Biblioteka



s. 7.



 



 


   Obudził się w swoim pokoju, w swoim łóżku. Było mu dobrze, wygodnie i obojętnie. Jedyne, co go zmuszało do życia, do patrzenia, słuchania, skupiania uwagi, to twarz Pawła i jego oczy wpatrzone niespokojnie w niego, teraz rozradowane.
   – No wreszcie. No wreszcie. Przejrzałeś. Słyszysz mnie. Stasieńku?
   Mrugnął powiekami i starał się uśmiechnąć, ale ze zdziwieniem stwierdził, że nie może, że to wargi jego – nie jego, grube, spuchnięte, nieruchliwe. Chciał ich dotknąć ręką, by wyczuć, jak bardzo są zapuchnięte, ale prawa ręka była unieruchomiona.
   – Zostaw. Nie ruszaj się. Rękę masz złożoną w łupkach i oblaną jajkiem. Zrośnie się. Z drugą w porządku, ale nie ruszaj jej, bo potłuczona. Są na niej okłady.
   „Kiedyś to wszystko zrobił?” – chciał spytać, ale powiedział tylko:
   – Kiedyś…
   Reszta zdania uwięzła mu w gardle. Ale Paweł się domyślił.
   – Przywiozłem cię do domu na wozie. Ściągnąłem medyków i zaczęli cię składać. Nawet lepiej, że byłeś nieprzytomny, bo nic nie czułeś. Choć mimo zemdlenia trochę narzekałeś na mnie.
   – Pawełku, ja na ciebie. Przecieżeś mi życie uratował.
   – A więc było wszystko w ruchu, łącznie ze spuszczaniem krwi, pijawkami, a nawet bańkami. Teraz już wszystko idzie ku dobremu. Najważniejsze, żeś się obudził.
   – A co tobie, Pawełku?
   – Mnie nic, trochę guzów. Gorzej z tymi, którzy ci dokuczyli.
   – Ale wszyscy żyją?
   – Żyją, żyją. Gdzieżbym ja komuś krzywdę miał zrobić. – Uśmiechnął się złośliwie. – Ale może niektórzy dłużej w łóżkach poleżą aniżeli ty.
   – Och, Pawełku, Pawełku. Jeszczem cię takiego nie widział.
   – Wiesz, żem łagodny jak baranek, byle tylko mi Staszka nie ruszać – zaśmiał się głośno. – Kardynał Hozjusz wezwał mnie do siebie, wieść o tej całej awanturze doszła do niego i pilnie się o jej przebieg wypytywał. Napijesz się rosołku?
   – Jak trzeba, to dawaj.
   Karmił go wytrwale, powolutku, łyżeczką, wycierając serwetką wszystkie niezgrabności. Jak skończył, powiedział:
   – Teraz śpij. Sen to zdrowie. A musisz jak najprędzej powrócić do zdrowia.
   – Co dziś jest?
   – Jeszcze 1566 rok, ale się kończy.
   Zasnął znowu. Zasypiał wciąż. Znużyła go nawet krótka rozmowa. Śnił. Wracały wspomnienia. Przypominał mu się często dwór rodzinny. Wyjazd. Pożegnanie z ojcem, z matką. Tak mu się wtedy zdawało, że już ostatni raz ich widzi w życiu. Czyżby tu, w Wiedniu, miał umrzeć. Nie chciał umierać bez rodziców. Ale jeżeli tak Pan Bóg zechce. „Niech to będzie moje umartwienie za braci luteranów”. Tak sam się dziwił, że wszystko jakoś za nich, za ich zbawienie ofiarowuje.