Biblioteka






TRZECI WIEK W MAŁŻEŃSTWIE


       Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,
       Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,
       Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.
       A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,
       Ze zmartwień różnych swoje serce leczy,
       Ptak mu i drzewo mówią: przyjacielu.
       Wtedy i siebie, i rzeczy chce użyć,
       Żeby stanęły w wypełnienia łunie.
       To nic, że czasem nie wie, czemu służyć:
       Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.
                                               (Czesław Miłosz)


     Trzeci okres to trzeci wiek. Czas pobalzakowski u kobiet i old boy u mężczyzn. Dzieci przeważnie już dorosłe i wywędrowały z domu. Małżonkowie zbliżają się do stanu emerytalnego albo już są na emeryturze. Jesień. Czas bladego słońca, brunatnych, brązowych, żółtych i czerwonych liści w parku pod nogami. Wycofanie się z dawnego ekspansywnego działania, zajęcie nowej pozycji życiowej, usuwanie się w cień, pozostawienie swego miejsca młodym, służenie im radą i współdziałanie z nimi. Czas odkrycia ogródków działkowych, odkrycie pielęgnowania kwiatków, plewienia – chociaż lekarz zakazuje się schylać – sadzenia, przycinania, cieszenia się każdą nową roślinką, udaną uprawą, dorodnymi pomidorami, truskawkami, „które nie są na żadnych nawozach sztucznych”. Czas spotykania się, nawiązywania zaniedbanych kontaktów, starych znajomości i przyjaźni, na które nie było dotąd czasu, a teraz czas jest. Może być jeszcze powrót do starych miłości – do łowienia ryb, porządkowania kolekcji znaczków, powrót do klubów sportowych, teraz w charakterze już tylko kibica. Czas dyżurów u dzieci – wtedy gdy one wychodzą do pracy – aby zaopiekować się wnukami. Czas robienia na drutach i szydełkiem czapeczek dla tychże wnucząt, rękawiczek, skarpetek, sweterków. Czas wyczyszczonych na glanc butów i wygodnego palta. Czas narzekania na świat, który się tak bardzo zmienił, na młodzież, która się zmieniła na gorsze, na ludzi, którzy nie rozumieją jak żyć, jak postępować – czas chwalenia młodzieży, która o wiele lepiej umie żyć niż dawne pokolenie. Czas słuchania radia, siedzenia przed telewizją, czytania książek i gazet. Czas chorób – sygnałów starości, nadchodzącej śmierci, zadumy, zamyśleń, wspomnień, albumów ze zdjęciami swoich dzieci i wnuków. Czas ziółek zaparzanych rano, w południe i wieczorem, kropelek na serce, pastylek na wątrobę, ciepłej bielizny na reumatyzm. Czas wyjazdów do sanatoriów na kuracje, kąpiele, wody, inhalacje. Czas odwiedzania w szpitalach swoich kolegów i koleżanek, ich pogrzebów, czytania klepsydr.
     Trzeci wiek to okres będący – zdawałoby się – przedłużeniem poprzedniego, a przecież zupełnie inny. Co innego znaczą tu dawne słowa. Co innego znaczy „pomoc wzajemna”. Bo już nie tyle w działaniu, ile w samotności, smutku. Trzeci wiek. Gdy umierają coraz to inni przyjaciele, znajomi, koledzy i koleżanki – szkolni, biurowi, z zakładu pracy, gdy się robi wokół coraz bardziej pusto, samotnie, cicho. Dlatego właśnie teraz, jak nigdy dotąd, potrzeba dobrych słów, ciepłych, uśmiechniętych. Potrzeba jak nigdy dotąd komplementów, wyznań miłości, podziwu, podziękowań. Potrzeba jak nigdy dotąd pogłaskań, przytuleń, wspólnych spacerów, wspólnych odwiedzin, wspólnych wypraw. Gdy młodzi – dzieci – mają swoje sprawy i nie bardzo czas, by odwiedzić starych rodziców – „i tak dobrze, że przyjdą na imieniny, na urodziny, że zaproszą na święta”. Trzeci wiek. Wtedy słowo „małżeństwo” zdobywa nowy sens. Co innego znaczy miłość małżeńska. Bo już potrzeby seksualne niewielkie, już nie dawne czułości, nie tamte zachwyty. Ale bardziej szacunek i podziw, wzajemne zrozumienie. Pełne miłości patrzenie na ukochanego człowieka tak zmienionego przez lata. Na siwiznę, na zmarszczki, na zdarzającą się nieporadność, na lekkie drżenie rąk. Udawanie, że nie przeszkadza zapominanie kluczy, pieniędzy, okularów, adresów, numerów telefonów, mylenie dni tygodnia. Pełne współczucia pielęgnowanie ukochanego człowieka, który niedomaga, chodzenie na palcach, aby nie zbudzić, nie przeszkodzić, nie zdenerwować, zmiany spoconej bielizny, przygotowywanie lekarstw, zupek, kaszek, grysików, kompotów.
     Obserwowałem niegdyś starego człowieka, który w szpitalu przychodził codziennie do swojej żony – starej jak on, beznadziejnie chorej, nieprzytomnej – siedział przy niej tak długo, jak tylko było można, reagował na każdy jej ruch, spełniał każdą potrzebę. Zagadałem. „Każdy dzień jej życia to łaska Boża dla niej i dla mnie. Może jeszcze powróci jej świadomość. Pozostała mi tylko ona na świecie. Nie mam więcej już nikogo”.
     Śmierć jednego z małżonków często powoduje śmierć drugiego. „Już nie mam dla kogo żyć”. Pozostaje tylko chodzenie na cmentarz i pielęgnacja grobu. Czasem uratować potrafią dzieci, a właściwie wnuki, i udowodnią, że potrzebują, że tęsknią, że ktoś się nimi musi opiekować, bo przecież rodzice oboje pracują.
     Ale nie zawsze ten trzeci wiek jest spokojną jesienią. Bywa inaczej. Powodem pierwszym – nieumiejętność starzenia się. Są kobiety i są mężczyźni, którzy nie chcą się pogodzić ze starością. Usiłują pokazać, że są młodzi, atrakcyjni, że ich stać na tyle samo co dawniej, że nic się w nich nie zmieniło. Nawet gdy siwizna i zmarszczki. Chętnie ubierają się w młodzieżowe ubiory, noszą – na ile tylko wytrzymują to ich włosy – modne, młodzieżowe fryzury, szukają – na ile tylko potrafią – towarzystwa młodych ludzi. Udowadniają to przed światem a i trochę przed sobą: sprawdzają się. Panie próbują romansów z młodszymi mężczyznami, panowie old boye podrywają dziewczęta. Nie tylko na wakacjach, na chwilę, ale dochodzi czasem do szaleńczych kroków – bywają szaleńcze rozwody i szaleńcze związki małżeńskie – ku zgorszeniu otoczenia, podśmiechiwaniu się kolegów i koleżanek, ku rozpaczy córek i synów, starszych już czasem niż nowa żona ojca.
     Bywa i inny zły sposób starzenia się – wtedy, gdy się nie widzi siebie, a widzi się starość ogarniającą partnera. Wyśmiewanie się z nieudolności, nieporadności, właśnie z wszelkiego zapominania, słabości, dolegliwości a nawet boleści. Pogarda. Bo bywa tak, że małżonkowie nie starzeją się równocześnie. Bo bywa, że potrzeby seksualne nie gasną równocześnie, bywa, że gdy jedną stronę już nie interesują te przeżycia, druga strona jest wciąż jeszcze aktywna pod tym względem. I wtedy zwłaszcza potrzeba ogromnego taktu, delikatności, wyrozumienia, wczucia się w swojego partnera, wtedy zwłaszcza trzeba mu towarzyszyć. A może dochodzić do złośliwości, kpiny, dokuczania – „już jesteś do niczego”. Nie ma głębszej rany, większej krzywdy, upokorzenia niż taka lekceważąca ocena. I bywają mieszkania – grobowce rodzinne. Gdzie dwoje ludzi zapadających się już w śmierć żyje w nieprzyjaźni, w nienawiści, w ciągłym już milczeniu, a jeżeli wymieniają jakieś słowa, to tylko wtedy, gdy zmusza ich do tego konieczność, albo i to nie, a tylko wypisują, przekazują sobie na kartkach konieczne informacje, jakby bojąc się, że słowo wypowiedziane mogłoby być potraktowane jako akt ustępstwa, przyznania się do winy czy prośby o przebaczenie. I znowu sytuację uratować tu mogą – choć też to niełatwe – dzieci, a zwłaszcza wnuczęta. Mogą rozbić ten pozornie gruby mur, bo przecież utkany z mgły i z pajęczyn, mogą do takiego ponurego domu wprowadzić słońce radości.