ZAKONY
ZAKONY
Regularnie po Bożym Narodzeniu przychodził do mnie brat Sylwester. Był zawsze w ciężkich butach, w czarnym habicie przepasanym skórzanym paskiem, z małym kapturkiem sterczącym na plecach; siadał na krześle i wtedy było w moim pokoju zupełnie inaczej. Był wreszcie porządek. Było cicho, modlitewnie. Regularnie pytałem się go, co robi. Co roku zawsze odpowiadał: „Jestem kucharzem”.
„A co robią nasi znajomi?” Jeden jest jak zwykle bratem szoferem, drugi jest jak zwykle czymś innym, inny znowu czymś innym, ale jak zwykle tak samo, tym samym.
Poznaliśmy się dawno, w Rabce. Kiedyś powiedział mi, że chciałby iść do zakonu. Mówiłem mu, że trzeba by najpierw skończyć liceum, ale on od początku oświadczył, że nie chce być księdzem, że chce być bratem, że dużo umie robić, że może być szewcem – w domu pracował jako szewc. Długo się zastanawiałem, jaki zakon wybrać dla Władka, dopasowywałem jego sylwetkę do rozmaitych reguł, decyzja padła na benedyktynów. Pojechałem do Tyńca. Dawno tam nie byłem. Spostrzegłem duże zmiany. Nowe budowle. Ale to nie były budowle w stylu: na starych gruzach wystrzelające szklane bloki. To były wyrastające z gruzów stare budowle. Potem mi dokładnie pokazywano, jak z przysłowiową benedyktyńską cierpliwością zlepia się, ustawia, odgrzebuje, jak powoli powstaje klasztor taki sam, jaki był dawniej. Robota obliczona na grube dziesiątki lat.
Ale na razie chodziłem dość bezradnie po podwórzu klasztornym. Parę razy dzwoniłem wielkim dzwonem u furty, ale bezskutecznie. Posłyszałem śpiewy dobiegające przez otwarte drzwi kościoła. Wszedłem. W kościele prawie nikogo nie było. Przed głównym ołtarzem odbywały się ceremonie. W liturgicznych szatach komplet ojców sprawował służbę Bożą. Dla człowieka przyzwyczajonego do uczestniczenia w nabożeństwach przy mniej lub więcej pełnym kościele to było zaskoczenie. Jeżeli ktoś uważa liturgię za teatr, to wobec tego to był teatr najdziwniejszy. Teatr, w którym codziennie odprawia się spektakle przy pustej sali. Albo może jeszcze inaczej: teatr, w którym jedynym widzem godnym przedstawienia jest tylko sam Pan Bóg.
Benedyktyni – słowo, które przez całe wieki historii Kościoła ma ogromną wymowę. Klasztory rozsiane po wszystkich niemal krajach Europy. Tysiące mnichów modlących się, sprawujących obrzędy liturgiczne, pracujących fizycznie i umysłowo, oddających się nauczaniu prawd nadprzyrodzonych, wiadomości ogólnokulturalnych, umiejętności od rolniczych do rzemieślniczych. Klasztory, nazwijmy bardziej technicznie: opactwa żyjące – samodzielnie lub w połączeniu ze sobą na zasadzie kongregacji – według reguły św. Benedykta.
I właśnie trochę o tej regule: reguła, która wstępującym pozwala na bogaty rozwój osobowości, która potrafiła ten typ życia uczynić tak bardzo atrakcyjnym, popularnym, reguła, dzięki której te rzesze mnichów mogły dokonać tego, czego dokonały na polu życia religijnego i kulturalnego Europy, tak w okresie wędrówek ludów, bezpośrednio po nich, jak i głęboko w średniowieczu.
Teraz, gdy piszę, chcę znaleźć coś z mojego pobytu na Monte Cassino, które było po Subiaco miejscem pobytu św. Benedykta i jego uczniów. Ale nie znajduję. Była wiosenna, chłodna pogoda, z niebieskim niebem i strzępiastymi chmurami. W ogromnych zabudowaniach klasztornych było pusto i pachniało świeżym kamieniem. W kościele kładziono nowe mozaiki i uczestniczyłem we Mszy świętej za poległych żołnierzy polskich. Potem poszliśmy na cmentarz i choć maki nie kwitły, to wzgórze było polskie i trudno mi było przywołać obraz dawniejszych lat tego wzgórza, kiedy tam żył i umarł założyciel tego jedynego w swoim rodzaju zakonu, św. Benedykt (+ 543).
Tak, to była na owe czasy genialna reguła, ale nie trzeba rozumieć, że ten mądry Rzymianin siadł i napisał ją od razu. Po prostu znalazł się w podobnej sytuacji jak już niejeden pustelnik: przyszli do niego ludzie, którzy chcieli, aby im pomógł w życiu wyłącznie oddanym Bogu. Zaczerpnął ze wskazówek, które mistrzowie życia mniszego udzielali swoim uczniom. Było tam dużo z Pachomiusza, Kasjana i innych nieznanych nam kierowników życia mniszego. Była to po prostu świetna w swoim wyborze kodyfikacja dotychczasowych doświadczeń życia mniszego. Oczywiście nie należy sobie wyobrażać, że Benedykt stworzył ją w ostatecznej formie. Dał jakiś zrąb, wokół którego narosła reszta.
Gdyby szukać jakichś cech charakterystycznych reguły benedyktyńskiej, to – nie przestrzegając hierarchii ważności – podalibyśmy następujące:
1. Stałość miejsca: do jakiego klasztoru wstąpisz, w tym zostaniesz do śmierci. Tu nie trzeba widzieć tylko reakcji na wędrujących mnichów – plagę ówczesnych czasów. Tu chodziło o to, żeby klasztor nie był hotelem, ale domem, a społeczność mnichów rodziną. Bo konsekwentnie:
2. Klasztor jest samowystarczalny: jest brat kucharz i brat szewc, i brat murarz, i bracia uprawiający ziemię, i hodujący bydło. – W epoce wędrówek ludów miało to duże znaczenie.
3. Nad tą społecznością czuwa opat, który raz wybrany pełni swój urząd aż do śmierci (teraz na ogół tylko przez 7 lat). Z tym, że słowo „urząd” jest na pewno nieodpowiednie, bo – jak św. Benedykt wciąż w swojej regule podkreśla – opat ma być dla wszystkich jak ojciec dla swoich dzieci. I ten charakter domu rodzinnego uwidacznia się w odprawianiu wspólnej modlitwy (officium divinum), pracy umysłowej, pracy ręcznej. W ciągu dnia na officium wypada około 3 godzin, na pracę 6, na lekturę 4, na odpoczynek 1, na sen 8. Przy czym officium to nie recytacja tekstów świętych, ale partie chórowe przeplatane solowymi, pokłony, gesty, procesje.
Ideał benedyktyński nie polega na wyszukanych umartwieniach, ale na wierności w wypełnianiu codziennych obowiązków.
Jeszcze o jednym bardzo ważnym rysie reguły benedyktyńskiej trzeba wspomnieć: nie dopowiadała wszystkiego do końca, miała dużo luk, wielki margines, chociażby w tym, że nie precyzowała, jakiej pracy mnisi mają się oddawać. To pozwoliło klasztorom benedyktyńskim podejmować najróżnorodniejsze prace w zależności od tego, jaka potrzeba okazywała się najpilniejsza. I tak w czasie wędrówek ludów benedyktyni ratowali dokumenty starożytności, zbierali, przepisywali – sami nawet nieraz nie rozumiejąc tekstu – myślicieli greckich i rzymskich. Po wędrówkach ludów stali się krzewicielami nie tylko religii chrześcijańskiej, ale i cywilizacji materialnej. Uczyli barbarzyńców uprawiać rolę, budować domy, a ich dzieci czytać i pisać.
Klasztory nie powstawały w miastach, bo miast, po pierwsze, było mało i przeważnie zniszczone, a po drugie, barbarzyńcy unikali miast – były im obce. Klasztory powstawały więc z dala od miast. Te otoczone murami opactwa, świetnie zagospodarowane pola uprawne, zdyscyplinowani zakonnicy żyjący jakimś wyższym życiem wzbudzały u ludności świeckiej podziw, skłaniały do naśladowania, zachęcały do nawiązywania kontaktów.
Funkcja kulturotwórcza klasztorów – zamknięcie się i oderwanie mnichów od społeczeństwa, z którego wyszli, byłoby absurdem psychologicznym. Ci ludzie znali braki swoich współziomków w zakresie pojęć religijnych czy nawet ich tkwienie w pełni w pogaństwie, ale znali też ich braki kulturalne, materialne. Rodziła się potrzeba niesienia pomocy. Kontakt ze społeczeństwem spowodował, że budowano twór podobny do istniejących w starożytności świątyń-miast. To był kompleks budynków: kościołów, warsztatów, magazynów, szkół, przytułków. (Jak o tym świadczy zachowany plan opactwa St. Gallen z roku około 820). Były one ośrodkami kultury, zastępowały miasta aż do dwunastego wieku.
Praca klasztorów we wczesnym średniowieczu, jak z tego wynika, Nie była tylko pracą kaznodziejską, duszpasterską, ale była to praca odpowiadająca wszystkim potrzebom ówczesnych ludzi. Było to budowanie nowej kultury Europy: kultury chrześcijańskiej.
Nowe potrzeby, w których się Europa znalazła w średniowieczu, spowodowały odczytanie na nowo reguły św. Benedykta i założenie nowego typu klasztoru. To byli cystersi. Różnili się od benedyktynów przede wszystkim tym, że zakonnicy zostali podzieleni na fratres laici barbati: braci (brodaci, w brązowych habitach) i patres: ojców (w białych habitach). Bracia zajmowali się „materialnymi” sprawami. To oni budowali młyny, browary, doskonalili uprawianie roli, podczas gdy ojcowie odprawiali „służbę Bożą” i skupili się na pracy intelektualnej. Cystersi to zakon, który odegrał w cywilizacji Europy średniowiecznej ogromną rolę.
Ale co to jest zakon? Duch Święty powołuje ludzi do pełnienia specjalnych funkcji w Kościele. Dzięki Niemu pojawiają się ludzie, którzy widzą problem, którzy dostrzegają, czego brakuje, czego potrzeba w Kościele, i chcą temu zaradzić. Nie pozostają sami. Zapalają do swojej idei najbliższych przyjaciół, a również ludzi obcych, którzy stają się ich przyjaciółmi, i organizują wspólnotę: pierwszą grupę oddaną tej dostrzeżonej idei. Takim był np. św. Jan Bosco, który zajął się ulicznikami, Brat Albert, który zajął się wykolejeńcami, żebrakami, starymi ludźmi pozbawionymi opieki, św. Wincenty a Paulo, który zajął się chorymi i zaczął budować szpitale w dzisiejszym rozumieniu.
A co to jest powołanie do życia w zakonie? Trudno o tym mówić. Bo trudno ująć w słowa to, co się dzieje wtedy pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Od strony Boga to jest łaska i powołanie, a z drugiej strony: odpowiedź człowieka na to wezwanie. Ukazanie potrzeby i decyzja wypełnienia jej.
Powołanie. To zaczyna się często od tej sytuacji, którą namalował Caravaggio: Grupa celników liczących pieniądze, ale jeden z nich, Mateusz, patrzy ze zdziwieniem na anioła, który stoi w drzwiach i wskazuje na niego: „To ty”. – „To ja? Ja mam iść? Czy to o mnie chodzi? Może o kogoś innego?”
Powołanie. Często jeszcze nie ma określenia celu, ale jest pragnienie pełnego życia według Ewangelii, oddania się Bogu, zbliżenia się do Niego, przebywania razem, służenia Mu. Stąd też z zasady w każdym zakonie ślub ubóstwa i czystości.
Na zagadnienie powołania trzeba też popatrzeć od strony Kościoła jako organizacji. Są w Kościele z ustanowienia Jezusa hierarchowie, którzy mają Kościołem pasterzować, ale oni muszą wiedzieć o tym, i wiedzą, że „Duch Święty tchnie, kędy chce”, i nie wolno im gasić tego, co jest Boże. Muszą być wyczuleni na nadprzyrodzoność członków Kościoła. Do hierarchów należy osądzić, dać placet, zatwierdzić, uprawomocnić, ująć w ramy reguły, wyznaczyć pola pracy, skoordynować z innymi akcjami, które dzieją się w Kościele.
Taki jest schemat. Taka jest technika powstawania w Kościele zakonów.
Jakie są zakony, ile ich jest? Różnorodność niesłychana. Jest wyznaczona dwoma biegunami. Z jednej strony przedmiotem pracy. Od braci mostowników, którzy – jak sama nazwa wskazuje – oddawali się budowaniu mostów we wczesnym średniowieczu, aż po paulistów, którzy kręcą filmy. Od wizytek, karmelitanek, które nie wychodzą poza próg klauzury, od kartuzów, trapistów, wiecznie milczących, aż po Małe Siostry, które chcą „być pomiędzy ludźmi”, nawet nie apostołować wprost, ale „być”; aż po instytuty świeckie, do których należą kobiety pracujące „normalnie”, niemieszkające nawet wspólnie i niewyróżniające się strojem; aż po salezjanów, kopiących piłkę z chłopcami i niewiele różniących się co do stylu życia od księży diecezjalnych. Różnorodność nadzwyczajna, wystarczy przejść się przez hall uniwersytetu Gregorianum, Angelicum czy chociażby naszego KUL-u; przyjść na plac przed Bazyliką Świętego Piotra, gdy papież udziela błogosławieństwa, w każdą niedzielę o godzinie 12 (w Rzymie większość zakonów ma swoje domy generalne).
Są zakony typowo międzynarodowe: dominikanie, franciszkanie, jezuici. Są zakony typowo narodowe, chociażby nasi albertyni. Są zakony, które „przeszczepiają się” znakomicie na grunt inny, chociażby nasze felicjanki, które doskonale przyjęły się w Stanach Zjednoczonych.
Ale trzeba zwrócić uwagę – choćby przy tym wymienianiu – na szczegół zupełnie istotny: zakony różnią się pomiędzy sobą – powiedzmy prymitywnie – stosunkiem ilości godzin poświęconych pracy „zawodowej” do ilości godzin poświęconych modlitwie. I tak dochodzimy do pojęcia zakonów „kontemplacyjnych”, gdzie tych godzin poświęconych na modlitwę jest maksymalnie dużo.
Na zakończenie rekolekcji, które odprawiałem z grupą przyjaciół u kamedułów na Bielanach pod Krakowem, jeden z ojców oprowadzał nas po klasztorze. Szliśmy główną aleją, do której zwrócone są swoimi małymi fasadami uśmiechnięte domki zakonników, i wtedy ktoś zapytał:
– Czy wielu wstępuje do waszego klasztoru?
Na to zakonnik odpowiedział:
– Kandydatów jest stosunkowo jak na nasz zakon dużo, ale zostaje z nich w zakonie najwyżej 10 procent.
– A czemu?
Ojciec zamyślił się:
– Może nocne modlitwy. Może surowe warunki życia… Może milczenie – dodał z uśmiechem.
– A tutaj mieszka rekluz – wskazał na jeden z domków.
– Kto taki?
– Jeden z zakonników, który za zgodą przełożonego zamknął się w swoim domku, żeby pokutować za grzechy, które ludzie popełnili w czasie ostatniej wojny. Wypełnia wszystko to co my, tylko w zupełnej samotności. Podajemy mu przez otwór jedzenie i wino, i opłatki mszalne. Żyje, bo to, co podajemy, codziennie znika.
– Od dawna tak?
– Już od dobrych kilku lat.
Ten fakt – życia poświęconego modlitwie i umartwieniu – nasuwa nam okazję do jeszcze jednego stwierdzenia: nie należy widzieć w zakonach tylko świetnie zorganizowanej i przygotowanej do wykonywania w społeczeństwie określonej funkcji grupy fachowców. Zakon – czy też jego jednostka elementarna: klasztor – jest świadomy, że jego rola dokonuje się przede wszystkim nie w wymiarach materialnych i doczesnych, ale duchowych. Na to z kolei, żeby ten fakt zrozumieć, trzeba uświadomić sobie prawdę, którą nazywamy: świętych obcowanie. Jesteśmy – my, cała ludzkość – jak naczynia połączone: żadne dobro w indywidualnym człowieku, żadna ofiara przez niego poniesiona nie zamyka się i nie kończy się na nim. Przez jego dobro rośnie dobro innych. Jego ofiara pomaga innym. I dlatego zakony kontemplacyjne nie tylko nie są „oderwane od życia”, ale przeciwnie – są bardzo mocno z nim złączone, oczywiście w wymiarze duchowym.
I tak wszystkie zakony, zgromadzenia, instytuty są do siebie podobne w jednym – ludzie do nich należący są świadomi, że oddali się Panu Bogu, prowadzą jakieś życie wspólne i mają swoją specjalność, specjalizację, dzięki której przyczyniają się do rozszerzania królestwa Bożego na ziemi.
*
Bezczynność jest wrogiem duszy. Dlatego muszą bracia w oznaczonym czasie zajmować się pracą fizyczną, a z drugiej strony w oznaczonych godzinach czytaniem książek przepojonych duchem Bożym. (…)
Od Wielkiej Nocy aż do 14 września winni wykonywać bracia potrzebne roboty od rana, po skończeniu jutrzni, aż do mniej więcej godziny czwartej [10 godzina przed południem] . Od godziny zaś czwartej aż do szóstej mają spędzać czas na czytaniu. Skoro zaś po godzinie szóstej wstaną od stołu, niech spoczywają przy zachowaniu bezwzględnego milczenia na swoich łóżkach; kto jednak przenosi czytanie, ten niech czyta sam dla siebie, aby nie przeszkadzał drugiemu. Nony będą nieco wcześniej odprawiane, w połowie ósmej godziny [3 godzina po południu], i następnie niech załatwiają (bracia) konieczne prace aż do wespery. Jeżeli jednak naglące okoliczności albo ubóstwo wymaga tego, aby (bracia) sami zbierali płody z pola, nie powinni z tej przyczyny popadać w smutek; albowiem są oni prawdziwymi mnichami, gdy z pracy własnych rąk żyją, jak to czynili nasi ojcowie i apostołowie. Wszystko jednak winno się dziać z umiarkowaniem ze względu na słabych.
Od czternastego września aż do początku okresu postów niech zatrudniają się aż do końca drugiej godziny [8 godzina] czytaniem. Po drugiej godzinie ma się odmawiać tercję i aż do godziny dziewiątej [ 3 godzina po południu] wszyscy wykonywają powierzone im roboty. Gdy zabrzmi pierwszy znak na nonę, porzuca każdy swe zajęcie i okazuje zupełną gotowość, skoro będzie dany drugi sygnał. Po jedzeniu mają czytać albo studiować psalmy.
W czasie czterdziestodniowego postu niech spędzają czas od wczesnego ranka aż do pełnej trzeciej godziny na czytaniu, a do pełnej godziny dziesiątej wykonują wskazane im prace.
Każdy winien otrzymać w dniach postu książkę z biblioteki i tę od początku w całości przeczytać.
Benedicti regula monachorum
– O codziennej pracy ręcznej
cdn.