16
*
Szedł ostrzał rzadki na ich przysiółek. Artyleria rosyjska koncentrowała się na innych odcinkach, słychać ją było w oddali. Dzieci się rwały do wychodzenia na pole. Tata zabraniał:
– Nie pusce wos, bo sameście słysały, a poniektóre widziały, co sie działo w zesłe dni. Niby strzylają rzodko, ludziska powyłazili, no i co? Jak w pirszym dniu mało co komu sie przytrefiło, to w tych nastympnych było a było.
Posłyszeli jakieś głosy zbliżające się od drogi.
– Któsi idzie od drugi. Ruskie?
Nadsłuchiwali przykucnięci. Głosy zbliżały się, dudniły w ziemi ciężkie, żołnierskie kroki. Było ich kilku. Rozległo się ujadanie psa. Już byli przy chałupie. Słychać było dobijanie się do drzwi.
– Jemand da?
– Austryjoki. Nase ludzie! – ojciec wykrzyknął uradowany.
I już był na drabince.
– Jasiek, ostań w dziurze, jak co dobze.
Ale tato już wychodził na pole. Wymiknęła się za nim zaniepokojona.
– Karolcia! – matka jeszcze krzyknęła.
Było ich kilku. Szeregowcy i jacyś podoficerowie, kapral i sierżant. Z karabinami, rewolwerami, w zabłoconych po same cholewy butach. Dwóch jeszcze było przy drzwiach, reszta rozlazła się po obejściu. Zauważyli ich. Zwrócili się do ojca, który uśmiechnięty szedł do nich.
– Dein Wagen.
Ojciec zesztywniał, ale udawał, że nie rozumie. Nie umiała mówić po niemiecku, ale wiele słów znała. – „Rany Boskie święte!”
Żołnierze szli pierwsi. Szła z ojcem za nimi jak w transie. Już drzwi stodoły były otwarte. Ten, kto szedł najbliżej, tłumaczył osłupiałemu ojcu:
– Unser Wagen ist zerbrochen. – Pokazywał ruchami, że złamany. – Ja, ja. Austria – Polen, Freunde.
Ojciec wybuchnął:
– A dyć wyście som Austryjoki.
Ten jeden musiał coś zrozumieć, ale nic nie odpowiedział. Żołnierze wyciągali z klepiska wóz.
– Nie! – ojciec wykrzyknął i rzucił się w stronę otwartych drzwi.
Począł wpychać z powrotem do stodoły wyprowadzany wóz. Żołnierz, trzymając jedną ręką dyszel, drugą odtrącił ojca, krzycząc:
– Weg mit den Händen!
Ojciec się aż zatoczył. Ale pozbierał się natychmiast, podskoczył do żołnierza, zamachnął się i na odlew strzelił żołnierza w twarz, tak że tamten runął na ziemię. Sierżant rzucił krótki rozkaz:
– Erschiessen.
Podskoczyło teraz paru żołnierzy, chwycili ojca za ramiona i już wlekli pod ścianę stodoły. Ojciec dopiero teraz zdał sobie sprawę, co zrobił. Rzucił się do nóg sierżanta, obejmując jego zbłocone buty i wołając:
– Darujcie! Darujcie!
– Los mit ihm! – ten zawołał.
Żołnierze chcieli go oderwać, ale ojciec kurczowo się trzymał nóg sierżanta, wciąż powtarzając:
– Darujcie! Jo mom zone i dzieci.
– Weg mit ihn!
Wyłamali mu ręce. Oderwali go i powlekli.
– Erschiessen – powtórzył sierżant.
Patrzyła sparaliżowana na to, co się błyskawicznie rozgrywało przed jej oczami. Zdała sobie wreszcie sprawę, że jeszcze moment i ojciec nie będzie żył.
– Nein! – teraz ona poderwała się.
Rzuciła się na ojca, objęła go ramionami. Odtrącili ją. Resztką świadomości zdała sobie sprawę, że nie oni decydują. Wróciła się do sierżanta.
– Wofür erschiessen? – wykrztusiła, łkając. – Freunde?
Popatrzył na nią, przytomniejąc ze złości. Teraz zobaczyła twarz człowieka nieludzko umęczonego. Parodniowy zarost. Zaczerwienione z niedospania oczy.
– Schon genug. Halt! – wykrzyknął do żołnierzy repetujących broń. – Loslassen.
– Danke – powiedziała.
– Jetzt aber, verschwinde – powiedział sierżant.
Podbiegła do ojca stojącego pod ścianą stodoły, wciąż powtarzającego:
– Darujcie. Jo mom zone i dzieci.
Wzięła go pod rękę i prowadziła do schronu. Czuła, jak dygocze, jak wstrząsa nim przerażenie. Napotkali matkę zawodzącą z daleka:
– A tam coz to sie dzieje!
Dopiero co wyszła ze schronu, ale już zauważyła wóz wyciągnięty.
– Swoji wóz nom zabirajom?! – matka wykrzyknęła w niebotycznym zdumieniu.
– Chodźcie, mamo. Nic tam po was. Nie uratujecie.
– Co mom nie uretować, a dyć to moje – jeszcze się broniła.
Ale wracała posłusznie, spostrzegłszy zmienionego męża.
– A coz ty taki, Jasiu, odmieniony?
Ojciec nic nie odpowiadał, wobec tego odpowiedziała za niego:
– Tata bronił wozu i o mało go nie zastrzelili za to.
– Jezusie Maryjo, zastrzelić. Jako to? Swoi, Austryjoki? Przecie to nasi.
– Nie, mamo, nasi to Polacy. Austriacy to Austriacy.
– Co to mi takie rzecy opowiados – zeźliła się matka do reszty.
– Chodźcie do schronu, bo przyjdzie do jakiego nieszczęścia – prowadziła ją pod rękę.
Później przyszli inni żołnierze, konnica. Szukali paszy. Weszli do stodoły z końmi. Zwalali z sąsieka snopy z niewymłóconym zbożem i dawali koniom do jedzenia. Matka szalała. Żołnierze obchodzili się z nią rozmaicie. Przeważnie się wyśmiewali.
– Möchtest du eine Quittung haben.
– Kwitkami to se mozecie nos utrzyć. Wara mi od tego zboża.
Jak im za bardzo dokuczyła, to ją po prostu wyrzucali ze stodoły. Wtedy stała jeszcze przed stodołą i wymyślała im:
– Boga byście się bali! Tyle my sie narobili i nacekali na to ziorno, a wy teroz koniom źryć dajecie. A my bedemy głodować!
Wreszcie runęła na kolana i zaczęła prosić:
– A dyć miejcie zmiłowanie nie nade mną, panowie, ale nad moimi dzieciami. Przecie i wy mocie dzieci!
Ze stodoły rozległy się śmiechy:
– Schau, was für ein Theater.
– Na Rany Chrystusa, zlitujcie sie nad nami!
Tego już nie wytrzymała. Podeszła do niej, dźwignęła ją na nogi.
– Mamo, wstydzilibyście się, klęka się przed Bogiem a nie przed ludźmi. Chodź stąd.
Matka jakby oprzytomniała, dała się chwilę poprowadzić, ale potem weszła do izby, szukając taty. Bo on już do schronu nie wchodził. Siadł w izbie za piecem i siedział, tępo wpatrzony w ścianę.
– Jasiek, Boga sie nie bois. A ruz-ze sie. Zboze ci bierą, koniskami spasają do imentu, tarasą.
Ojciec nawet na nią nie popatrzył. Dopiero w którymś momencie, jakby na chwilę oprzytomniały, odpowiedział:
– Uni od downa wiedzieli, ze my Austryjoki nie są. Teroz wim i jo.
I znowu popadł w swój letarg.
– Ni mom żodnego pozytku z mojego chłopa – matka odpowiedziała z lamentem.
W nocy trwał ostrzał. Nie wychodzili ze schronu. Coraz bardziej sobie zdawała sprawę, że to w jej ręce przechodzi odpowiedzialność za dom. Ojciec wciąż siedział jakby ogłupiały. Nie pozwalała matce na niego krzyczeć ani go zaganiać do roboty. Ufała, że powoli przyjdzie do siebie. Ale bała się, że może się stać odwrotnie i ojciec dostanie pomieszania zmysłów. Matka z kolei przestała kontrolować dzieci, wpadła w ton lamentowania i do tego się ograniczała. Najwyżej stać ją było na przyrządzenie jedzenia.
Koło północy targnął nimi straszliwy huk. Wstrząs był taki, że zdawało jej się, że księżyc runął na ziemię. W pierwszej chwili nie wiedzieli, co to się stało. Dopiero potem domyślili się, że to Austriacy wysadzili w powietrze most na Dunajcu. Nic się nikomu nie stało, ale pobudzone nagle dzieci wybuchnęły spazmatycznym płaczem. Trzymała malutkiego Władzia na podołku i śpiewała mu:
Aaa, kotki dwa, szare, bure obydwa,
po pokoju chodziły i Władusia zbudziły.
Aż ją Różyczka upomniała:
– Nie znasz czego innego? To umiemy już na pamięć.
Już w nocy ostrzał się skończył. Odczekali czas jakiś i poszli spać do domu. Jeszcze na drodze słychać było pospieszne turkoty furmanek, popędzanie koni batami. Wiedziała z całą pewnością: To już ucieczka. Co teraz będzie? Boże. Ale nic nie mówiła, żeby nie wprowadzać paniki. Staszek, którego znowu wywiało do artylerzystów, wrócił dopiero z rana. Wpuściła go do izby, a on opowiadał, że ani we wsi, ani na łąkach naddunajskich nie ma ani jednego Austriaka. Od ludzi dowiedział się, że tak jak mówili żołnierze, dowództwo zrezygnowało z obrony na linii Dunajca i będą bronić drogi Wietrzychowice, Mokre, Wał-Ruda, Radłów, Niwka, Wierzchosławice, Bogumiłowice, Wojnicz. Ale że ludzie śmieją się z tego. „Jeżeli nie potrafili utrzymać się na Dunajcu, to i drogi też nie upilnują”. Tym bardziej, jak ich nigdzie nie ma. Mówił jeszcze, że ludzie boją się ostrzału artylerii austriackiej z chwilą, gdy wkroczą Rosjanie.
Ale na razie nikt nie wkraczał. Położyła się na wyrku, nadsłuchując pilnie. Było nierzeczywiście: cicho, spokojnie. Tak, gdzieś daleko biły armaty. Ale tu panował spokój. Wiedziała, że to cisza przed kolejną burzą, ale to tylko na rozum, bo to, na co patrzyła, niczym burzy nie zapowiadało. Deszcz nawet przestał padać. Silny wiatr suszył rozmokłe pola. Rano zagnała wszystkich do roboty. Porządkować stodołę i natychmiast młócić, mleć na żarnach, gotować ziemniaki. Nawet ojca zdołała nakłonić do młócki.
– Niech się dzieci najedzą!
Patrzyła z niepokojem i stwierdzała, że zapadły im się policzki, buzie porobiły się ziemiste. oczy wciąż zaspane i przestraszone. Pilnowała swojego domu, a jak się zrobiło trochę luźniej, pobiegła do swoich staruszków, których miała w Śmietanie a także w innych przysiółkach. Minął dzień, wciąż nic się nie działo. Jakby o nich zapomnieli i jedni, i drudzy. Jakby ich nikt nie chciał. Jakby ktoś nałożył czapkę niewidkę. A może tak na zawsze zostaną zapomnianą wyspą. Tata był wciąż jak nieobecny. Nawet modlitwy wieczorne mama poprowadziła za niego. Staszek znowu chciał wyjść, zobaczyć, co nowego się dzieje, prosił:
– Karolciu, ja tylko na chwilę.
Nie puściła go. Tłumaczyła:
– Teraz przyjdą patrole rosyjskie, mogą cię zagarnąć celem zdobycia języka. Jest niebezpiecznie.
Ale uprosił, że wobec tego do sąsiadów zajdzie, popytać, co słychać. Zarządziła, żeby pójść spać wcześniej, bo nie wiadomo, co się może stać. Budziła się na każdy odgłos, na każde szczeknięcie. Ale zasypiała natychmiast, umęczona ostatnimi dniami. Spali długo, do białego rana. Wstawała niepewna, czy na dworze nie zobaczy Rosjan. Ale nie. Wobec tego, po modlitwie i radosnym śniadaniu, znowu zapędziła wszystkich do roboty. Jeszcze przy śniadaniu Staszek opowiadał, że tak cicho, jak im się tu, na końcu wsi, zdawało, też nie jest. Ludzie widzieli patrole austriackie i podobno rosyjskie. Że wybuchała strzelanina karabinowa tu i ówdzie. Byli tacy, którzy przysięgali, że widzieli Kozaków, że w naszych krzakach – czyli po tej stronie Dunajca – siedzi już pełno piechoty rosyjskiej, ale się nie ruszają, bo czekają, aż się przeprawi brodami artyleria. W ciągu dnia nic się nie działo. Wobec tego pracowali na potęgę. Zwłaszcza przy młócce. Młócili i nawet nie przesiewali.
– Na przesianie to jest zawsze czas.
Sypali do worków i utykali. Najczęściej na strych stajni, pod ściółkę, gdzie trudno się domyślić, by tam mógł być worek z ziarnem. Starała się to tak robić, żeby dzieci nie widziały. Ale nie zawsze się to udawało.
Już szarzało, gdy usłyszała okrzyk:
– Idą.
Wyszła wraz z innymi ludźmi, żeby się przyjrzeć temu dziwowisku. I faktycznie, było to widowisko. W pierwszej chwili nawet nie rozróżniała, dopiero gdy się wpatrzyła, zobaczyła w dali spod lasku idące mrowie, trudne do rozróżnienia od koloru pól, przez które szli. „Jak wszy – pomyślała. – Takie bure i tak mrowiące się”. Potem znikli w szarości dnia kończącego się. Jakby się zapadli w ziemię.
– Okopali się – posłyszała wyjaśnienie tego zjawiska.
Nie spałaby całą noc, gdyby nie była taka zmordowana jak była. Spodziewała się ich w każdej chwili nocy. Ale w nocy nie przyszli. Weszli do wsi z rana i tak szli już cały dzień, kierując się na Radłów, Zaborów, Szczurową. Ale nie tylko. Rozłazili się po domach. Kilku weszło i do nich.
– Zdrastwujtie.
– Dzień dobry.
– Germańców niet?
Pytanie było śmieszne, ale tu nie było nic do śmiechu.
– Nie, nie ma.
– Kuda poszli?
Wzruszyła ramionami, ale pokazała ręką na zachód.
– Usiąść możno?
– Można. Proszę.
– Gospodar, napijecie się?
Ojciec popatrzył na nich obojętnie. Wyciągnęli flaszkę wódki. Spostrzegła się, że tylko dwóch weszło do izby. Inni kręcą się wokół domu. Powiedziała do dzieci:
– Idźcie na obejście, zobaczyć, co się dzieje.
Były przyzwyczajone do takich gości. Wyszły. Została z Hanką i Różyczką, z ojcem i matką w izbie. Ojciec na wódkę też nie zareagował.
– A co on, niemowa? Napijesz się?
Ojciec wciąż nie odpowiadał.
– Nu, jak ty nie chcesz, to możemy się my napić.
Wzruszyła ramionami.
– Garnuszki dacie?
Podała.
– A coś do zagryzienia?
– Możecie dostać żur z ziemniakami, kaszę. Co chcecie? – już się poderwała do podawania.
– Niet. My chcemy chleba.
– Wszystek chleb nam żołnierze austriaccy wzięli i uciekinierzy.
– To wy Germańcom dali, a nam nie dajecie. Ot, niedobrze. My się możemy pogniewać na was.
– Nie wierzycie, to możecie poszukać sami.
– Dobrze. Wy nam pozwalacie, my poszukamy. Pachnie chleb, to spojrzym do szabaśnika.
Podszedł do pieca chlebowego, otworzył drzwiczki.
– Wy mówicie, że nic nie macie, a tu w piecu chleb.
– Co dopiero włożony.
Ale on już nie słuchał. Drewnianą łopatką już wyciągał bochenek chleba – prawie ciasta, dopiero ledwo przyrumieniony. Zaglądnął w głąb.
– Tam jeszcze jest drugi. My poczekamy, aż się dopiecze, a tym poczęstujemy się do wódki.
Położył go na stół, urwał kawałek. Buchnęła para. Wewnątrz było ciasto surowe. Mama patrzyła na to wszystko dotąd bez słowa, z szeroko otwartymi oczami. Dopiero teraz zdołała wykrztusić:
– To dla dzieci. One dawno chleba nie jadły.
– My też dawno nie jedli.
Już pakował pierwszy kęs do ust. Już popijał wódką.
– Chodź tu, mała – wskazał na Różyczkę. – Chodź, mówię ci. Krzywdy ci nie zrobię, jak będziesz grzeczna. No chodź.
To zabrzmiało groźnie. Zaniepokoiło ją to.
– Różyczko, idź do pana, nie bój się.
Różyczka oderwała się od pieca i podeszła do stołu.
– No ładno. Ty mądra dziewuszka. Ty widzisz, my też dobrzy dla twoich rodziców. Nie strzelamy ani nie wieszamy, prawda? Chociaż twoi rodzice karmili i przyjmowali w swym domu naszych odwiecznych wrogów. A teraz nam nie chcą powiedzieć, gdzie schowali pszenicę, owies, żyto. A my musimy je mieć, bo przed nami długa droga. Aż do Wiednia, aż do Berlina. No, ty kochasz rodziców, prawda? No to powiedz, gdzie pochowali zboże. Jak powiesz, nic ci nie zrobimy, ani tacie, ani mamie, a jak nie powiesz, to będziemy szukać i na pewno znajdziemy, a wtedy powiesimy twojego tatę, bo jest naszym wrogiem i wspiera Germańców, a nam nie chce pomóc. No mów.
I zabrał się ze zręcznością złodziejską do ostukiwania ścian.
– No mów: ciepło – zimno. Będziemy się tak razem bawili.
Patrzyła na Różę. To była próba ponad wytrzymałość dziecka. Patrzyła, jak Różyczka z napięciem patrzy na poczynania żołnierza. Nagle posłyszała drobny tupot nóg. Wpadła Teresa:
– Mamo, zabierają jałówkę!
Matka się zerwała ze stołka:
– Karolka, chodź ze mną. Hanka, zostań z Różą.
Pobiegły za dom, bo już jałówka z żołnierzami była daleko. Biegła z mamą. Wreszcie dopadły ich. Mama krzyczała na nich, wymyślała im od złodziei i bandytów, usiłowała wyrwać im postronek i zawrócić jałówkę do domu. Ale nic nie pomogło. Śmiali się, żartowali, ale nie ustępowali. Wreszcie powiedzieli, że taki jest rozkaz i niech się odwoła do naczalstwa. I tak dobiegli do wójta, gdzie – jak się okazało – jest komenda wojsk. Na podworcu już było parę krów, kilka świń.
– Mamo, szkoda z nimi się użerać. Chodź do wójta. Może on poradzi.
Ale wójt był tak samo bezradny jak one. Odsyłał je do naczalstwa.
– Którzy to?
Robił nieokreślone ruchy.
– Ci, co zajęli mi dom i kazali się wynieść do stodoły.
Poszły tam. Nikt na nie nie zwracał uwagi. Wreszcie matka nie wytrzymała, zaczepiła kogoś, kogo uznała za oficera. Ten się wykręcił, że to nie jego sprawa. Drugi też tak samo. Któryś kolejny zaprowadził do izby, kazał siadać i wypisał im jakiś papier, przybił pieczęć.
– Co to? – spytała mama.
– Kwit z pieczątką. Za niego otrzymacie pieniądze.
– Od kogo?
– Od gminy.
Już nie chciała pytać, jaka gmina, kto. Widziała, że jest to czysta komedia. Ale nie chciała załamywać mamy. Była świadoma tego, że każdy opór jest bezcelowy. Tym bardziej, że – jak zdążyła zauważyć – ich jałówka poszła już pod nóż i jest po wszystkim. Patrzyła ze współczuciem na mamę, która nabożnie składała papier, wierząc, że kiedyś otrzyma za niego pieniądze.
– Wracajmy do domu – przynaglała mamę. – Zobaczymy, co tam zastaniemy.
W domu nie było już żołnierzy. Nie było też i chleba. Ale to najmniejsze. Najważniejsze, że nie zrobili nikomu krzywdy. A to tylko dlatego, że naszli ich żandarmi i zgarnęli jako maruderów. Gdyby nie to, nie wiadomo, jak by się wszystko skończyło. Różyczka spisała się na medal. Wytrzymała, nie powiedziała nic, nie dała się sterroryzować. Ale trzęsła się jak osika i rzuciła jej się na szyję, płacząc spazmatycznie:
– Powiedz, że byłam dzielna, powiedz!
– Byłaś, byłaś – tuliła ją do siebie i całowała.
Później, wieczorem, gdy się we wsi uspokoiło, wujek, który przyszedł zaniepokojony tym wszystkim, co się dzieje, mówił:
– Macie wyjątkowe szczęście, bo u nich żandarmeria jest czymś rzadkim i zezwalają żołnierzom na dużą swobodę w kontaktach z ludnością. Po prostu dlatego, że u nich aprowizacja jest w armii jedną ze słabych stron, no i żołnierze muszą się żywić na własną rękę, często nadużywając tej swobody. Ale, oczywiście, taka sytuacja powoduje bezkarność żołnierzy wobec ludności cywilnej. Nie tylko kradną jak sroki, co popadnie, wymuszają, często zresztą ukradzione sprzedają w drugim gospodarstwie, rabują, ale i gwałcą kobiety. Przecież są dopiero jeden dzień tu, a napadli i zgwałcili…
– Kogo? – nie wytrzymała.
– Taką jedną samotną kobietę na skraju wsi. A czyś ty, Karolciu, do niej nawet czasem nie zachodziła?
Słuchała zmartwiała.
– Ciotka? Jezus Maria!
– Zobaczyli ją na polu przy robocie. Uciekła do domu. Zdążyła zaprzeć drzwi. Wdarło się paru do jej izby. Wyłamali drzwi…
Nie słuchała, co wujek opowiada.
– Mamo, ja lecę.
– A po coz teroz polecis. Juz sie stało, co sie stało.
– Zaraz tu będę.
Złapała chustkę z gwoździa. I pognała. „Boże drogi, Boże drogi” – powtarzała i biegła. „A byłam niedawno. Ale trzeba było być i teraz, może by do tego nie doszło. I co ona teraz biedula sama. Że ją akuratnie to spotkało. Ale jak mogli. Przecież to już niemłoda kobieta. Ileż ona może mieć lat. Dzieci wszystkie powydawane”. Broniła się tym opowiadaniem sama przed sobą, żeby odsunąć od siebie straszne obrazy, które jej wyobraźnia przynosiła. Bała się tego, co zastanie. Czy wytrzyma. Wyobrażała sobie zwywracaną izbę i ją w podartej odzieży, z potarganymi włosami, w gromadzie sąsiadek. Wreszcie zobaczyła jej dom. Przestała biec. Szła, ciężko dysząc. Nie było nikogo. Przystanęła pod drzwiami. Nadsłuchiwała. Nic. Cicho. Czy ona umarła? Pchnęła drzwi. Weszła. Rozglądała się w mrocznym pomieszczeniu. Izba jak zwykle czyściutko posprzątana. Gdzie ciotka? Jest! Siedziała przy stole. Ubrana jak zawsze z pedantyczną dokładnością. Tylko w niezwyczajnej pozycji: głowa jej spoczywała na rękach płasko rozłożonych na stole. „Nie słyszała, żem weszła? Śpi?” Nie. Jej ramiona drgały nienaturalnie. Przysiadła przy niej na ławie, objęła ją rękami. Ta wzdrygnęła się. I zaczęła wołać skrzeczącym głosem:
– Odejdźcie! Odejdźcie! Wara, wara! Bo was zagryzę!
Poderwała głowę, wpatrzyła się w nią niewidzącymi oczami.
– Co chcesz ode mnie! Zostaw mnie w spokoju! Odejdź!! – już wrzeszczała jak opętana. – Ludzie, ratujcie! Ludzie, ratujcie!! Na pomoc!!
Najchętniej by stąd natychmiast uciekła, nie wytrzymywała tego krzyku. Ale objęła ją ramionami, przytulała do siebie. Ta broniła się jak kot, rękami i nogami.
– Ciociu, cioteczko – mówiła do niej czule. – To ja, Karolka Kózkówna.
Ale ona nie przestawała wołać:
– Ludzie! Ludzie!!
– Ciociu, cioteczko kochana, nie mów tak, uspokój się – całowała ją po rękach, po twarzy.
Zalewała się wraz z nią łzami, głaskała ją po głowie jak dziecko, uciszała. Nic nie pomagało.
Wreszcie ciotka wybuchnęła spazmatycznym płaczem. I tak już obie płakały. Po chwili na moment jakby oprzytomniała:
– Karolka! To ty? Uciekaj stąd, uciekaj, bo oni tu znowu mogą przyjść. Bo ci zrobią krzywdę. Uciekaj!
Zerwała ją z ławy, wzięła ją za rękę, zaciągnęła do drzwi.
– Uciekaj stąd, Karolka, uciekaj stąd. Nie przychodź tu. Nie chcę!
Wracała do domu nieprzytomna. Wciąż miała w uszach rozdzierający krzyk ciotki wołania o pomoc, skowyt duszonego psa. „Boże drogi, Boże drogi” – powtarzała tylko. Ledwo szła. Zataczała się jak pijana, uginały się jej kolana. Bała się, że będą ją w domu wypytywać, co u ciotki, jaką ją zastała, że będzie musiała opowiadać to, co opowiedzieć się nie da. Dobrze tylko, że droga do domu była długa, bo przynajmniej jako tako się uspokoiła, choć wciąż jeszcze trwało w niej wewnętrzne roztrzęsienie. Wycierała twarz chustką z łez, poprawiała włosy. Gdy wróciła, było już całkiem ciemno. Jej powrotu prawie nie zauważono. Zeszli się sąsiedzi. Wszyscy byli zajęci opowiadaniem, co się komu w tym pierwszym ruskim dniu przydarzyło. Pokręciła się trochę po izbie, doglądając, czy na jutro wszystko jest przygotowane. Z ulgą zauważyła, że tata jest lepszy. Najwyraźniej wychodził z tej apatii, która go tyle czasu trzymała. Na pewno dobrze mu robiły takie rozmowy z sąsiadami. Dopiero po chwili mama ją spytała:
– A jak tam twoja ciotka?
– No, jakże może być – nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Nie potrza do niej zańść?
– Myślę, że tak. Myślę, że ona bardzo potrzebuje serca. Ale również i spokoju. Nas wszystkich wcześniej czy później ta wojna tak czy inaczej pokaleczy – dodała.
Gdy znalazła się na swoim wyrku w stajni, powróciło tamto drżenie. Była cała jakby skostniała. Co chwilę przelatywała przez nią „śmierć”, jak to nazywała jako dziecko, tylko wtedy na parę sekund, teraz trzymała ją nawet parę minut, że musiała dobrze zęby ściskać, żeby jej nie szczękały.
Nie mogła zasnąć. Swoim zwyczajem zaczęła odmawiać różaniec. Za ofiary wojny. „Co dzisiaj jest? 17 listopada, piątek, a więc część druga różańca świętego, bolesna. Tajemnica pierwsza: Modlitwa Pana Jezusa w Ogrojcu. On się też bał, jak i ja się boję – jak i tylu ludzi w Polsce dzisiaj się boi. Teraz, tej nocy, tak jak On, że zostaną skrzywdzeni za nic, niesprawiedliwie. Jezus się modlił: «Oddal ode mnie ten kielich». I ja Cię, Boże, proszę, uratuj mnie i moich najbliższych przed nieszczęściem. Ale w czym jestem lepsza czy gorsza niż ciotka. Co ona winna, że to na nią spadło. To nie jest prawda, że spadają nieszczęścia na tego, «który sobie na nie zasłużył». Nie jest prawdą, że Pan Bóg zsyła kary na grzeszników. Pan Bóg nikogo tu na ziemi nie karze. Najlepszym dowodem jest sam Jezus. Jakim prawem ja się mogę czuć bezpieczna, a ona ma być pokrzywdzona. Trzeba o to Boga prosić. Tak jak prosił o to Jego Syn. «Ale nie moja, ale Twoja wola niech się stanie». Jestem taka sama jak każda inna. Jeżeli ma uderzyć we mnie krzywda, niech uderza. Przecież Bogu oddałam swoje życie za Polskę. «Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie». Oddaję się Tobie, Boże, pełna ufności. Powiedziałeś nam przez swego Syna, że nawet wróbel nie spadnie bez Twojej woli, że włosy na głowach naszych są policzone. Że jeśli trawę polną, która dzisiaj jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko bardziej nas. Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie. Każdy ma swoją ścieżkę życia najbardziej korzystną, by dorósł do pełni człowieczeństwa już tu na ziemi i doszedł tak do nieba – przypominała sobie nauki księdza Mendrali. – Przecież to nie jest tak tylko w tym jednym naszym przysiółku. Przecież to na terenie całej Polski tak się dzieje”.
Przypomniała sobie rozmowę z wujkiem: jak to wszystkie państwa zaborcze nie chcą dopuścić do tego, by wojna rozgrywała się na ich terenach, bo tyle zniszczeń w przemyśle, rolnictwie, w uprawach, w pogłowiu, bo są palone wsie, burzone miasta, ginie ludność cywilna i że dlatego wojna rozgrywać się będzie na naszych polskich terenach, że Polska w tej wojnie najwięcej ucierpi. Wujek nie wyliczył – czy ktoś to potrafi wyliczyć – jak wojna krzywdzi ludzi. Ciotka. Ale i tata, ale i mama. A w końcu i dzieci. One też na to patrzą, tego słuchają – to w nich zostaje: tego się nie zapomina.
Zdawało się jej, że zaśnie uspokojona, ale nie. Spała bardzo płytko. Śniły się jej jakieś nieprawdopodobne rzeczy, wciąż uciekała, goniona przez sforę psów, które doganiały ją ze wściekłym ujadaniem. Pięła się po jakichś skałach, wykrotach. Nogi jej więzły, jakby w bagnie, nie mogła ich wyrwać, a psy już, tuż tuż. Budziła się przerażona, spocona. Bała się zasypiać, że znowu przyjdą majaki, ale była bardzo zmęczona i pragnęła snu, pragnęła odpoczynku, wobec tego zasypiała i zdawało jej się, że zapada się jak kamień i będzie spała bez pamięci, bez snów. Ale nie, za chwilę znowu wynurzała się, jak korek w wodzie, tuż na powierzchnię. Nadsłuchiwała, czy nie idą, bo się jej zdawało, że zewsząd jest otoczona skradającymi się wszami, czekającymi na jej zaśnięcie, na jej nieuwagę, żeby ją oblazły, zagryzły na śmierć. A nie ma sposobu, żeby się uratować. Jak uciec, jak się wydostać, kiedy na wszystkie strony, aż po horyzont, otoczyły ją i czekają. Tylko w górę. Gdyby nadleciały moje orły, sokoły, „dajcie mi skrzydła”, tylko w górę, w powietrze, do nieba.
Obudziła się na pierwsze pianie koguta. Jeszcze było wczas, żeby wstawać, choć zdawało jej się, że już nie uśnie. „Co to dzisiaj jest? 18, sobota, tajemnice chwalebne. Pierwsza tajemnica: Zmartwychwstanie. A więc pokazał się Marii Magdalenie. Ta scena zawsze ją najbardziej wzruszała: że się pokazał najpierw nie apostołom, nawet nie Najświętszej Marii, ale jej – nawróconej grzesznicy. Jakże tu się sprawdza przypowieść o dziewięćdziesięciu dziewięciu owcach sprawiedliwych i tej jednej, która się zgubiła – na poszukiwanie której poszedł dobry pasterz. Tu jest dalszy ciąg przypowieści o synu marnotrawnym, na spotkanie którego wyszedł ojciec. To i do niej Jezus Zmartwychwstały wychodzi na spotkanie. A myślała, że to ogrodnik, i pytała się, gdzie ukrył ciało Jezusa, a On do niej idzie promieniejący ranami. Czuła się, jakby sama była Magdaleną. Tak będzie w zmartwychwstaniu. Będziemy promienieć ranami odniesionymi w walce o prawdziwy kształt naszego człowieczeństwa – przypominała sobie słowa księdza proboszcza. Zasnęła kamiennym snem aż do chwili, gdy zbudziła ją siostra, która wstawała. Było ciemne listopadowe rano. Czuła się niewyspana, jakaś cała obolała, jak zbity pies. Przy śniadaniu spostrzegła się, że mama nie je.
– A co mama? Czemu mama nie je?
– Do kościoła pójde.
– Na nabożeństwo do świętego Stanisława?
– Tyz na nabożeństwo. Ale i bez tego bym sła. Trza sie przecie jako tako doprowadzić do porzondku, bo cłowiek sparsywioł jak nie przymierzając jaki dziki zwirz bez te ostatnie tydźnie.
Ucieszyła się tym pomysłem:
– Ach, to dobrze. A mogę z mamą iść?
– Siedź w chałpie, jak ci dobrze, i nie rusoj sie. Słysałaś, co godoł Witos. Dzieuchy majom sie nie pokazować sołdatom na łocy.
– Mamo, ale przecież pójdziemy drogą. Na drodze nic się nie może przydarzyć. W domu też nie jest najbezpieczniej. Sama się mama wczoraj przekonała.
– Teroz sie juz ni mos co bać. Ziandary przegnały maruderów. Zreśtom nie bedzies sama. Łociec jest cołkiem prawie do rzecy. Bedą przy tobie dziecka. Przecie potrefią narobić hałasu, jakby co do cego. Magda pewnie zaroz przyleci. Ino patrzeć. Gdzieby bez ciebie wytrzymała. Ni mos sie co bać. Nawet jakby przyśli, to im dej co do jedzenio. Momy juz chlib, som jojka, mliko, żur, zimnioki. Zreśtom co ci bede godała. Sama wis dobrze, co mosz robić.
Słuchała tego, co mama mówiła, bez przekonania. Nie rozumiała, dlaczego się mama tak upiera i nie chce jej pozwolić iść razem ze sobą do kościoła. Nie podała żadnego argumentu, że jest bardziej niebezpiecznie na drodze i w kościele.
– Mamo, ale cóż mi się moze stać, jak będę szła z tobą drogą albo jak będę w kościele.
– Ej, Karolka, Karolka, coś ty tako dziś dojento – mama porwała konewkę z wodą i wyszła do komórki, żeby konia napoić.
Poszła za nią, żeby wysłuchać następnej części zdania. Dopiero gdy wyszły na dwór, matka dokończyła:
– A dyć widzis, jak jest z tatom. Juz sie ociupine polepsył, ale daleko jesce do dobrego. Ni mom nikogo, komu bym mogła dom ostawić i cobym spokojnie mogła póńsć do kościoła i zebym nie musiała siedzieć tam jak na śpilkach. Jak ty musis iść, to idź. Jo nie póńde, bo ktoś musi chałpy pilnować. Ale przecie nie tak downo byłaś do spowiedzi i do Komunii świętej.
Zrobiło się jej głupio i przykro, że mamy nie zrozumiała i że się tak upierała.
– Przepraszam cię bardzo, mamo, ale mnie jakoś tak zamgliło. Oczywiście, masz rację. Nie kłopocz się. Idź spokojnie do kościoła, będę pilnowała domu. Faktycznie byłam co dopiero do spowiedzi i Komunii świętej i wcale nie muszę być dzisiaj w kościele. Przepraszam cię jeszcze raz, że się tak upierałam – pocałowała ją w rękę.
– No no, nie dziwuje sie tobie, bom sama skołowaciała bez to syćko, co sie na świecie wyrabio. Co dopiro ty. Choć przecie jo niejedno widziała juz w zyciu.
Potem jeszcze pomagała się mamie ubierać, jak również siostrom, które mama wzięła ze sobą. Wyszła z nimi przed dom, odprowadziła je aż do drogi. Potem wróciła się. Jeszcze stanęła przed domem i oglądnęła się, czy ich nie zobaczy, gdy nagle usłyszała okrzyk:
– Karolka!
Popatrzyła w bok. Od zagrody Guligów biegła Maryśka, wymachując rękami. Czekała na nią z niepokojem. Znowu jakieś nieszczęście? Ale ta już wpadła jej w ramiona.
– Karolka – mówiła zadyszana, ledwo łapiąc powietrze; miała przestraszoną buzię, wytrzeszczone oczka, gwałtownie oddychała. – Karolciu – odwracała głowę w stronę, skąd przybiegła.
– Co się dzieje? – tuliła ją do siebie, głaskała po głowie.
Ale Marysia wciąż nie mogła przyjść do siebie. Cała drżała.
– No mów, mów, kochanie.
– Sołdat, sołdat u nas. Chciał mnie porwać – wykrztusiła.
Wstrząsnęła się wewnętrznie, ale szybko się opanowała i powiedziała na wpół łagodnie, na wpół żartobliwie:
– Ciebie porwać. A po cóż mu by była taka dziewczynka? Ile ty masz lat, trzynaście czy dwanaście, choć faktycznie wyglądasz, jakbyś miała piętnaście albo i więcej.
– Jak wszedł, to spytał się, czy są Germańcy i kuda poszli.
– Przecież już od paru dni ich nie ma. On lepiej wie niż my. Po co się głupio pyta. I dokąd poszli, to on też powinien wiedzieć.
– Mówił, że zebrała się grupa wesołych chłopców, siedzą przy ognisku, śpiewają piosenki, tylko im do tańca dziewczyny brakuje, to mnie na chwilę do nich zaprasza.
Zaniepokoiła się nie na żarty:
– Tak powiedział?
– Żeby ich dziewczyna, to znaczy ja, rozweseliła. Że oficer go wysłał, żeby przyprowadził jakąś dziewczynę.
– Ale jakby cię chciał wziąć, to by cię wziął – mówiła wciąż do niej, gładząc ją po rozczochranych biegiem włosach.
Ale Marysia nie dała się zbić z tropu. Gwałtownie zaprzeczyła:
– Chciał, chciał, już mnie łapał, alem mu się wyrwała i uciekłam. Karolcia, uciekaj stąd. On tu idzie.
– A po cóż by szedł tutaj.
– Magda… – nagle zamilkła, jakby się w język ugryzła.
– Co Magda? – zaniepokoiła się.
– Magda jest u nas. Przyszła – Marysia wykręciła się.
– I co?
Ale Guligówna już nic więcej nie chciała mówić.
– Uciekaj – powtarzała.
– Przecież nie zostawię domu na łasce Boskiej. Nie mogę zostawić ich samych.
– O, idzie! – Marysia wykrzyknęła, wskazując ręką.
Zobaczyła między drzewami wysokiego mężczyznę w płaszczu wojskowym i czapce, z karabinem na ramieniu, idącego w kierunku ich domu.
– Chodź – Marysia znowu szarpnęła ją za rękę. – Chodź, ja cię proszę, uciekaj!
Zaparła się nogami, żeby jej Marysia nie przewróciła, ale już jej się serce rozkołysało i podchodziło ze strachu do gardła.
– Kochanie, ja nie mogę ich samych zostawić, przecież w domu jest Różyczka, Teresa, ojciec.
– Karolcia, błagam cię! – Marysia rozpłakała się w głos i całowała ją po rękach.
„Co Magda mogła powiedzieć temu żołnierzowi, że tu idzie?” – myślała. Równocześnie powiedziała:
– Nie mogę, dziecko drogie, ich samych zostawić.
W tym momencie Marysia puściła jej rękę i odbiegła, w głos płacząc. Wobec tego odwróciła się i weszła do domu.
– Nie mogę ich zostawić samych – powtórzyła już do siebie.