Biblioteka






ROZWÓD



          Jest mi dzisiaj źle bardzo, jest mi bardzo smutno,
          Myśli mam zwiędłe, chore, jak kwiaty na grobie,
          Za oknem wisi niebo niby szare płótno.
          Nie mogę cię dziś kochać i myśleć o tobie.
                                                                                (Jan Lechoń)


     Pamiętam, jak wstrząsnął mną wypadek, który miał miejsce w sąsiednim osiedlu. Dziewczyna wyskoczyła przez okno. Zabiła się na miejscu. Zostawiła kartkę: „Jeżeli się rozchodzą rodzice, nie mam po co dłużej żyć”.
     Wolność to nie samowola. To liczenie się ze sobą, z tym, co oznacza się w skrócie słowem: godność człowieka, to liczenie się z tym, co nazywa się odpowiedzialnością za drugiego człowieka. A tym drugim człowiekiem jest w wypadku rodziny nie tylko mąż, żona, ale dziecko.
     Gdy chcemy mówić o dziecku w relacji ojciec – matka, należy zaznaczyć wyjątkowość tego stosunku, nieporównywalnego z wszystkimi stosunkami międzyludzkimi. Dziecko jest własnością wspólną rodziców. Słowo „własność” jest tutaj słowem stosownym. Bo tak to jest w odczuciu samego dziecka. Ono po prostu uważa, że należy zarówno do ojca, jak i do matki – do nich dwojga. Jak również, w takiej samej mierze, że matka i ojciec – oni oboje – należą do niego. To nie jest jakieś stanowisko intelektualne – na to dziecka jeszcze nie stać – ale jest to przekonanie instynktowne. Stąd też, jak wszyscy dobrze wiedzą, jak potwierdza to psychologia, dziecko – zwłaszcza w najpierwszym okresie swego życia – powinno być otoczone ze strony rodziców atmosferą czułości. A czułość i ciepło to nie mają być „dobranocki” w telewizji, taśmy z bajkami puszczane na magnetofonie ani nawet pocałunki, dobre słowa, głaskania po główce, ale atmosfera miłości, w której dziecko ma dorastać. Tę atmosferę stworzyć może tylko miłość wzajemna rodziców do siebie, szacunek matki dla ojca i ojca dla matki, ich radość i szczęście płynące z wzajemnego obcowania ze sobą. A jeżeli tak, to dla psychiki dziecka tym bardziej niebezpieczne, tym bardziej tragiczne są wszelakie zachwiania tego układu. Już spory, kłótnie, nieporozumienia, gniewania się, „ciche dni” są dla dziecka nie do zniesienia. W znacznie większym stopniu wszelkie złośliwości, dokuczania, obelgi, przezwiska. Dziecko reaguje na takie sytuacje paniką. Przewraca się mu jego normalny świat. Nie rozumie takiego postępowania. Nie jest w stanie ogarnąć myślą tego, że tych dwoje, którzy są i być powinni jedno, nagle są sobie obcy, a nawet wrodzy, nieprzyjaźni.
     Wszyscy dobrze o tym wiedzą – to również potwierdza psychologia – że należy dziecko chronić przed przeżyciami, które mogą odbić się niekorzystnie na jego psychice, uchronić się je powinno od wszelkich wstrząsów, bo te przeżycia odciskają się na trwałe w psychice dziecka, bo potrafią zaważyć na całym dalszym życiu, bo mogą doprowadzić do wypaczenia człowieka. A bywa, że rodzice zachowują się w obecności dziecka bezceremonialnie, nie licząc się ze słowami, ani nawet z czynami. Jakby ich to zupełnie nie obchodziło, że dziecko to wszystko słyszy, na to wszystko patrzy.
     Totalną katastrofą jest rozejście się rodziców. Tu nikt nic dziecku nie wytłumaczy ani wytłumaczyć nie może. Nie jest w stanie przekonać go „na żaden rozum” ani ojciec, ani matka, ani babcia, ani ciocia, bo tu kategorie rozumowe nie odgrywają prawie żadnej roli. Pozostaje tylko bezbrzeżne przerażenie. Jest to dosłownie tak, jakby ktoś dziecko żywcem na poły rozrywał. Najbardziej dotkliwa tragedia, daleko gorsza niż śmierć ojca czy matki.
     To bardzo charakterystyczne, że przeważnie małżonkowie sprawy swojego rozejścia załatwiają i rozpatrują między sobą. Że rozchodzą się dlatego, iż chcą być szczęśliwi. W tym rozumowaniu, w tych rozmowach czy kłótniach, szczęście dziecka nie wchodzi w obszar myślowy, nie pojawia się w dyskusji.
     Dzieci rodziców rozwiedzionych. Dzieci z rozdartym sercem już na początku swojej drogi życiowej. Dzieci uderzone w najczulsze pokłady swojej osobowości. Takie łatwe słowo „rozwód”. A tymczasem trzeba opowiedzieć najpierw o całej otoczce tej małżeńskiej tragedii, w której dziecko uczestniczy – o już wspomnianych sprzeczkach, kłótniach, znieważaniach, o złośliwościach, docinkach, ironii, drwinie, wyśmiewaniu się, poniżaniu, o tej całej pogardzie, nienawiści, w której dziecko jest coraz bardziej zanurzane. Trzeba opowiedzieć o sąsiadkach, znajomych, przyjaciołach domu, przed którymi naprzemian to jedno, to drugie z rodziców wywleka sprawy najintymniejsze. Gdyby tylko na tym był koniec. Dziecko jeszcze usiłuje się za wszelką cenę utrzymać na powierzchni. Szuka odpowiedzi na pytanie: Kto jest wobec tego ten niedobry – mama czy tata. Kto jest wobec tego ten dobry – mama czy tata. Ale i to ratowanie się jest złudne. A gdy jeszcze dziecko zaczyna być włączane w spór, gdy każde z rodziców zaczyna przeciągać je na swoją stronę. Jeżeli zaczyna się wywlekać już przed samym dzieckiem rzeczy prawdziwe i nieprawdziwe na to, żeby zdyskredytować drugą stronę, na to, żeby ewentualnie przed sądem, przed ludźmi mogło naświetlić odpowiednio sprawę. A gdy zaczyna się cała akcja przekupywania – od łakoci poczynając, a kończąc na ulgach, ustępstwach, przymykaniach oczu na lenistwo, bałaganiarstwo, niepunktualność, na aroganckie zachowanie się. A gdy dziecko to wszystko rozszyfruje – a rozszyfruje wcześniej, niż się tego ktokolwiek spodziewa – a gdy samo zacznie grać i zgodzi się na to, że w jego łaski wkupywać się będzie raz matka, raz ojciec – to jest tylko drobny sygnał, jaka destrukcja dokonała się w duszy tego dziecka.
     Potem ojciec odchodzi ze swojego domu. Ten akt jest poprzedzony rozdziałem majątku. Na oczach zrozpaczonego dziecka dokonuje się wyszarpywanie sobie z rąk telewizora, obrazków, książek. Wypominanie sobie, co kto wniósł do wspólnego gospodarstwa, co zostało zakupione z pieniędzy zarobionych w czasie trwania małżeństwa.
     Kolejny etap zaczyna się, gdy do domu wchodzi nowy pan, któremu należy mówić „ojcze” – tego sobie życzy mama – albo przynajmniej „wujku”, choć dziecko wie, że to następne kłamstwo, bo ten pan ani nie jest ojcem, ani wujkiem. Potem dziecko widzi, jak mama tuli się do tego pana, całuje go – tak jak to robiła wobec ojca. Mówi do niego „kochanie”, mizdrzy się, śmieje zalotnie. Dziecko się wstydzi za mamę i za siebie. Za siebie – że ma taką mamę. Potem dziecko czuje się coraz bardziej obce w tym domu, gdzie coraz więcej tego nowego człowieka, jego rzeczy w łazience i w szafie, jego spraw, jego obecności w rozmowach z mamą, w jej nim zaabsorbowaniu. W jej staraniu, by były spełniane wszystkie jego polecenia, życzenia, pragnienia. Dziecko czuje się zbyteczne, niepotrzebne w domu. Coraz mniej tu miejsca dla niego, coraz bardziej wszystko tu obce, a nawet nieprzyjazne. Coraz częściej stwierdza, że uśmiechy, czułości należą do tamtego człowieka, a dla niego zostają słowa ostre, upominania, nakazy. Tamtemu mama przygotowuje, pierze, układa, ściele, sprząta, gotuje, piecze, a dla swojego dziecka wciąż już nie ma czasu, wciąż tylko „zrób sobie sam”, „nie mam na to głowy”, „nie mam czasu”, „jestem zajęta”. I nawet gdyby tak nie było, i nawet gdyby tak tylko było w części, dziecko rozdygotane, rozdrażnione, przewrażliwione bierze każdy szczegół na swoją niekorzyść, odnotowuje skrupulatnie, co otrzymuje ono, a co otrzymuje ten obcy pan. Wszystko potwierdza tezę, że straciło już mamę.
     Równocześnie trwają dnie odwiedzin – wyznaczone dni tygodnia, ustalone polubownie albo przez sąd, kiedy tata ma prawo przyjść do domu i odwiedzić swoje dziecko, wziąć je na spacer, do kina, do teatru, na wycieczkę. Tu widzi dziecko szanse swojego ratunku – ratunku swojego dzieciństwa, przynależności do swoich rodziców. Tym bardziej, że ojciec jest – przynajmniej na początku – za każdym razem taki odświętny i miły jak tylko czasem bywał w tamtych dobrych latach. Ale na prośby dziecka: „Tatusiu, zabierz mnie stąd, weź mnie do siebie” – okazuje się, że tatuś już nie jest sam, że jest jakaś pani, która zajęła miejsce przy tatusiu. Z biegiem miesięcy i lat ojciec ma coraz mniej czasu; w którymś momencie oświadcza: „Urodził ci się nowy braciszek” albo „nowa siostrzyczka”. I teraz dziecko wie, że to była kolejna złuda, że nie ma już ani matki, ani ojca.
     Po co ci o tym piszę. Bo sam patrzyłem na to wszystko w bardzo wielu wydaniach. Bo spotykałem się z takimi rozpadającymi się domami. Rozpadającymi się czasem naprawdę bez powodu. Spotykałem się z takimi małżeństwami, które już małżeństwami nie były. Spotykałem się z takimi dziećmi i widziałem, co się z nimi dzieje, jak się zmienia ich psychika – od tragedii graniczącej z szaleństwem przez otępienie i wyłączanie się ze świata, aż po cynizm, przewrotność.
     Po co ci o tym piszę, przecież masz dopiero szesnaście lat? Właśnie dlatego, że jest jeszcze czas, by o tym wszystkim na spokojnie pomówić. Żeby ci przypomnieć to, na co ty sam już w twoim życiu może się natknąłeś – na co może już sam patrzyłeś. Piszę ci o tym również po to, aby ci uświadomić, że od ciebie zależy, byś sam nie przeżył tragedii rozwodu, byś sam nie doprowadził do tragedii twoich dzieci.