s. 22.
Od pierwszej chwili, gdy znalazła się na polskiej ziemi, była wstrząśnięta tym wszystkim, co widziała. Teraz była w pociągu i przynajmniej mogła obserwować to, co się wokół niej działo, z pozycji siedzącej, po prostu nie uginały się pod nią nogi na widok tej nędzy, która ją bez przerwy otaczała. Jechała przez jedno wielkie pogorzelisko, przez stratowany świat. Mijała spalone wsie i osiedla, zrąbane pociskami artylerii budynki, oglądała leje, głębsze, płytsze, okopy biegnące polami zygzakiem. I wciąż groby. Mówiły o nich krzyże. Czasem wielkie, na pagórkach, z pewnością mogiły zbiorowe, i te pojedyncze, nad rowem biegnącym wzdłuż drogi, pod płotem, na skraju lasu, olszynki – widać tam gdzie padł, tam go zakopywali. Tylko kto zakopywał. Przecież tu wszyscy powinni byli zginąć. Jak się mógł zachować ktokolwiek jeszcze po tym trzęsieniu ziemi trwającym cztery lata. Dziwiło ją to, że pociąg wciąż jechał. Tylko gdy przekraczali jakieś rzeki czy rzeczki, zwalniał biegu i ostrożnie sunął po prowizorycznych mostach – dawny most straszył swoimi żelaznymi kratownicami powyginanymi, poskręcanymi w konwulsyjne kształty, wypchniętymi jakąś potężną siłą wybuchu w górę. Boże! Cały czas prześladowała ją, towarzyszyła jej melodia Eine kleine Nachtmusik, na wpół żałobna, na wpół religijna, na wpół rzewna, na wpół pełna nadziei, na wpół tęskna.
Ale to, co ją napełniało takim bólem i przerażeniem, to nie były krajobrazy z pościnanymi koronami drzew, pnie rozdarte, rozczapierzone jakimiś uderzeniami pocisków, osmalone kominy sterczące z zapadniętego dachu, ale ludzie. Ci, co jakimś cudem przeżyli tę lawinę ognia i stali, mordów i gwałtów, jakimś przypadkiem, jakimś zrządzeniem Opatrzności – i żyli. Przeważnie o ziemistych twarzach, zapadniętych policzkach. Niscy, chudzi. Inne pokolenie. Ubrani biednie, czasem rozpaczliwie biednie, w rzeczy połatane, znoszone, nie wiadomo po kim odziedziczone, coraz to „z innej parafii”, czasem wprost do śmiechu – gdyby nie do płaczu. Ale jeżeli ona nie obłapiała ich z płaczem, jeżeli nie całowała pełna winy, że jej wśród nich w tamte lata nie było, że sama nie jest taka jak oni, że jadła codziennie przynajmniej trzy razy, że spała na czystej pościeli, że jest ubrana przyzwoicie, że jest odżywiona, zadbana, dostatnia, jeżeli nie przepraszała ich, nie współczuła, to dlatego, że oni sami sobie nie współczuli. Owszem, byli tacy, którzy po wejściu do przedziału rzucali się na ławkę i zasypiali natychmiast, sprawiając wrażenie skrajnego wyczerpania. Ale to były wyjątki. Poza tym wszyscy trwali w jakimś opętańczym ruchu. Jakby, zanim umrą z głodu czy ze zmęczenia, musieli jeszcze dom spalony odbudować, płoty poprzewracane postawić, zasadzić nowy sad. Jeżeli im nie współczuła, to dlatego, żeby ich z tego opętańczego, twórczego transu nie obudzić. Niech do końca nie wiedzą o tym, jak są biedni, jak wyczerpani, jak pokrzywdzeni przez Europę, jak są doświadczeni przez Boga. Niech im się zdaje, że wszystko jest normalne, że wszystko jest, jak być powinno, choć naprawdę tak być nigdy nie powinno, choć jest to zbrodnia o pomstę do Boga wołająca.
Przed paru dniami przejeżdżała przez Niemcy, które na cały świat zawodziły, że zostały skrzywdzone. Boże, przecież na teren Niemiec nie wkroczyła stopa obcego żołnierza. Nie ma jednego zwalonego domu, jednego drzewa uszkodzonego pociskiem. A co Polska na to? Jakie porównanie z tym krajem?
– Pani, my by se dali radę ze wszystkim, ale przecie pani wi, szarpią nas na wszystkie strony. Plebiscyt na Mazurach, plebiscyt na Śląsku, powstanie na Śląsku, walki z Czechami o Śląsk Cieszyński. Niezałatwiona sprawa Gdańska. Nie chcą nam go dać. A oprócz tego walki na całej granicy wschodniej.
Boże, przecież wiedziała, że tak jest. Czytała o tym w prasie duńskiej. Jak można. Jak mogli to zrobić ci, którzy siebie nazywają mocarstwami. Jak mogli nie stworzyć warunków życia dla tego umęczonego narodu. Jak mogą zmuszać go do handryczenia się o granice. Oni nie mają siły żyć, a muszą prowadzić wojnę. Najchętniej by się wróciła, aby krzyczeć na cały świat, dopominać się o sprawiedliwość. Ale dokąd? Do kogo? Do Berlina, do Wiednia, do Paryża? Do kogo? Kto ją wysłucha? Kto pomoże? Kogo to obchodzi? Wobec tego jechała i powstrzymywała łzy rozpaczy, bezsilności, oburzenia, wściekłości. I to Anglia. Torpeduje każdą akcję na rzecz Polski, sprzeciwia się. Bo dba o równowagę sił w Europie. Bo się boi zbytniego osłabienia Niemiec i wzrostu potęgi Francji. „Nie, nie myśleć, bo zwariuję”.
Wracała wspomnieniem do spotkania z kardynałem Dalborem w Poznaniu, sprzed paru dni, do poświęcenia sztandaru wojskowego w czasie Mszy świętej polowej na placu Wolności, wobec otaczającego ołtarz czworoboku oddziałów żołnierskich, wobec tłumów wypełniających bez reszty ten plac – jako do czegoś nierealnego. Nie z tej ziemi. Również podobnie ukazywała jej się rozmowa z nuncjuszem apostolskim Achillesem Rattim, w Warszawie.
Wyciągnęła jakieś jedzenie, które jeszcze wiozła z Aalborga. Poczęstowała współsiedzących. Przez chwilę wzmogło się zainteresowanie jej osobą. Posypały się pytania – pytała i ona. Broniła się przed słowem „cudzoziemka”.
– Tak, tak, ja z Krakowa, choć nie było mnie tam parę lat.
Boże! Jechała do Krakowa, bo nie mogła nie jechać. Jak jedzie dziecko do domu rodzinnego po latach rozstania – wędrowania po rozmaitych drogach świata. Starowiślna to był jej dom rodzinny, który wybrała, wkładając ubiór tego domu, habit urszulański. Spędziła w nim przecież 21 lat, w tym przez trzy lata była przełożoną – matką tego domu. Jechała do Krakowa, bo chciała wrócić do Polski i przyłożyć rękę do jej odbudowy, poświęcić resztę życia i pracy dla niej. Choć byli tacy, a właściwie wszyscy tam ją namawiali, żeby została, bo przecież dość Polaków w Danii, Norwegii i Szwecji, którymi się trzeba opiekować, którym trzeba pomóc wychowywać ich dzieci. Dla niej była to tylko skala potrzeb: Polska bardziej potrzebuje jej pracy. I teraz, jadąc przez ten zdruzgotany, tak straszliwie poraniony kraj, stwierdzała, że słuszna jest jej decyzja. Chciała dołączyć się do Starowiślnej. Nawet to sobie już wszystko wymyśliła. Będą drugim szwadronem urszulańskim: tym do niższych posług. Urszulanki czarne będą robiły to, co robią: wychowywały dziewczęta, a one, bezhabitowe, zajmą się sprawami ad extra, ot, tak jak jest na przykład w klasztorach o ścisłej klauzurze: jedne siedzą całe życie zamknięte za klauzurą, ale są „zewnętrzne” siostry, które załatwiają wszystko, co potrzeba do życia. Tylko rozszerzyłoby się ich zadania i kompetencje na opiekę nad starymi, chorymi, na ochronki, żłobki. Była ciekawa Starowiślnej. Kto tam teraz jest? Kto jest z jej grupy? Na dobre wyjechała w 1907 roku, teraz jest 1919, październik. Przecież ze względu na potrzeby, jakie wojna stworzyła, musiały zmienić, zaadaptować się do sytuacji. „Może nawet habity zrzuciły i są też w strojach świeckich, jak my”. Jakoś o tym nigdzie w listach nie było. Ale w końcu wszystko jest możliwe. Szkoda, że nie zastanie już żelaznej – albo odwiecznej – przełożonej: matki Stanisławy Sułkowskiej, która zmarła jeszcze przed wojną.
Dworzec w Krakowie taki sam jak był: mały, tylko bardziej brudny, bardziej pełny ludzi. Wzięła fiakra. Numerowy załadował walizki i pojechała. Rozglądała się ciekawie. Nic się nie zmieniło. Tylko kamienice dawno nietynkowane, niemalowane. Jakieś mniejsze, jakby się zapadły w ziemię. I ulica węższa. Tylko te same niebieskie, choć bardziej wyblakłe tramwaje. Tylko Planty te same. Teraz w złocie klonów, w czerwieni buków, ale zwłaszcza w brązie kasztanów. Kasztany na Plantach. Boże, zawsze dziewczęta na spacerach tak skrzętnie zbierały świeżo spadłe, pachnące gorzko, jeszcze wilgotne kasztany, a potem wyrabiały za pomocą zapałek czy nawet drucików rozmaite ludziki, zwierzątka, stwory.
– Widać szanowna pani wraca z dalekiego świata – zagadał fiakier, odwracając się ku niej ze swojego kozła.
– Nie z takiego znowu dalekiego. Cieszę się, że Kraków ocalał.
– Ano ocalał. Widać ktoś tam na górze za nami orędował. Może królowa Jadwiga nas od nieszczęścia uchroniła.
Ale nie miała ochoty na rozmowy. Wyczuł to właściciel lakierowanej na czarno dryndy, podciął konia i zagadał do niego:
– Wio, maluśki.
Przejeżdżali koło wylotu Mikołajskiej, gdzie pomiędzy drzewami bielał klasztor sióstr dominikanek. Po lewej stronie straż pożarna i już Starowiślna. Wreszcie Starowiślna. To samo wrażenie: nic się nie zmieniło. Tylko budynki zawsze i dotąd we wspomnieniach ogromne, okazałe, zmniejszyły się i przygasły.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył fiakier w meloniku.
Zerkała na bramę, czy ktoś z furty nie wybiegnie witać ją i zabierać bagaże. Ale nikt nie wychodził. Wobec tego przy pomocy fiakra zgarnęła to, co wiozła, i weszła. Na furcie obca twarz.
– Pani do kogo?
Zabolało ją to „pani” w jej domu.
– Do matki przełożonej.
– Nie wiem, czy jest wolna. Proszę do rozmównicy. Ja pomogę wnieść bagaże. A jak godność pani?
– Ledóchowska.
– O, matka i siostry spodziewały się pani – siostry, nie wiem, jak mówić – powiedziała speszona i chciała odejść.
– Mogę wejść na chwilkę do kaplicy?
– Ależ proszę. Ja pójdę zawiadomić matki.
Weszła do kaplicy. Taka, jaka była. Uśmiechnęła się do siebie na widok swoich malowideł, którymi kiedyś ozdobiła kaplicę. „No, dość tego rozglądania się” – skarciła siebie. Zakryła twarz dłońmi. „Boże, dziękuję Ci, żeś mi pozwolił wrócić”. Czuła, jak odpływa z niej napięcie, które w sobie niosła przez podróż po Polsce, przez czas jej tu nieobecności. Jak spada z niej cała odpowiedzialność za siebie, za swoją gromadkę, za przyszłość, która stała przed nią wielkim znakiem zapytania. Złożyć u stóp Boga, jak składał rycerz swoją zbroję po ciężkich bojach. Powrócić do posłuszeństwa, gdzie o losach, o poszczególnych przedsięwzięciach decydują przełożeni. Być wreszcie zwyczajną siostrą. Posłyszała za drzwiami kaplicy kroki, szepty, śmiechy. Już zaraz usłyszała otwierane drzwi, koło siebie poczuła ludzi. Spojrzała. Klęczały obok niej stare przyjaciółki, uśmiechnięte, tak samo jak ona chyba dziękujące Bogu za jej szczęśliwy powrót do domu. Jeszcze chwilka i już wychodziły na korytarz. Rzuciły się sobie w objęcia.
– Wreszcie. Doczekać się nie mogłyśmy. Jak dobrze, że znowu jesteś wśród nas. Ale teraz już zostaniesz na zawsze. Już tam nie wrócisz.
– Dajcie jej spokój, bo ją udusicie. Najpierw trzeba jej coś zjeść, przecież jedzie z Warszawy i na pewno umiera z głodu.
Chociaż protestowała, że wcale taka głodna nie jest, dała się zaciągnąć do refektarza i zaczęło się. Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Co się zmieniło przez tyle lat, kto umarł z tamtych sióstr, kto jest przy życiu.
– Jak przetrwałyście wojnę? Jak przeszłyście oblężenie Krakowa przez Rosjan? Ewakuowano was? Ile, kto pozostał? Co z gimnazjum? Ile dziewcząt w internacie?
– U nas wszystko bez zmian. Cóż tu się może dziać wielkiego. Ale ty opowiadaj, co w wielkim świecie słychać. Co tam się dzieje. Jak doszły do nas słuchy, zjeździłaś ze swoimi wykładami całą Skandynawię. Byłaś podobno nawet u króla duńskiego, który cię o Polskę wypytywał. Współdziałałaś z Paderewskim, Sienkiewiczem, Osuchowskim. To się liczy, nie to co my tu w swoim codziennym młynie kręcimy się dokoła.
Słuchała ich i myślała sobie akuratnie coś przeciwnego. Nie, nieprawda, ważny jest właśnie ten codzienny młyn, wszystko tamto to tylko pomoc mniej lub więcej nieporadna, by mogła funkcjonować ta właśnie codzienność w miarę normalnie. Ale opowiadała, choć pokrótce, żeby nie myślały, że chce zatrzymać dla siebie tamte wspaniałości.
– Ale co dalej z nami?
– Co masz na myśli?
– Wszystko to, co było dotąd, stanowiło przerwę wynikającą z okoliczności – z trudności, jakie stwarzała Rosja carska, a potem mój pobyt w Szwecji i wojna. Ale ja się czuję urszulanką ze Starowiślnej i chcę być nią w pełnym wymiarze. Dotąd miałam rozmaite dyspensy papieskie, ale teraz dość tego: chcę wrócić do was.
– Cudownie. A co zrobisz z siostrami, które się dołączyły do ciebie?
– Jak to „co”, razem z nimi chcę przyjechać tutaj na Starowiślną.
Zapanowało milczenie.
– Przecież każda para rąk przyda się Polsce.
– Ale na jakiej zasadzie one miałyby wejść w nasze domy. Ty robisz trochę co innego, żyjesz inaczej. Tym bardziej, że, jak słyszymy, założyłaś jakąś ochronkę. I to już nawet nie w Szwecji, ale gdzieś w Danii.
– Nie miałam wyjścia. Trudno mi było pozostać obojętną na to, co tam się dzieje. Wyobraźcie sobie. Na terenie samej Danii znajduje się 16 tysięcy polskich robotników zatrudnionych głównie w gospodarstwach rolnych. Wojna odcięła ich od ojczyzny. I postępowało wynarodowienie i odchodzenie od Kościoła katolickiego. A przy tym, jak to w życiu bywa, umierały matki, umierali oboje rodzice. Stąd rosła potrzeba jakiejś ochronki dla tych półsierot i sierot. Chętnie brały te dzieci duńskie ochronki, ale to oznaczało naturalnie natychmiastowe wynarodowienie. Zwrócił mi na ten fakt uwagę ojciec Sassen, kamilianin. Znalazł w Aalborgu willę. Sprzedałam wobec tego domy w Djursholmie pod Sztokholmem i przeniosłam Instytut Języków do Aalborga.
– No, ale zdajesz sobie chyba sprawę, że to już nie nasza, urszulańska, działalność.
– A cóżbyś ty zrobiła, gdybyś się znalazła w takiej sytuacji?
– Nie wiem, co bym zrobiła. Ja tylko stwierdzam, że to nie są obszary działalności urszulanek, przynajmniej naszych polskich urszulanek. My mamy wychowywać dziewczęta i nic więcej. Innymi sprawami niech się zajmują inne zgromadzenia.
– Ale jak nie ma tych innych zgromadzeń? Ale jak nie ma kto?
– Pan Bóg powoła innych ludzi.
– A jak widzisz, że to do ciebie skierowany głos Boży.
– No to wtedy musisz odejść z tego zgromadzenia i założyć nowe. Zresztą ty masz swoją autonomię, którą uzyskałaś dla swojego domu w Petersburgu. Zostań przy niej.
Odczuła to jak ukłucie. Ale opanowała się i, uśmiechając się, prawie żartobliwie odpowiedziała:
– Przepraszam cię, ale kto powiedział, że urszulankom wolno się zajmować tylko dziewczętami z dobrego domu w stopniu gimnazjalnym?
– Dosyć, dosyć. Czy wy nie macie serca, zamęczać naszego gościa rozmowami na takie tematy, skoro ona ledwie na oczy patrzy? Dajcie jej odetchnąć, pokrzepić się. Na rozmowy będzie jeszcze czasu a czasu. Przecież ty jutro nie wyjeżdżasz.
– O, ja trochę tu posiedzę.