3.
ROCZNICE ŚLUBU
3.
ROCZNICE ŚLUBU
Z okruszynami młodości – co robić? Rozrzucić ptakom?
Można i ptakom rozrzucić, można i w słowa powkładać.
Odfruną, uradowane, żeby po nowe powrócić,
Wrócą – i słowa, i ptaki – nadzieją skrzydlate jednako.
J. Tuwim: ***
Dawniej bardzo lubiłem „dawać śluby” młodym parom. Cieszyłem się kościołem pełnym odświętnych ludzi, panną młodą w białej sukni z welonem i wianuszkiem na głowie, panem młodym przejętym swą rolą, w czarnym garniturze, „Ave Maria” wyśpiewaną przez solistkę. Cieszyła mnie atmosfera radości, która przepełniała kościół. Ale to mi przeszło. Zbyt wiele tragedii przeżyłem, rozczarowań, rozstań, niewypałów, „Bo się rozmyślili” – jak to określali ich znajomi. „Nie udało się im” – mówili inni. Bo mi się zdarzało, że zaledwie po kilku miesiącach przychodził do mnie ten sam chłopiec – a nie ten sam, bo już nie wypiękniony, z zabójczą muchą pod brodą, nie w lśniących lakierkach, ale z poszarzałą twarzą, jakoś dziwnie pomięty, zmaltretowany – i oświadczał mi, że to nieporozumienie, że to obcy człowiek.
– Nic mnie z nią nie łączy, ja po prostu wziąłem ją za kogo innego. To nie była żadna miłość, to było wyłącznie pożądanie. Ja nie wiedziałem, co to jest miłość.
– Proszę mówić konkretnie.
– Ona niczym się nie interesuje. Jeżeli – to tylko że nie ma się w co ubrać i ile co kosztuje, i że nas na to nie stać, i że koleżanka wyszła za mąż za bogatego, tamten jest bardzo przystojny i ma piękny samochód.
Podobne zarzuty słyszałem z ust jego żony:
– On wcale nie potrzebuje domu. Jemu wystarcza towarzystwo jego koleżków, to jest świat do którego należy. Potrafi z nimi rozmawiać bez końca, a w domu gapi się w telewizor. On mnie wcale nie kocha.
Dlatego przyznaję się, że jestem teraz najszczęśliwszy, gdy przychodzą prosić o błogosławieństwo małżonkowie z okazji 50-lecia ślubu czy przynajmniej 25-lecia. Ci najstarsi pojawiają się wtedy najczęściej z dziećmi, z wnukami. I nawet gdy nie są wystrojeni odświętnie, to widzę, jak przeżywają głęboko tę uroczystość. Przeważnie ich znam. Znam ich życie z wszystkimi radościami, smutkami, zwycięstwami, klęskami, chrzcinami ich dzieci, z Pierwszymi Komuniami, maturami, egzaminami na wyższych studiach, życie pełne wygranych i przegranych. Te lata przebiegli, przeszli, przebyli, a bywało, że przewlekli się – ale razem. Czasem nawet odchodząc na chwilę, żeby powrócić do siebie za jakiś czas, a najczęściej jeszcze w tym samym dniu jak do bezpiecznej przystani, jak do najbliższego człowieka na świecie, jedynego pomimo wszystko i za żadną cenę niegodną rozstania.
Czasem po takiej okrągłej rocznicy ślubu świętowanej w kościele bywam proszony na herbatę do ich domów. Pamiętam szczególnie jedną z nich, bo znam tę rodzinę od wielu lat. Tyle przeżyliśmy razem, przewędrowaliśmy wspólnie. Tyle przegadanych herbat, podwieczorków. A nie tak dawno – choć to na lata licząc było już dawno – w tym mieszkaniu kotłowało się takie bogate życie, kiedy jeszcze dzieci były dziećmi, potem już młodzieżą. I kłębiło się od problemów – dziecinnych czy młodzieżowych. Potem przychodzili ze swoimi żonami, mężami, ze swoimi dziećmi – czyli wnukami.
Teraz gospodarze już są bardzo samotni. W domu, który się okazał za duży, jak ubranie ze starszego brata. Tylko pozostały na każdym kroku pamiątki – przechodzone rzeczy, wyblakłe obrazki.
– To jeszcze z czasów, kiedy syn miał trzy lata. Zdawało nam się, że będzie malarzem. Miał duże wyczucie koloru. A to córka, kiedy miała miesiąc – pokazują mi w ramkach na ścianie wiszące biało-czarne zdjęcie. A to miś córki. Spała z nim przytulonym do policzka. Jeszcze zawadzamy o konia na biegunach. – Myśleliśmy, że się przyda wnukom, ale nie chcieli. To niech stoi na pamiątkę. A to już na studiach – otwarta, jasna, odważna twarz. – Teraz niewiele się zmieniła, gdyśmy u nich byli przed paru laty. To ich syn. Nasz wnuk – poprawia się. – A to wnuczka. Bardzo dobra w tenisie. Zdobyła mistrzostwo w Collegu w swojej grupie wiekowej. Szkoda, że tak daleko od nas mieszkają.
– A to moja obecna małżonka – mówi pan domu. – Wtedy gdy jeszcze miała parę lat mniej niż teraz, tak około pięćdziesięciu lat do tyłu. – Widzę piękną dziewczynę, z rozwianymi przez wiatr włosami. Z trudem usiłuję odnależć ten obraz w pomarszczonej, zoranej bruzdami twarzy stojącej obok mnie kobiety. – Prawda, że się nic nie zmieniła? – dodaje z serdecznym uśmiechem.
Zachorowała. Lekarz zalecił, żeby położyła się w szpitalu na krótko, celem przeprowadzenia badań. Okazał się rak złośliwy. Mąż przychodził codziennie do szpitala. W ostatnim dniu poskarżyła się, że zimno jej w nogi. Poprosiła męża, by wymasował jej stopy. I on zabrał się do tego. Aż do chwili, kiedy weszła pielęgniarka i powiedziała:
– Przecież pańska żona już umarła.
Wydawało się, że nie przeżyje tej tragedii. Po prostu coraz, co chwila płakał. Ale się jakoś pozbierał. Jeszcze popłakuje, ale dzień powszedni podgonił go do życia. Codzienne obowiązki przywołały go do porządku. Tylko w każdą niedzielę idzie na cmentarz, aby pomodlić się przy jej grobie.