s. 10.
Schodzili wąską ścieżką ze „swojego” wzgórza, ostro spadającą w dół do drogi prowadzącej do miasta.
– Przyznam ci się, że sobie zupełnie inaczej wyobrażałem Japonię – powiedział o. Czupryk.
Słuchał jego wynurzeń, uśmiechając się nieznacznie.
– To, co tu zastałem, zupełnie mnie zaskoczyło.
– A co cię tak zaskoczyło? – usiłował mu pomóc.
– Zaskoczył mnie poziom kultury tych ludzi. Ich uprzejmość, gotowość niesienia pomocy. Wystarczy kogokolwiek na ulicy zaczepić i o coś poprosić. Chociaż nie rozumie, to przecież chce przyjść z pomocą, odgadnąć trudność. Ale to nie tylko wobec nas, obcych. Również wobec siebie są bardzo uprzejmi, witają się z uśmiechem. Te ich ukłony przy powitaniach i pożegnaniach pełne szacunku. Napatrzeć się nie mogę. A przy tym jacy pracowici. Trudno spotkać stojącego bezczynnie człowieka.
– Chyba że czeka na tramwaj.
– To wtedy i tak czyta. A ta ich schludność w ubiorze. No, patrz na ludzi, którzy nas mijają. Jeden w drugiego, mężczyzna czy kobieta ubrani czyściutko, uczesani. Uderza mnie, że nie widać ludzi opasłych, otyłych, grubych, wszyscy, nawet w starszym wieku, są kształtni. A już młodsi! Wyraźnie jakby wygimnastykowani – że nie powiem o wyglądzie sportowym. A otoczenie ich domów. Maleńki placyk przed domkiem wysprzątany. Chociażby ten – skierował oczy na domek, który mijali. – Maleńki ogródek. Wykorzystane każde miejsce. No, choćby tu. A to jakieś piękne kamienie – skąd oni te kamienie wzięli – a to jakieś piękne rośliny. A to woda. Już nie mówię o samych domkach. Jestem zachwycony architekturą. Jako wieloletni prowincjał zajmowałem się bez końca budowami. I znam się trochę na tym. Ale to, co tutaj widzę, to arcydzieła architektoniczne. Domek w domek. Rozwiązania prościutkie, nad wyraz pomysłowe, funkcjonalne. No i piękne. Uwielbiają drewno. Dachy dwuspadowe, ale stosunkowo płaskie, kryte grubą dachówką, dają znakomity efekt wizualny.
Wchodzili coraz głębiej w przedmieście. Zabudowa zagęszczała się.
– Wykorzystują każdy kawałeczek gruntu, żeby go zagospodarować, coś posadzić.
– Wstąpimy na chwilę do świątyni.
– A ty wchodzisz do świątyń pogańskich?
– Wchodzę. Jak masz jakieś opory, to mogę nie wchodzić.
– Nie, nie, dobrze, wchodzimy. Jeszcze nigdy nie byłem wewnątrz.
Weszli przez „bramę”: podtrzymywaną na dwóch palach lekką konstrukcję, wygiętą charakterystycznym łukiem. Znaleźli się w parku.
– Jakie piękne drzewa.
– To świątynia szintoistyczna.
– A, słyszałem o szintoizmie. To kult przodków. Ubóstwianie przodków. Źródło nacjonalizmu japońskiego.
Skrzywił się, słysząc te sformułowania:
– Szintoizm, podobnie jak i buddyzm czy konfucjanizm, korzenie ma w hinduizmie. W ogromnym skrócie można powiedzieć: jest to więc wiara w Boga, który jest obecny w otaczającym nas świecie i w nas samych.
Idąc w stronę budynku świątynnego, natknęli się na jeziorko o zaskakującym uroku. Przystanął, patrząc na zachowanie swojego towarzysza. Ten stanął jak wryty. Patrzył na wodę, na lilie wodne i inne wodne kwiaty, na przepiękne kamienie rozmaitego koloru, struktury, blasku. Podjął temat i zaczął mówić dalej:
– A więc dla nich Bóg jest we wszystkim, stąd taka ich pielęgnacja i szacunek dla przyrody. I to im piękniejsza, potężniejsza góra, drzewo, krzak, zwierzę, „tym więcej Boga w niej”. Stąd taki szacunek dla roślin. W sposób szczególny Bóg jest w człowieku, w jego ciele. Stąd obowiązek troszczenia się o ciało.
Oderwali się od jeziorka. Poszli dalej. Zza krzewów wyłoniły się zabudowania świątynne.
– No popatrz. Przecież piękno tego gmachu jest urzekające.
Czy może być coś piękniejszego. Te przepiękne dachy z grubej dachówki. Pod nimi ściany. Czy to modrzew czerwony, czy to malowana ściana. Zaraz, z bliska muszę to zobaczyć. Te schody prowadzące do świątyni. Przepraszam, bo zacząłem od końca, a to najpierw schody. Potem ściany i wejście, a na końcu dach. A co jest wewnątrz?
– Chodźmy dalej i popatrzysz sam.
– Jeszcze po prawej stronie pod zadaszeniem sklepiki z jakimiś dewocjonaliami.
– Tu możesz kupić przepowiednie, modlitwy, horoskopy, ot, takie dewocjonalia odpustowe, tylko na miarę japońską.
– A co to?
– To święty ogień i święte kadzidło. Można je kupić w kramie, wrzucić w ogień i pooddychać nim – świętym dymem. Ale chodźmy dalej.
Weszli po schodach. Stanęli przy czymś na kształt bariery, za którą były posągi ludzi.
– A to co? – usłyszał szept.
– Tam są prochy cesarzy, którym się oddaje hołd – jak to ty powiedziałeś. A naprawdę hołd się oddaje Bogu, który mieszkał w tych ludziach: ich mądrości, dobroci, potędze. Ale popatrz.
Pojawił się młody człowiek. Stanął wyprostowany jak struna, złożył ręce, trzy razy zaklaskał, złożył je znowu. Skłonił się głęboko, wyprostował i stał z zamkniętymi oczami w wielkim skupieniu.
Wracali, teraz już z widokiem na park, na jeziorko, na bramę, na miasto, w które wchodzili z powrotem.
– Pozwól, że wstąpię na moment tutaj, do składu papieru, może wejdziesz ze mną – powiedział do ojca Czupryka.
Wybiegł do niego subiekt. Pokłonił się nisko, składając ręce. Odpowiedział mu podobnie, choć nie tak głębokim ukłonem. Poprosił o możliwość zobaczenia się z właścicielem. Już był i właściciel. W uśmiechach i ukłonach, na które reagował podobnie. Zaprosił ich do wnętrza, przesuwając szerzej drzwi czy ściankę – lekką drewnianą konstrukcję, wypełnioną płaszczyznami pergaminu malowanego pastelowymi obrazkami. Jeszcze przed wejściem do pomieszczenia pojawił się u ich stóp służący, dając do zrozumienia, że pomoże im zdjąć buty. Weszli do wnętrza w skarpetkach. Służący podsunął im dwa pufy, coś w rodzaju skórzanych poduszek, aby usiedli. Właściciel z rzadką brodą i długimi wąsami spadającymi w dół usiadł pod ścianą, wprost na macie tatami. Służący wniósł jeszcze przenośny piecyk, podobny do wielkiej lampy czy kubła, o kształcie prawie okrągłym, na węgiel drzewny – źródło ciepła w tym pomieszczeniu. Już pojawił się niziutki stolik, przyniesiony przez wciąż tego samego służącego, trzy maleńkie filiżaneczki na tacy i dzbanek z herbatą, z porcelany nad wyraz cienkiej i pięknie malowanej. W przeciągu paru minut zamówienie było załatwione, zapisane przez przedsiębiorcę pędzelkiem na wąskiej, pionowej taśmie papieru. Wyszli.
– Jestem tu parę tygodni i coraz więcej mam szacunku dla tych ludzi. Nadzwyczajne dla mnie, jak oni mieszkają – powiedział o. Czupryk, gdy już się znaleźli na ulicy. – Jak oni dbają o czystość, że buty każą ściągać, gdy wchodzi się do pokoju.
– To nie sprawa czystości, tylko świętości. To pomieszczenie, do którego nas wprowadził, to jego dom mieszkalny. Jestem z nim dobrze od lat zaprzyjaźniony. A mieszkanie jest święte, bo człowiek jest szczególnie święty, bo mieszka w nim w sposób szczególny Bóg. Mieszkanie jest święte, bo rodzina jest święta, bo w rodzinie mieszka w sposób szczególny Bóg. Stąd na tatami – matę, którą jest wyłożone pomieszczenie mieszkalne, nie wolno wchodzić butami, którymi się chodzi po ulicy. Należy je zdjąć przed wejściem do budynku. W korytarzu wkłada się pantofle, do toalety wkłada się inne pantofle, ale wchodząc do pomieszczeń domowych, wchodzi się w skarpetkach.
– Zauważyłeś, jakie są wnętrza tych pokojów? Zupełnie puste. Nie ma nic. Albo tylko to, co konieczne. Żadnego zagracenia.
– Jakbyś wszedł do innych pomieszczeń mieszkalnych, to samo wrażenie. Jedzą, siedząc na ziemi. Dokładnie mówiąc, na macie świętej: tatami. Nie ma więc krzeseł. Śpią na ziemi, rozciągając tylko cieniutki materac, rodzaj kołderki czy koca, więc nie ma łóżek. Jest najwyżej skrzynia, gdzie to rano chowają. Pod głowę wkładają coś w rodzaju wałka – nie znają poduszek. I to wszystko.
– Ale w ich pomieszczeniach jest zimno.
– Faktycznie, jest to „zimny chów”. Ściany są cienkie. Używają tych przenośnych pieców. Stawiają je w pobliżu siebie i tyle.
– Czy oni mają taki piecyk przy sobie w nocy?
– Nie. To byłoby za drogie. Na noc przed snem wchodzą do wysokiej beczki napełnionej gorącą wodą, do tak gorącej, że my nie potrafimy wejść ani tym bardziej wytrzymać dłużej niż parę sekund. Przeżyłem to, gdy byłem kiedyś u nich gościem w zimie. Oni w niej siedzą, raczej stoją czy lekko kucają, aż do 20 minut. Potem w kimono i spać. Stają się sami kaloryferem na całą noc. Nazywają tę kąpiel ofuro.
– Ich tryb życia można by nazwać spokojnie: więcej niż zakonnym czy więcej niż klasztornym.
– Wypływa to z ich religii: najważniejszy jest człowiek, nie rzeczy. Ma żyć, a nie gromadzić. Żyć, to znaczy przede wszystkim pracować. Pracując intensywnie, rozwija się wewnętrznie – „dopuszcza Boga do głosu w sobie”, staje się, realizuje się. Najgorszym nieszczęściem dla Japończyka jest bezrobocie. Wierzą, że Bóg, powołując człowieka do życia, przewiduje dla niego jakąś rolę do wypełnienia – tak jak ma swoją rolę kamień, góra, drzewo, zwierzę. Gdy człowiek jest bezrobotny, świadczy to, że nie odnalazł woli Bożej – swojego przeznaczenia – albo źle je wykonał, stąd to jego nieszczęście. A więc dla nic praca to nie przede wszystkim zarabianie pieniędzy, ale zjednoczenie z Bogiem. Jeśli pozwolisz, to wstąpimy do jakiejś restauracyjki, żeby coś zjeść, bo to czas obiadu, a potem mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Weszli do małego pomieszczenia, gdzie przy dwóch długich, niziutkich stołach spożywali posiłki ludzie, siedząc na podłodze.
– Czy chcesz potrawę bardziej japońską, czy bardziej europejską?
– Europejską. A na czym to ma polegać?
Poprosił o dwie porcje ryżu z jarzynami i dwie zielone herbaty. Dostali ryż w miseczkach, do tego drewniane pałeczki. Ujął półokrągłą miseczkę lewą ręką, zbliżył do ust, prawą ręką zgarniał pałeczkami zgrabnie i szybko ryż. Nie patrzył na ojca Czupryka, by nie krępował się swoją nieudolnością. Zjadł. Odłożył pustą miseczkę. Rozglądał się dyskretnie po salce. Popijał herbatę. Przyglądał się siedzącym.
– Dziękuję. Nie będę kończył. Możemy iść – powiedział towarzysz.
– Nie, skończ, proszę. Nieprędko będziemy jeść następnym razem. Dopiero wieczorem kolację. A do wieczora jeszcze daleko. A ryż jak ryż. Przeleci przez ciebie ani się spostrzeżesz i znowu będziesz głodny.
Towarzysz dał się przekonać. Zaczął znowu jeść, grzebiąc niezgrabnie pałeczkami w misce. Powiedział do niego, nie patrząc zresztą na jego zmagania się:
– My w klasztorze, jak zauważyłeś, prowadzimy kuchnię japońsko-polską czy europejsko-japońską. A to ze względu na liczną grupę Polaków. Ale najchętniej przestawiłbym się całkiem na jedzenie japońskie. Może nawet nie całkiem, bo jeszcze byśmy tego nie znieśli. Ale powiedzmy, te bardziej strawne dla nas posiłki.
– A cóż jest takiego dla nas niestrawnego?
– Ty nic nie mów ani nie pytaj, tylko jedz. Oni najchętniej jedzą potrawy surowe. Zresztą to wynika z wierzeń religijnych. Nie chcą niszczyć natury – tego co naturalne. A więc na przykład jedzą surowe rybki.
– Rybki?
– Nie całe, nie całe – zaśmiał się – ale wkrajane, jak tu wszystko, w ten podstawowy produkt, jakim jest ryż. Podobnie zresztą jak i jarzyny. Też surowe. Jakbyś potrafił delikatnie spojrzeć, co twój sąsiad je, to jest właśnie to. Ale te ich „jarzyny” to co innego niż nasze jarzyny. Stąd też trudno strawne dla naszych europejskich żołądków.
– A jakież to na przykład?
– Choćby liście z rozmaitych drzew, choćby korzonki bambusa. Ale, jak doświadczenie uczy, ich sposób życia i odżywiania się daje wyniki. Niewiele wśród ludzi chorób. Żeby znaleźć aptekę, trzeba zejść pół miasta. Zresztą biorą medykamenty chemiczne tylko w ostateczności – znowu wynika to z ich zasady, która się nazywa: naturalność albo: przyroda, w odróżnieniu od: sztuczność, czyli: chemia.
– Ale myśl, która mnie bez przerwy prześladuje – zaczął mówić o. Czupryk, gdy wyszli z restauracji – to: cóż tu po nas. Jeżeli oni są na takim poziomie religijnym. Jeżeli religia ich daje takie efekty, potrafiła tak wpłynąć na cały ich sposób bycia, na ich zwyczaje, na całą kulturę, to co my tu mamy do roboty. – Mówił to nieśmiało, tak jakby bał się, że wywoła zgorszenie.
Byli już prawie w centrum miasta. Ruch na ulicy, ciasno na chodnikach. Zatłoczenie kramów, riksz, tragarzy, drobnych warsztatów rzemieślniczych.
– Co my chcemy im wnieść, skoro oni już nic nie potrzebują, skoro nas nie potrzebują – wprost nie chcą. Świadczyły o tym prześladowania.
– Nie, nie, powolutku – zaprzeczył energicznie. – Prześladowania to inna sprawa, a inna sprawa: co my tu mamy z naszym chrześcijaństwem do roboty. Nie myśl, że ty pierwszy na to wpadłeś. Też tu miałem swoje ciemne noce. I też sobie nie mogłem z tym poradzić.
– Nigdy nic o tym nie pisałeś.
– Jeszcze tego by brakowało. Mieliście dość polskich kłopotów i problemów. Z pewnością są dwa podejścia do Japonii. Jedno to zachwyt od samego początku do końca. Drugie to krytyka aż do odrzucenia. Ja miałem na początku to drugie podejście. Z czasem jednak odkrywałem wartości tkwiące w kulturze i w religijności japońskiej, aż do zachwytu. Wreszcie sobie zadałem pytanie podobne do twojego. Jakie jest moje miejsce?
– No i jak sobie z tym poradziłeś?
– Przypadkiem, jak wolisz, albo Opatrzność Boża wskazała mi drogę. W takim najtrudniejszym okresie, kiedy sobie już zupełnie nie mogłem poradzić z niczym, a przy tym, kiedy mi zupełnie już nic nie szło, poproszono mnie ze Mszą świętą do świetnie prowadzonego kościoła w centrum miasta. Ksiądz zachorował i były kłopoty. Wszystko poszło dobrze, kościółek pełen ludzi bardzo aktywnie uczestniczących, piękne śpiewy, do Komunii świętej prawie wszyscy. Po Mszy świętej idę na plebanię na śniadanie i nagle widzę zdumiony, że w sali czy w salkach parafialnych kłębią się ci ludzie, którzy przed chwilą byli w kościele. Zauważyli mnie – trudno nie zauważyć takiego wielkiego, czarnego, z czarną brodą – wciągnęli czy, jak wolisz, zaprosili do siebie. Nagle w moich rękach znalazła się filiżanka z zieloną herbatą, w drugiej słone ciastko – jak chyba wiesz, oni nie jedzą słodkich ciastek – dla nich cukier to trucizna. I patrzyłem na to, co się dzieje. Na ziemi baraszkowały małe dzieci, jeszcze niektóre raczkujące. Przyglądałem się grupom, które się potworzyły. Kobiety trajkotały między sobą, mężczyźni między sobą. Była nawet kawa, którą mi zaproponowano. I wtedy przejrzałem. Niby nic dziwnego dla ludzi tamtejszych, dla mnie było objawieniem. Zrozumiałem, w czym rzecz. Może jeszcze to nie było zrozumienie pełne. To był początek.
– Kiedy to wszystko było?
– Na początku mojego tu pobytu. My już nie czujemy, myśmy się przyzwyczaili, my nie reagujemy. Dla nas to chleb powszedni i nawet dziwimy się, że ktoś tym się potrafi zachwycić. Ich religia to religia człowieka wtopionego w przyrodę – na kształt kamienia, krzaka czy zająca. Tam nie ma prawdy o Bogu Osobie, o Bogu Miłości, o Bogu tak kochającym człowieka, że dla niego przyszedł na świat. Oni nie wiedzą o tym, że mogą do Boga powiedzieć „Ty”, że jest ich najbliższym Przyjacielem. I ten fakt rzutuje na stosunki międzyludzkie.
– A są ludźmi naprawdę religijnymi.
– Wszystko to prawda, że są religijni, że wierzą w Boga i oddają Mu cześć. Że religia ukształtowała zupełnie nadzwyczajnie ich kulturę. Znam ich życie. I znam ich samotność. Gdy Japończyk już umiera, zapytany jak się czuje, odpowie ci, że jest ładna pogoda. Moment, w którym oni zrozumieją, czym jest chrześcijaństwo, stanowi dla nich istny szok. Odkryć w Bogu Przyjaciela i odkryć w drugim człowieku przyjaciela, to jest dla nich nowy wymiar rzeczywistości. Potrafią się zachwycić chrześcijaństwem tak, że my – starzy chrześcijanie – patrzymy na nich jak na wariatów. Tylko nie wolno niszczyć tego, czym oni żyją, co jest dobrem, co kształtuje ich życie społeczne i osobiste. Objawienie chrześcijańskie powinno być traktowane jako uzupełnienie tego, co już mają. Innymi słowy: nie wolno w żadnym wypadku stosować zasady spalonej ziemi: zniszczyć wszystko, co dotąd, zaorać i dopiero wtedy, na tym zaoranym gruncie, postawić krzyż – co było regułą wielu naszych poprzedników.
Doszli do kościoła katolickiego w stylu neogotyckim, ze szpiczastą wieżą, położonego u stóp wzgórza. Przystanął. Ale chciał skończyć temat, który rozpoczął:
– Oczywiście, z pewnością są w ich religii jakieś wierzenia błędne czy obyczaje złe, ale to z czasem się wyklaruje, wyjaśni. A dla przykładu. Popatrz na ten kościół. Tak wyglądają nasze kościoły katolickie, te budowane z końcem poprzedniego i początkiem obecnego wieku, i te budowane po wojnie światowej – jedne neogotyckie, a drugie betonowe skrzynie. Zaprzeczenie tego wszystkiego, czym żyją Japończycy. Dlaczego nie budujemy kościołów, tak jak oni swoje świątynie, z drewna. Dlaczego nie przykrywamy ich, tak jak oni, dachem z podwiniętymi rogami. Bo się boimy, że mogą się religie pomieszać. Ale wejście Japończyka do betonowego bunkra, to akt heroiczny. Zaprzeczenia sobie, i to w imię czego? Żeby był świadomy tego, że przyjął religię zamorskich diabłów? Mówi się bardzo dużo na temat prześladowania chrześcijan w Japonii. Fakt. Były okrutne. Ale na początku chrześcijan przyjęto bez zastrzeżeń. Dopiero gdy się zorientowali, że to zupełnie coś innego, gdy się przelękli, że ta religia zagraża całej ich kulturze, wtedy zaczęły się prześladowania.