s. 9.
Przyszedł dzień wyjazdu. Przed gankiem stały wozy naładowane wszelakim dobrem. Karoce. Rycerze na koniach mający strzec bezpieczeństwa w drodze. A ona wczepiona w panią matkę, tak jak wtedy, gdy jechała z Hainburga do Wiednia.
– Niech cię Bóg prowadzi, moje dziecko. Będę się za ciebie modliła codziennie, tak jak to dotąd robię! Bądź dzielna, jak na królową Polski przystało.
Oderwała się od niej, wskoczyła do karocy i zaniosła się spazmatycznym płaczem. Nawet nie spostrzegła, jak ruszyli. Przez Węgry i Czechy przejechali prawie niezauważeni. Gdy jej powiedziano, że zbliżają się do granicy Polski, poleciła, żeby jej podano konia.
– Wolę z konia patrzeć na ten kraj.
Nagle zobaczyła, że czoło orszaku zatrzymało się.
– Co się dzieje?
– Procesja na drodze. Nie można jechać.
Spięła konia. Rzeczywiście. Procesja z krzyżem, z chorągwiami, z księdzem, z feretronami. Ubrani wszyscy uroczyście, odświętnie.
– Spytaj, co to jest – poleciła tłumaczowi.
Za moment był z powrotem.
– Mówią, że czekają na swoją królową, Jadwigę, córkę Ludwika, aby ją powitać.
Poczuła wzruszenie. Myślała, że się rozpłacze ze szczęścia.
– Na mnie? Powiedz, że to ja jestem.
Słuchała, jak tłumacz wołał donośnym głosem to, co poleciła, i wskazał na nią ręką. Kobiety uklękły. Mężczyźni upadli twarzą na ziemię. Dzieci zaczęły rzucać na nią kwiaty. A ksiądz rozpoczął z chórem jakąś pieśń.
– Co oni robią?
– Witają cię, najjaśniejsza pani.
A ona już zeskoczyła z konia, podbiegła do dzieci, zaczęła małe całować w policzki! Już lud dźwigał się z kolan, śpiewając pełnym głosem. Patrzyli na nią jak na anioła z nieba, gdy ze łzami w oczach przytulała małe dzieciątka. A już kroczył ku niej dostojny starzec z siwą strzechą włosów, z siwymi, sumiastymi wąsami, niosąc w rękach talerz, a na nim chleb i sól. Obok niego szła odświętnie ubrana kobieta.
– Witają cię, pani, chlebem i solą. Weź skibkę chleba, zamaczaj w soli i zjedz choćby okruszynę.
Zrobiła tak, jak jej poradzono. A tymczasem ludzie się zbliżali, by całować jej ręce.
I tak już było do samego Krakowa. Droga w szpalerach ludzi, domy umajone. Ludzkie twarze rozradowane. I śpiewy, i wiwatowania, i pozdrowienia. Była umęczona, ale szczęśliwa. Tak jakby ktoś zdjął z niej woal smutku. Poczuła się po prostu potrzebna, oczekiwana. Takiego samego serdecznego przyjęcia doznała w samym mieście, od wszystkich stanów na krakowskim Rynku, którego ogrom ją zaskoczył, i na Wawelu od panów polskich i biskupa, do którego od samego początku poczuła ogromne zaufanie.
Uroczystość koronacyjna dokonała się 15 października 1384 roku. Koronatorem był arcybiskup gnieźnieński Bodzenta. Asystowali kardynał Dymitr – arcybiskup ostrzyhomski, Jan Radlica, biskup krakowski i Jan, biskup z Csanad. Koronowali ją na królową.
Podczas samej uroczystości wspominała wraz z arcybiskupem, który wygłaszał kazanie, poprzednich królów polskich: Chrobrego, Śmiałego, Przemysława, Wacława, Łokietka, Kazimierza, Ludwika. „Jakim ja będę królem dla narodu polskiego”. Gdy arcybiskup wkładał koronę na jej głowę, pomyślała: „Jaka to będzie ta moja korona. Cierniowa?”.
Po koronacji była pewna, że pojawi się Wilhelm. „Przecież już moja sytuacja jest ostatecznie ustalona”.
Aż przyjechał. Ale kasztelan krakowski, Dobiesław z Kurozwęk, polecił zamknąć bramy zamku wawelskiego. O tym się dowiedziała poniewczasie.