie do kontrofensywy.
– Czyli jeszcze raz to samo. Boże drogi.
– Nie jest to przypadkowe. Oflankowanie swoją drogą, ale poza tym, zrozum, każde z mocarstw broni się wszystkimi sposobami, żeby operacje wojenne nie rozgrywały się na ich rdzennych terenach. Ani tego nie chce Rosja, ani Austria, ani Prusy, bo to oznacza gigantyczne zniszczenia. To spalone wsie, zrujnowane miasta. A więc zniszczony przemysł, zablokowany handel. To przede wszystkim wymordowana ludność cywilna na skutek działań wojskowych, bitew, represji obu walczących stron. To jeszcze zniszczone pola. Zasiewy. Cały dobytek: to, co zostało zebrane. Sama widzisz, co się w naszych stodołach dzieje. Tak jest w całym kraju. Na polach zrytych pociskami, pokiereszowanych okopami nie tak łatwo siać i orać. A gdy nawet wyrośnie, nie tak łatwo zebrać. Nie mówiąc o tym, że zniszczone zostaje pogłowie bydła, i tak dalej. I dlatego wszystkie trzy cesarstwa terenem działań wojskowych uczyniły nasz kraj. Dlatego, nawet gdy Polska kiedyś powstanie, nie będzie miała lekko. Zburzyć dom można szybko: jednym uderzeniem pocisku, ale odbudować go na nowo nie tak łatwo.
Następne dni potwierdziły przewidywania wujka. To już nie był odwrót, a panika. Cywile byli ledwo dostrzegalni. Teraz uciekali liniowcy. Wyniszczeni, wygłodzeni, wściekli, bezwzględni.
Ale piekło się zaczęło, gdy padła Dąbrowa Tarnowska. Wojska austriackie przeszły albo „dokonały strategicznego manewru”, albo „wycofały się na z góry upatrzone pozycje”, co z pogardą cytowali – obłudne komunikaty dowództwa – zapytywani żołnierze. Zajęły linię Otfinów – Żabno – Niedomice, broniąc tej szosy dla wycofujących się jednostek.