s. 11.
Tunel pod wieżą obronną oświecały pochodnie. Na jego końcu, przy bramie, stali wartownicy uzbrojeni. Zbliżała się do nich powolnym, dostojnym krokiem, którego ją uczono w zamku nad Dunajem. Jakoś nie spostrzegła na ich twarzach zdziwienia, gdy ją zobaczyli. Jakby jej oczekiwali. Kiedy już była całkiem blisko, złożyli się w niskim pokłonie.
– Otwieraj – zwróciła się do jednego z wartowników.
– Najjaśniejsza pani – znowu pokłonił się – mamy rozkaz nikomu nie otwierać.
– Kto taki rozkaz wydał?
– Jaśnie pan kasztelan wawelski.
– Dobrze, ale przecież to mnie nie dotyczy.
– Również. Otrzymaliśmy rozkaz, aby nie wypuszczać również najjaśniejszej pani.
Krew jej uderzyła do głowy. „A więc odkryli moje zamiary. I poważyli się na taki zakaz”. Pociemniało jej w oczach. Jeszcze zapanowała nad sobą ostatkiem sił.
– Przecież ja tu sprawuję rządy – słyszała swój stanowczy, ale lekko drżący z podniecenia głos. – Ja jestem królową. Rozkazuję ci, otwieraj mi bramę.
Wartownik schylił się do jej stóp:
– Najjaśniejsza pani, powiedziano mi, że gdy was wypuszczę, odpowiem głową. Nie mogę.
Ogarnęło ją szaleństwo.
– Sama sobie otworzę. Daj! – wykrzyknęła.
A gdy wartownik, nie wiedząc o co jej chodzi, stał bez ruchu jak skamieniały, podeszła do niego, wyrwała mu z ręki topór. Zamachnęła się. Ciężki był, wygiął ją do tyłu, ale ona, nad wiek wyrośnięta, wyćwiczona w sztuce rycerskiej, wyprostowała się i z całą siłą uderzyła w bramę. Topór odskoczył, prawie nie czyniąc żadnego uszczerbku na belce zapierającej bramę. Z tym większą wściekłością zamachnęła się i uderzyła po raz wtóry, i trzeci, i czwarty. Głuchy huk grzmiał w pustej przestrzeni, a ona waliła raz za razem. Już nawet nie dlatego, że napotkała opór, ale dlatego, że przejrzeli jej najskrytsze plany, że rozszyfrowali jej zamiary, że uprzedzili jej przebiegłość, że nie dopuszczają jej do człowieka, na którym budowała swoje plany życiowe. Nie, nie, nie, przebije się do niego, przebije się do Wilhelma wbrew wszystkim oporom i sprzeciwom. A masz, a masz. Krew jej szumiała. Serce biło jak oszalałe, pot spływał po twarzy, piekł w oczy, ręce jej zaczęły mdleć, z trudem łapała powietrze. Nagle do uszu jej doszedł odgłos biegnących kroków. Poczuła zagrożenie i z tym większą rozpaczą waliła toporem. Ktoś uchwycił jej ramię stężałe z wysiłku, wstrzymał zamach topora. Rozwścieczona, gotowa uderzyć każdego, kto by jej się sprzeciwił, zwróciła się w kierunku napastnika. To był kasztelan Dobiesław z Kurozwęk. Obok niego biskup Jan Radlica, obok nich jeszcze jacyś panowie polscy, których nie potrafiła w tym półmroku rozpoznać. Posłyszała słowa kasztelana brzmiące jak upomnienie:
– Najjaśniejsza pani. Co robisz?
Nie była w stanie krzyczeć, tak jak tego chciała. Nie była w stanie zabić go piorunem wzroku. Usłyszała tylko swój zachrypły, przerywany głos:
– Jak śmiałeś. Jak śmiałeś wydać taki rozkaz. Jak śmiałeś.
– Najjaśniejsza pani, tak, jestem winien i jeżeli taka wasza wola, uderzcie we mnie, zabijcie mnie, ale zaprzestańcie.
Puścił jej ramię, oparł się plecami o bramę, rozkrzyżował ręce.
Stała oparta ciężko o topór, łapała z trudem oddech. Drżała na całym ciele. Ledwo stała.
– Jakeś śmiał. Wolno mi czynić, co zechcę, czy nie? Jestem tu królową, czy nie? Chcę spotkać się z Wilhelmem. To jest moja wola. To jest moje prawo.
– Najjaśniejsza pani. Zechciej zrozumieć. Tyś już nie jest Jadwiga, córka Ludwika Węgierskiego. Tyś jest nasza królowa. Ty odpowiadasz za losy naszego państwa.
Przerwał. Usłyszał tylko jej uparte powtarzanie:
– Jak śmiałeś to zrobić.
Zaczął znowu:
– Raczcie zważyć…
– Czy nie mam prawa wziąć za męża człowieka, z którym jestem zaślubiona? – przerwała mu.
– Raczcie mnie wysłuchać.
– Odejdź od drzwi, bo cię rozrąbię! – krzyknęła.
Zapadła taka cisza, że słychać było dalekie wołanie puszczyków.
– Powtarzam ci, odejdź – powtórzyła groźnie.
Upadł na kolana, skłonił się do jej stóp.
– Ja, stary człowiek, klękam przed tobą, któraś jeszcze prawie dzieckiem, i błagam cię o wysłuchanie.
Zaskoczył ją swoim zachowaniem.
– Mów – przystała.
– Królestwo nasze znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagrażają nam Krzyżacy. Wzrośli tak w siłę, że stanowią potęgę przewyższającą nas. Mają powiązania z całą zachodnią Europą. Sami się nie obronimy. Nam nikt nie pomoże. W podobnej sytuacji do naszej jest Litwa. A nawet w gorszej, bo to jeszcze poganie.
Słuchała tego wszystkiego, co mówił do niej kasztelan, jakby po raz pierwszy w życiu. Dochodziły do niej kolejne zdania jak objawienie. Choć już wiedziała, co powie dalej. Ale po raz pierwszy dotarło do niej, za jak wiele jest odpowiedzialna. Nagle, nie wiadomo dlaczego, stanęła przed oczami scena z jej pokoju w zamku nad Dunajem. To było już wtedy, gdy wreszcie stało się wiadome, że zostanie królową Polski, pojedzie do tego dalekiego, północnego miasta o dziwnej nazwie Kraków, leżącego nad jakąś rzeką Wisłą. To było wtedy, gdy pełna śmiechów i chichotów z pomocą służek przymierzała suknie, zapytując siebie i ich, które są godne tego, by być królewskimi sukniami. Krojczyni radziła, co trzeba przerobić, zmienić. Ale oczywiście ostateczny głos miała ona. Niespodziewanie weszła do izby królowa matka. Umilkły. Przywitały ją. Ale za chwilę znowu jak stado wróbli rozświergotały się. W którymś momencie garderobiana wyciągnęła z ogromnego kufra wspaniałą szatę zmarłej babci królowej. Pamięta to dobrze, jak była tą suknią zachwycona. Wkładała ją na siebie trzęsącymi się z przejęcia rękami. „Byle tylko pasowała, byle pasowała” – powtarzała na głos. Ale okazało się, niestety, że była za duża. Za długa, za szeroka, za obszerna. „Muszę, muszę do niej dorosnąć!” – wykrzyknęła wtedy. Pani matka przyglądała się w milczeniu tej zabawie spod oka; w którejś chwili powiedziała: „Tylko pamiętaj, królowanie to nie zabawa. To ciężki krzyż. Do niego również musisz dorosnąć. Będziesz miała swoje dorastanie”. Choć wtedy odrzuciła ze śmiechem to zdanie, ale przecież pozostało ono w niej aż dotąd. „Czy tak ma wyglądać moje dorastanie do królowania Polską?” – zapytała siebie. „Czy to jest ten krzyż, do którego mam dorosnąć?”. Mowa kasztelana wciąż dochodziła do niej jak przez gęste zasłony:
– …Krzyżacy roszczą sobie prawo do nawracania Litwinów ogniem i mieczem. Jedynym ich ratunkiem jest związanie się z nami. Gdy się z nimi złączymy, dopiero wtedy jesteśmy w stanie obronić się przed Krzyżakami. Związać się możemy przez twoje, najjaśniejsza pani, małżeństwo z Jagiełłą. Przed dziesięcioma dniami, a więc 14 sierpnia, w Krewie, Jagiełło zobowiązał się, że gdy staniesz się jego żoną, on przyjmie chrzest, a wraz z nim cały naród litewski. Skończą się mordy, bitwy, pożogi, które bezustannie trwają powodowane przez Krzyżaków pod hasłem nawracania Litwy na chrześcijaństwo. Poza tym Jagiełło przyrzeka wypuszczenie na wolność wszystkich jeńców polskich, a jest ich tysiące. Na koniec przyrzeka włączyć Wielkie Księstwo Litewskie do Polskiej Korony. To najważniejsze dobra, które staną się faktem, gdy ty, najjaśniejsza pani, wyrazisz zgodę na małżeństwo z nim.
Spojrzała na niego jak nieprzytomna, jakby w tej chwili przyszła ze swojego domu rodzinnego. A tymczasem kasztelan, jakby odpowiadając na jej myśli, mówił dalej:
– My wiemy, że on nie z twojego świata, że on starszy od ciebie, żeś ty za młoda dla niego. Tyś nasza królowa. Wola twoja w twoich rękach. Zrobisz, jak zechcesz. Ale na rany Chrystusa – rozważ w sercu swoim swój krok. My cię do niczego nie zmuszamy. My cię tylko prosimy, żebyś swoje osobiste szczęście poświęciła dla dobra państwa polskiego, któregoś jest królową.
Każde z tych zdań jak taran burzyło zamek jej marzeń. Jeszcze się podrywała, aby za każdym razem mówić „nie”. Jeszcze trwał w niej opór. Jeszcze było w niej wołanie o ratunek dla tego marzenia, jakim był Wilhelm, który był jej własnością najbardziej głęboką, który należał do kształtu jej osoby, bez którego siebie nie widziała, bez którego ziała przepaść czarna i beznadziejna. Ale wiedziała, że kasztelan ma rację. Tylko ona nigdy dotąd nie miała odwagi do końca popatrzeć prawdzie w oczy. Wypuściła z ręki topór, którego drzewce stuknęło głucho o klepisko. Powoli odwróciła się. W ostatniej chwili zobaczyła biskupa, który stał obok. Nogi zaczęły jej wiotczeć, osuwała się powoli. I byłaby upadła, gdyby nie chwycił jej biskup. Wziął ją jak dziecko na ręce. A ona w niego wtulona wybuchnęła rozpaczliwym płaczem.
– Płacz, płacz – szeptał do niej.
Biskup stał tak chwilę, a potem pomału ruszył w drogę, trzymając ją wciąż w ramionach. Kołysana rytmicznym krokiem powoli się uciszała. Jeszcze pochlipywała wstrząsana spazmem płaczu. Opłakiwała swoją bezsiłę, swoją bezradność, swój los. Żegnała się ze swoim dzieciństwem, ze wszystkimi kolorowymi zamkami budowanymi w marzeniach. Żegnała się z kwiatkami, które za szybko przekwitły. Przyjmowała dorosłość, której tak bardzo nie chciała. Po długiej drodze wreszcie stanęli. Zwolniona z objęcia powoli osuwała się na ziemię. Była w katedrze. Jakoś nie zdziwiła się. Stała przed wielkim, czarnym krucyfiksem, na którym wisiał Jezus prawie naturalnej wielkości. Znała Go. Widziała Go już tyle razy. Ale dopiero teraz jakby Go ujrzała po raz pierwszy. Naciągnięte chude ręce. Przewieszoną, zmęczoną głowę na cienkiej szyi. Jakby Go zrozumiała. Była wdzięczna biskupowi, że ją tu przyniósł. Bez słowa uklękła, a potem położyła się na posadzce twarzą do ziemi, z rozkrzyżowanymi jak Jezus ramionami, przybita do swojego krzyża tak jak On do swojego.