s. 5.
Trzymał wysoko w górę podniesioną rękę. Już kolejny raz ojciec profesor wzywał innych, podobnie jak on zgłaszających się do zabrania głosu – jego najwyraźniej pomijał. Znowu było pytanie:
– Kto jeszcze chce zabrać głos?
Teraz była tylko jedna ręka, oprócz jego, podniesiona do góry. Wybór prowadzącego znów padł nie na niego, tylko na tamtego. Pytanie, które usłyszał, było proste właściwie, naiwne. Można było na nie odpowiedzieć jednym zdaniem. Ale ojciec profesor podchodził do niego ab ovo albo – jak to studenci mówili – „od Adama i Ewy”, rozwijał, rozszerzał, dopowiadał to, czego pytający zapewne nawet nie przypuszczał, włączał do dyskusji innych uczniów. I zakończył:
– To by było na dzisiaj. Kończymy nasze dzisiejsze zajęcia i pomodlimy się.
Zaprotestował:
– Jeszcze ja chciałem zabrać głos.
– Dzisiaj już nie ma czasu, może innym razem: bo ty zapewne, jak zawsze, w obronie Lutra.
– Nie, ja chciałem tylko spytać i poprosić, abyśmy na którejś naszej lekcji przeszli po kolei wszystkie jego 95 tez, które przybił na katedrze w Wittenberdze. Żebyśmy się zastanowili, gdzie miał rację, a gdzie nie miał i dlaczego.
– No właśnie. Może do tego jeszcze kiedyś wrócimy, jeżeli nam czas na to pozwoli. Choć właściwie należałoby rozważyć, czy godzi się tracić czas na tezy herezjarchy, czy nie należy raczej zająć się wnikliwie decyzjami soboru trydenckiego, które właśnie dopiero co zostały przez miłościwie nam panującego papieża ogłoszone.
– Zdaje mi się…
– Ale nie. Dobrze. Mów, co chcesz. Żebyś później mi nie rozgłaszał, że nie chciałem z tobą dyskutować. Albo, co lepsze, że bałem się z tobą dyskutować.
– Przepraszam, ale dlaczego ojciec profesor imputuje mi coś, co mi na myśl nawet nie przyszło, a tym bardziej czego bym nigdy nie odważył się uczynić.
– Znowu się odezwało królewiątko polskie, które o byle co się obraża. No mów, mów, bo szkoda czasu.
Rozległy się przyciszone śmiechy w klasie.
– Proszę o spokój, pozwólcie temu polskiemu książątku skupić się zanim zabierze głos. Czy wy wszyscy Polacy jesteście tacy wrażliwi na to, gdy wam ktoś zwróci uwagę?
– Otóż – starał się zapanować nad sobą, zebrać myśli, które dotąd skoncentrowane rozbiegły się pod wpływem tego docinka jak uderzone biczem stado ptaków. – Otóż… – zaczął znowu.
– No, nie stękaj tak, jako już dorosły chłopiec powinieneś się umieć wysławiać.
Teraz już śmiechy wybuchnęły w głos, bez obawy, pewne poparcia. „Chce mnie jeszcze bardziej zbić z pantałyku”.
– Silentium, silentium! – zawołał ojciec profesor, uśmiechając się z zadowoleniem, że ma poparcie klasy.
– Otóż – powtórzył po raz trzeci – Marcina Lutra nie można brać samego w sobie, ale w okolicznościach i w otoczeniu, w którym on żył i formułował swoje poglądy.
– Po co to mówisz? Nikt tego nie neguje.
– Zaczęło się wszystko od jego nauki o odpustach, bo w Kościele faktycznie działo się niedobrze w tym względzie i dochodziło do nadużyć.
– No, chłopcze, licz się ze słowami. Nie tobie ferować wyroki. Jeszcze ci się wąs nie sypie pod nosem.
Znowu wybuchły śmiechy.
Przeleciało mu przez głowę: „Szkoda, że się upierałem. Przecież on nie ma zamiaru podejmować dyskusji, tylko chce mnie zniszczyć. Nie ma sensu tego ciągnąć dalej. Przerwać, skończyć”. Nie chciał jednak ustąpić. Ale stracił rytm, zaczął mówić nerwowo:
– Żeby nie być gołosłownym, przejdźmy do faktów. Papieżowi Leonowi X brakło pieniędzy na wykończenie bazyliki Świętego Piotra i Stolica Apostolska ogłosiła w 1514 roku, że będzie udzielała odpustu pod zwykłymi warunkami, czyli spowiedź, Komunia święta, modlitwa w intencji papieża, a oprócz tego złożenie pewnej sumy pieniędzy na ten cel przeznaczonej. Już tu można by w tej materii mieć niejakie zastrzeżenia, bo to znaczy: ten, kto jest bardzo bogaty, ten z łatwością otrzyma tyle odpustu, ile zechce, a biedny z największym trudem albo wcale, bo go na to po prostu nie stać. Ale pomińmy to.
– Trudno ukryć, ale gesty wielkopańskie to ty masz.
Znowu śmiechy.
– Bo zaczęły dziać się sprawy, które trzeba nazwać wprost nadużyciem: W cesarstwie książę Albrecht Brandenburski, metropolita Moguncji, który miał niedobrą reputację, oświadczył, że chętnie będzie zbierał te pieniądze za odpusty, pod warunkiem, że część z nich zatrzyma dla siebie. I tak też robił. Fakt ten wywołał zgorszenie nie tylko u Lutra, ale u szerokich rzesz chrześcijan. A Luter, jako teolog, zabrał się do tej sprawy od strony teologicznej. Pobudzony do tego przez dominikanina, Jana Tetzel, kaznodzieję odpustowego, który podkreślał sprawę pieniędzy przy uzyskiwaniu tego odpustu.
– I Luter zamiast pomóc Kościołowi, to postanowił go zniszczyć. Masz coś jeszcze?
– Sprawa „sola fide”. Myślę, że całą jego naukę o wierze, czyli jego domaganie się aktu wiary, należy rozumieć na tle tego, co dzieje się w naszym Kościele. Te klepane paciorki, różańce, modlitwy, których się nie rozumie. Te nabożeństwa, uroczystości, świętowania, na które się idzie, by się pokazać w kościele, a potem iść do karczmy i pić do nocy albo i do rana, zaniedbując pracę i dom rodzinny. Te relikwie, błogosławieństwa, które już zaczynają nabierać charakteru czystego zabobonu, które nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem, a są mechanicznym sposobem na otrzymywanie doraźnych, doczesnych skutków, żeby ochroniły od nieszczęścia albo przyniosły zdrowie.
W miarę jak rozwijał ostatnie kwestie, widział z niepokojem, że ojciec profesor tężeje, z twarzy znika wszelka krotochwilność czy nawet złośliwość poprzednia, a wzrasta jakieś groźne napięcie. Więc mówił coraz szybciej, żeby zdążyć wypowiedzieć to, co uważał za ważne, żeby ten mu nie zabronił dalej mówić:
– Lutrowi zależy na prawdziwej modlitwie, na osobowym, na duchowym kontakcie poszczególnego człowieka z Bogiem samym i z Jego Synem Jezusem Chrystusem. I jako…
– Dosyć! Satis! Satis! Satis, powiedziałem, bo cię w jednej chwili wyrzucę ze sali, bo cię odeślę do rektora, bo zażądam zwołania nadzwyczajnej komisji dla rozpatrzenia tego wydarzenia, którego świadkami byli twoi koledzy. Dosyć, bo nie mogę tych bluźnierstw dłużej słuchać!
– Ale przecież ja nie od siebie to mówiłem. My dyskutujemy na temat luteranizmu.
– Dosyć. Nie chcę nic więcej słyszeć. Wystarczy to, co powiedziałeś. Dobrze, że jesteś jeszcze dzieckiem niedojrzałym, bo by cię czekał sąd Świętej Inkwizycji. Powiedziałem, na dzisiaj kończymy. In nomine Patris et Filii, et Spiritu Sancti. Gratias agimus Tibi pro universis beneficiis Tuis, qui vivis et regnas in saecula saeculorum. Amen. – Pomylił nawet ze zdenerwowania ostatnią modlitwę i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Chłopcy z rumorem opuszczali salę, narastał gwar. Wymijali go z zaaferowanymi twarzami albo ze spuszczonymi głowami, albo patrząc się mu drwiąco w twarz, albo wybuchając nawet przy nim śmiechem. Wobec tego został w sali. Jeszcze rozłożył notatki. Teraz dopiero zobaczył, jak mu się ręce trzęsą. Nie bardzo mógł czytać. Jeszcze czerwone plamy latały mu przed oczyma. Nie rozumiał, co napisane. Nie mógł myśleć. Podszedł do okna. Otworzył jedno, drugie – na oścież. Patrzył na zielone drzewa, które prawie że wchodziły do okien. Stał tak chwilę, aż modlitwa sama napłynęła na niego. „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Powtarzał to zdanie raz za razem. Aż całkiem już uspokojony powrócił do swojej ławy. Poskładał rzeczy i powoli ruszył do wyjścia. Już przy bramie podszedł nagle jakiś kolega. Znał go tylko z tego, że parę razy na lekcji zaatakował go w dyskusjach, zarzucając jakieś nieprawdopodobne rzeczy, których on ani nie powiedział, ani nawet nie myślał.
– Chodź, to pogadamy.
– Dobrze – zgodził się natychmiast, choć wyczuł, że jest w tym zaproszeniu coś niedobrego.