Biblioteka



1. Wiosna 1914 roku 
 



 


I


GŁOGOWIEC


1914 


 
1.


Wiosna 1914 roku



    Obudziła się nagle. A właściwie została obudzona, wyrwana z zaświatów. To tata śpiewał. Jak co dzień, jak zawsze jakąś pieśń. Dzisiaj – Kiedy ranne wstają zorze. Jeszcze by pospała. Nie miała zamiaru już wstawać. Nawet nie przeciągać się jak kot. Jeszcze trwać w ciepłej pościeli, zanurzona w niej aż po uszy, zwinięta w kłębuszek, a tata niech śpiewa. Nie chciała tego śpiewu traktować jak pobudkę, jak ogłoszenie, że czas na wstawanie. Do mycia, do śniadania, do pracy. Do pola, do życia. Szanowała ten śpiew. To modlitwa taty. I chciała, żeby to była również jej modlitwa. „Wobec tego niech tata śpiewa. Niech się modli. I ja się będę modlić jego modlitwą”.
    – Tobie ziemia, Tobie morze, 
      Tobie śpiewa żywioł wszelki.
    I nagle jakby dopiero teraz się obudziła. Już była trzeźwa, przytomna. Zmobilizowało ją to sformułowanie. Czy morze potrafi śpiewać? Czy ziemia potrafi śpiewać? Po raz pierwszy zaskoczyły ją te wersety. I to nie tylko morze i ziemia, ale wszystko: „żywioł wszelki”.
    Aż zatrzymała się, spłoszona i przestraszona rozumieniem tych słów. Ale nie da się inaczej przetłumaczyć tego sformułowania. Jeszcze szukała wyjścia, innej drogi, ale nie znajdowała. A więc to tak jest? „Jeszcze tak nie myślałam, jeszcze tak nie rozumiałam świata. A więc świat może być wdzięczny Bogu za stworzenie? Świat może wiedzieć o tym, że został stworzony przez Boga? Że może cieszyć się z istnienia?”
    I nagle wybuchła radością. Ależ tak! Ależ tak! To nie tylko pieśń jest pełna radości, ale cały świat jest przepełniony radością. Ileż razy sama się temu przyglądała. Jak potrafią być szczęśliwe malutkie pisklęta, które co dopiero wygrzebały się ze skorupy jaja. Jak szczęśliwy jest wiatr, chmury, niebo, ptaki. Nie tylko kaczeńce, które szczególnie lubiła, ale zwyczajna trawa. Ta, którą się depce, którą krowy skubią. Przelatywały przez nią myśli jak błyskawica. A tata śpiewał dalej:
    – A człowiek, który bez miary
      obsypany Twymi dary,
      coś Go stworzył i ocalił,
      a czemuż by Cię nie chwalił.
    Zerwała się, odgarnęła pościel, wyskoczyła z niej jak zając. Pobiegła boso do kuchni, rzuciła się mamie na szyję, wycałowała jej policzki i ręce.
    – Co ty wyrabiasz, dziecko moje? – mama zaskoczona broniła się.
    A Helenka rzuciła się z tym samym do taty.
    – Dziękuję wam! Dziękuję wam!
    – Za co znowu? – tata był jak zwykle konkretny.
    – Za to, że żyję. Za życie wam dziękuję.
    – To dopiero teraz sobie przypomniałaś? – tata prawie że miał pretensje.
    – A właśnie dopiero teraz. Przez to śpiewanie taty.
    – No to ubieraj się, bo jesteś w samej koszulinie.
    – Wcale mi nie zimno. Ale już się zabieram do mycia. 
    Lała do miednicy wodę z wiadra, wzięła do ręki mydło.
    – W takiej zimnej wodzie – matka upomniała ją – chcesz się myć? Zaraz ci doleję ciepłej. Już się nawet zagotowała w garnku.
    Mama zdjęła przy pomocy ścierki – żeby się nie poparzyć – ciężki żeliwny kocioł i dolewała do zimnej wody w miednicy.
    Tak jak zawsze, dopiero mycie przyprowadzało Helkę do przytomności. Jeszcze włosy zaczesać, upleść w dwa warkocze z pomocą mamy.
    – Rosną ci te włosy, a rosną. Trzeba by je przyciąć.
    – Jeszcze nie, jeszcze nie – prosiła.
    – Trzeba, bo wnet będziesz mogła je przysiąść. No a teraz do pacierza.
    Uklękła, jak zwykle, przy swoim łóżku, nad którym na makatce wisiał krzyżyk. Zaczęła jak co dzień, jak zwykle od Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, potem Wierzę w Boga Ojca i Dziesięcioro Przykazań Bożych, i Aniele Boży. Ani się spostrzegła, że powtarza te modlitwy mechanicznie, a myślami trwa przy Bogu z pieśni Kiedy ranne, że towarzyszy morzu, ziemi i wszelakiemu żywiołowi, który chwali Boga. Że ona też jednym ze stworzeń Bożych. Że też – jak wszystkie żywioły – rozumie dar istnienia, którym została obdarzona, i Bogu dziękuje za niego.
    Dopiero się opamiętała, gdy przyszło do modlitwy własnej, z głowy. Więc prosiła Boga, by przyjął do swojego nieba zmarłych z jej rodziny, zwłaszcza Kazię i Bronię, które zmarły już w niemowlęctwie i są na pewno już w niebie, ale należy im się modlitwa, żeby wstawiały się do Boga za całą rodzinę. Jeszcze prosiła o błogosławieństwo dla mamy, taty, Józi, Geni, Natalki, Staszka. Jeszcze by przedłużyła pacierz, ale mama ją upomniała:
    – Skończ już wreszcie, bo trzeba śniadanie rychtować.
    Wobec tego przeżegnała się szerokim krzyżem i wstała z klęczek.
    – A co dzisiaj będzie, mamo, na śniadanie? – zapytała. – Żurek z ziemniakami? A może zacierka z mlekiem?
    – To drugie. Dawno już zacierki nie było.
    – Bardzo lubię zacierkę, wolę niż żur. Choć żur też lubię.
    – Możesz mi pomóc w skubaniu zacierki? Będzie szybciej, bo już czas na śniadanie.
    Patrzyła, jak mama kładzie stolnicę na stół, jak wysypuje z torby piramidkę mąki, na szczycie robi palcem miejsce na jajko, jak zgrabnie rozbija je, jak dolewa wody i zarabia ciasto. Patrzyła na ruchy matczyne – szybkie, trafne, pewne. Ciasto powstało w mig. Teraz tylko skubanie zacierki. Przyłączyły się obie starsze siostry – Józia i Genia. Najmłodsza Natalka też chciała uczestniczyć w tej pysznej zabawie.
    – Ja też! Ja też! – dopominała się.
    Ale nie dosięgła stołu. Helcia jej doradziła:
    – Przynieś sobie stołeczek, to wtedy potrafisz.
    Urywały na wzór mamy każda kęs ciasta, maczały palce w mące, żeby się nie lepiły do ciasta. Mama przykazywała:
    – Żeby nie za grube, żeby nie za drobne. Muszą być jak w sam raz.
    Górki zacierki przed każdą z nich rosły w oczach. Prześcigały się – która więcej.
    – Już wystarczy – mama w końcu zadecydowała. – A teraz na wodę. Niech się ciasto zagotuje. Mleko już ugotowałam. I śniadanie gotowe. Przygotuj miskę. Wyciągnij łyżki i możemy zaczynać.
    Tato wszedł do izby, akurat gdy już wszystko było gotowe. Gdy na środku stołu dymiła miska z zacierką, a „rebiata”, jak tata żartobliwie nazywał swoje dzieci, z łyżkami była gotowa do zaczynania posiłku.
    – Tata zawsze wyczuje, kiedy dobre jedzenie jest gotowe na stole. Nigdy się na jedzenie nie spóźni – mama dogadała, uśmiechając się pod nosem.
    – A to źle? Jaki kto do roboty, taki do jedzenia.
    Przeżegnał się szerokim znakiem krzyża – za jego przykładem wszyscy przy stole również się przeżegnali – i pierwszy sięgnął łyżką do miski.
    – No to smacznego. Widzę, że dzisiaj mleka jak na lekarstwo. Za to od zacierki aż gęsto. Widać potrzeba wam sił do roboty.
    – Jak zawsze przy sobocie – mama potwierdziła.
    – Kto dzisiaj co robi? Która ma co do wykonania?
    – Józia tego pilnuje, bo najstarsza. Ona wyznacza, co przypada na kogo – objaśniała mama.
    – Genia oporządza krowy i wyrzuca gnój. Ja wyprowadzam krowy na pastwisko – Józia recytowała jak wiersz w szkole. – Helcia szoruje podłogi, na nią kolej. Jak skończy, przyjdzie mnie zamienić przy krowach, a ja idę do Świnic do sklepu. Potem pomagam mamie w gotowaniu obiadu. Aha, a Genia obiera ziemniaki. I pomaga przy kołysaniu Staszka.
    – A ja? – Natalka dopominała się o przydział.
    – Ty idziesz z Helą. Będziesz pomagała jej paść krowy.
    – Józia zawsze sobie wybiera najlżejszą robotę – poskarżyła się Genia – a nam zostawia najgorszą.
    – Wcale, wcale, Helenka, prawda że ty lubisz szorować podłogę?
    – A żebyś wiedziała, że lubię.
    – No, to sprzątajcie ze stołu i zabierajcie się do roboty.
    Hela już rozsuwała sprzęty, które się dało, na boki, do wiadra wlała ciepłą wodę, szare mydło w jedną rękę, szmata w drugą rękę. Zmyła płat podłogi, a potem szczotką ryżową szorowała aż do białości. Właściwie nie do białości. Deski podłogowe miały ciepły słoneczny kolor. I taki chciała odzyskać spod brudu, jaki ludzie nanieśli w ciągu tygodnia.
    Lubiła tę robotę, choć wiedziała, że to syzyfowa praca – jak jej ktoś kiedyś to nazwał – że tylko przez krótki czas podłoga będzie tak jasna jak słońce, że już w niedzielę zaniosą ją błotem czy kurzem.
    Utaplana w brudnej wodzie jedną ręką szorowała, drugą podpierała się, klęcząc. Czasem trzeba było dwoma rękoma przycisnąć szczotkę, żeby usunąć jakąś upartą plamę.
    Tak sobie myślała przy tym o pierwszej swojej spowiedzi, do której się przygotowywała. „Tak jak ta podłoga, tak i moje sumienie powinno być oczyszczone do białości. To nic, że potem się przybrudzi, ale gdyby nie szorować, to warstwa brudu by narosła tak, że potem byłoby niemożliwe się go doczyścić”.
    – No już dosyć, dosyć – usłyszała głos mamy. – Heluś, bo wydrapiesz deski na drugą stronę. Zmywaj do czysta i kończ. Trzeba zmienić Józię. Musi iść na zakupy.
    Wykręciła szmatę możliwie jak najsilniej, ściągała wodę, wycierała deski. Kolana ją bolały, dźwigała się z trudem do pozycji pionowej.
    – Już, mamo, już. Wycieram je do sucha i zaraz będę gotowa.
    Wylała brudną wodę szerokim rzutem na trawnik. Wróciła, umyła ręce ubrudzone po łokcie, zmieniła sukienkę. Ocierała twarz mokrą od potu, poprawiała włosy.
    – Tylko nie wychodź taka rozgrzana na pole. Jeszcze się przeziębisz.
    – E, nic mi nie będzie.
    – Weź pled. Albo szal. Może cię owiać.
    – Wezmę pled.
    I dobrze, że posłuchała. Na dworze słońce świeciło, ale wiatr był chłodny. Nawet otuliła się szczelnie, żeby jej nie przewiało. Szła szybko, nawet podbiegała, żeby nie zmarznąć.
    Nieoczekiwanie posłyszała za plecami drobne tuptanie. Odwróciła się. To Natalka. Teraz z rozpędu wpadła w jej ramiona.
    – A ty dokąd?
    – A ja do ciebie. Jak było mówione – odpowiedziała Natalka, cała rozczerwieniona z biegu.
    – No to idziemy.
    Ujęła jej drobną gorącą łapkę w swoją dłoń i ruszyły w stronę Józi, którą już było widać zza krzaków.
    – No, wreszcie jesteście – przywitała je Józia zła jak chrzan. – Doczekać się nie mogłam na was. Tylko nie wiem, Helka, czy sobie poradzisz z krowami. Niespokojne jak rzadko. Zwłaszcza twoja Krasula. Gzy tną jak wściekłe. Pogoda się zmieni.
    – Poradzimy sobie, poradzimy – Helenka uspokajała. – Ja mam na nie sposób.
    – A jaki – Józia zdziwiła się – ty masz sposób?
    – Śpiewam piosenki. One to lubią.
    – Pleciesz.
    – Spróbuj kiedyś, to się przekonasz.
    – Innym razem. Ale przecież ty ani słuchu, ani głosu dobrego nie masz.
    – Ale lubię śpiewać.
    – Fałszujesz.
    – Trochę, może być.
    – Lecę. Przecież tyle mam do załatwienia.
    Już jej nie było. Zostały we dwójkę.
    – A nie mówiłaś o tym śpiewaniu – powiedziała Natalka z wyrzutem. – Że ty śpiewasz dla krów.
    – Ja sobie śpiewam – zaśmiała się. – Jakby nie było trzeba krowom, to ja bym i tak śpiewała.
    – No to śpiewaj.
    – A co chcesz?
    – To, co ty lubisz najbardziej.
    – Ja lubię rozmaite piosenki. Ale dzisiaj śpiewajmy: Poszłabym ja na kraj świata. No razem, jeszcze raz:


    Poszłabym ja na kraj świata
    jak ten wiatr, co w polu lata,
    jak ten wiatr, co chmury pędzi,
    białe chmury, sznur łabędzi.
    Hej, hej, hej sokoły,
    omijajcież góry, doły,
    dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
    mój stepowy skowroneczku.


    – A czym ty będziesz, jak urośniesz całkiem duża? – nieoczekiwanie Natalka spytała.
    – Czy ja ci wiem. Nie wiem.
    – Ale powiedz, co chciałabyś robić – Natalka upierała się.
    – Mogę ci tyle powiedzieć, że ciągnie mnie świat. Chciałabym wiele miast zwiedzić, wielu ludzi poznać. Być w Krakowie, zobaczyć Wawel. Być w Warszawie. No bo do Łodzi to nie sztuka, to blisko. Zresztą, będzie tak, jak Bóg da.
    – To ty nie lubisz domu? – Natalka zaskoczyła ją znowu.
    – O, wprost przeciwnie. Do domu będę zawsze wracała.
    – No to zaśpiewaj jeszcze jakąś piosenkę, którą lubisz.

    – Kochasz ty dom, rodzinny dom,
      Co w letnią noc, skroś srebrnej mgły,
      Szumem swych lip, wtórzy twym snom
      A ciszą swą koi twe łzy?


      Kochasz ty dom, ten stary dach,
      Co prawi baśń o dawnych dniach,
      Omszałych wrót rodzinny próg,
      Co wita cię z cierniowych dróg?


      O, jeśli kochasz, jeśli chcesz
      Żyć pod tym dachem, chleb jeść zbóż,
      Sercem ojczystych progów strzeż,
      Serce w ojczystych ścianach złóż!…


    Popołudnie było już całkiem poświęcone niedzieli. Tylko jeszcze jakieś przepierki.
    – Ale nie w balii – mama dyrygowała – nie z pralką, ale w cebrzyku. I tylko w rękach.
    – A zdąży wyschnąć do wieczora? – Genia miała wątpliwości.
    – Zawiesisz na sznurze przed domem, do słońca, to schnie w oczach. A potem do reszty wyschnie przy prasowaniu.
    Uwijały się jak w ukropie. Rozgadane, roześmiane, żartujące, ale robota paliła im się w rękach. Każda dbała nie tylko o swoje rzeczy, ale i o wszystkich.
    – A buty? – mama poganiała. – Buty poczyszczone? A taty cholewy? Kto wyglansuje je do połysku?
    Zdawało się, że to idzie powoli, ale przecież roboty ubywało.
    – Kiedy się wreszcie wykąpiemy?
    – Pod wieczór, jak będziecie z wszystkim gotowe.
    Przy prasowaniu Helka pilnowała dusz. Lubiła to robić. Zaczepiała haczykiem o dziurę w duszy, otwierała drzwiczki do pieca i wsuwała ją w żar. Jeszcze haczykiem zagarniała węgiel i patrzyła aż się dusza rozgrzewała do czerwoności. Wtedy znowu haczykiem wyciągała ją i wkładała do żelazka, wcześniej opróżnionego z wystygłej już duszy wyrzuconej na łopatkę. Trzeba było to bardzo ostrożnie robić – żeby utrzymać rozpaloną duszę na haczyku, żeby zgrabnie wrzucić do żelazka, zamknąć wieczko na zasuwkę. Trzeba było uważać, żeby nie upuścić duszy na ziemię albo żeby się samej nie sparzyć. Lubiła tę precyzyjną robotę.
    – Zgrabnie to robisz – usłyszała pochwałę z ust mamy.
    Do wieczora wszystko już było gotowe. Każda miała stosik wypranej i wyprasowanej bielizny dziennej i nocnej, łącznie z pończochami.
    Mama wciąż doglądała szabaśnika. Tam piekło się ciasto. Jak zwyczaj kazał, na niedzielę musi być jakieś ciasto. Przyjemny zapach rozchodził się po całym domu.
    – Aha, żebym nie zapomniała. Która jutro rano pasie? – matka zwróciła się do Józi.
    – Genia. Bo Helka ma katechizm. Jak wróci z kościoła po katechizmie, to zmieni Genię przy krowach.
    – To ja znowu nie pójdę do kościoła – Genia płaczącym głosem zaprotestowała.
    – Jak zdążysz, to możesz po południu iść na nieszpory.
    – A ja idę już na Godzinki. Tylko żebym nie zaspała – Helka upominała sama siebie.
    – A teraz do kąpieli.
    Balia wywędrowała błyskawicznie na środek kuchni, już wlewały ciepłą wodę, prawie że gorącą. Szare mydło do garści i po kolei – od najmłodszego do najstarszej. Po dwoje na początku, a potem już po kolei pojedynczo. Najmłodsze mama myła osobiście, starsze radziły sobie same. Upominane narzekaniem mamy:
    – Ale że też nie możecie nic zrobić w spokoju. Kąpać się spokojnie! Tylko wodę rozchlapujecie po całej kuchni.
    Wreszcie były wszystkie wymyte, wyszorowane, wyubierane w pachnącą bieliznę.
    – Teraz sprzątać wszystko ze stołu i nakrywać do kolacji. Tato zaraz przyjdzie. Mówiłam, że na jedzenie on się nigdy nie spóźnia.
    Ale tym razem przepowiednia się nie sprawdziła. Tato się spóźniał. Po prostu nie przyszedł, choć już był najwyższy czas. Choć dzieci się coraz bardziej niecierpliwiły. Choć mama się coraz bardziej niepokoiła, że – nie daj Boże – coś się stało. Natalka pochlipywała w kącie. Helcia podeszła do niej, wzięła ją na kolana, przytuliła do siebie, głaskała po włoskach:
    – Ależ przyjdzie tatuś, nie martw się. Coś go zaszło.
    Wreszcie przyszedł, bardzo zdenerwowany i zgnębiony.
    – Wojna idzie – oświadczył na wstępie. – Tak się tego zawsze bałem. Tak tego nie chciałem. Ale nie można się dłużej okłamywać. Wszystko wskazuje na to, że idzie ku wojnie.
    Helenka patrzyła szeroko otwartymi oczami na tatę. Takiego go chyba nigdy nie widziała. Była zaskoczona, ale jeszcze nie przerażona. Nie rozumiała tego słowa: „wojna”. Nie zdawała sobie sprawy, co to znaczy, ale całą sobą była wyczulona na to, co się dzieje w ojcu, w jego duszy.
    – A więc idzie wojna – powtórzył ojciec.
    – Jezusie Maryjo.
    To wyszeptała matka.
    – Stasieńku, mężu mój najmilejszy, jakeś na taką myśl przyszedł?
    – Nie musiałem nic sam wymyślać. W Turku są już kacapy. Żołnierze moskiewscy – poprawił się.
    – Ale to może tylko tak – zaoponowała matka.
    – Mówiłem ci, że idę do roboty do Ługowskich. To mądrzy ludzie i światowi. Od nich się tego wszystkiego dowiedziałem.
    – Ale zlituj się, jaka wojna? Kto z kim, kto przeciw komu, kto się będzie o co bił? Przecież jak wojna, to musi być o coś. Przynajmniej ja tak rozumuję.
    – Tyś się spytała nojpierw, kto przeciw komu. Na mój głupi rozum mogę ci tyle odpowiedzieć: jak jest jeden cysorz, to jest spokój na świecie. Un rządzi i syćka musą go słuchać. Jak jest dwóch cysorzy, to niedobrze, bo kużdy bedzie chciał, żeby jego było na górze, będzie chcioł być nojważniejszy. Ale jak jest trzech, to musi być bitka. Wcześniej czy później, ale być musi. A ilu momy cysorzy?
    – Masz rację. Jest trzech. Pruski, austriacki no i car trzeci.
    – No i teraz kto jest nojwożniejszy?
    – A ja ci wiem? – matka szczerze odpowiedziała.
    – Kużdy chce być nojważniejszy.
    Hela wiedziała, że jak tatuś jest spokojny, wtedy mówi piękną mową, ale gdy jest zdenerwowany, to nie panuje nad językiem i wtrąca co chwilę jakieś słowo z gwary – tutejsze i zasłyszane.
    – No to kto się z kim będzie bił?
    – Najprędzej Rusek z Prusakiem.
    – O co?
    – O ziemię.
    – Mało to Ruscy mają ziemi? Zagarnęli na wschodzie wszystko, aż po Chińczyków i Japońców.
    – Jak masz dużo, to chcesz mieć więcej.
    – Ja bym nie chciała, ale pozwoliła każdemu żyć w spokoju.
    – A jak wojna wybuchnie?
    – To wtedy, gdy ludzie stracą rozum i pycha ich rozeprze. Ukarzą się sami za to, że nam Polskę rozebrali i między siebie podzielili, jak szaty Jezusa pod krzyżem. Tylko co będzie z nami?
    – No, to jest pytanie dla mnie – tu ojciec spoważniał do głębi. – Tobie chodzi o nasz polski naród. Czy tak?
    – O nasz polski naród i o nasze życie. Przecież my tu pod Ruskimi. Ale Prusaki są niedaleko. Ileż kilometrów do granicy. Całkiem niedużo. Jak się rozpęta, to się rozpęta na naszych ziemiach. Mogą zwalić chałupę i mogą spalić chałupę, możemy zginąć od pożaru albo od pocisków. Gdzie się schować? Gór nie ma, gdzie by uciekać, ani lasu, gdzie by się schować. Są lasy, ale jakie to lasy.
    – Jutro, przy niedzieli, po południu zejdą się chłopy na obradowanie.
    – Gdzie się zejdą?
    – Tu, do naszej chałupy.
    – Zaprosiłeś ich?
    – A zaprosiłem. Szanują mnie, to przyjdą. Przygotuj stół. Trzeba będzie jakiejś gorzałki, kawałek kiełbasy do przegryzienia. No i ciasto, żebyś się nie zawstydziła jako gospodyni. A teraz dajcie co zjeść. I spać.
    Na kolację było kwaśne mleko z ziemniakami. Najlepsze jedzenie, przynajmniej dla niej – dla Helci. Ale tym razem nic nie smakowało. Jadła kolację jak trawę. Jadła jakby nie jadła. Podczas wieczerzy trwało milczenie. Każdy myślał o tym, co zostało powiedziane. Tylko Staszek gaworzył w kołysce. Na koniec ojciec, który pierwszy odłożył łyżkę, powtórzył:
    – No a teraz spać.
    Helka tylko przypomniała:
    – Wy śpijcie, dopóki potraficie, ale ja bym wcześnie poszła do kościoła.
    – Dobrze – ojciec odpowiedział i wstał od stołu.
    Noc była niespokojna. Helenka nie mogła zasnąć. Prześladowały ją słowa ojca. A nawet nie tak słowa, ale ten strach taty, to zdenerwowanie, to przejęcie. Wciąż wracała do tego – że nigdy jeszcze takiego taty przestraszonego nie widziała. Był zawsze mocny, pewny siebie. Dawał sobie radę w każdej sytuacji. Nie bał się żadnej trudności. A teraz był wystraszony jak dziecko.


    Zdawało się jej, że zaspała. Zerwała się z łóżka na równe nogi, podbiegła pod zegar – i kamień spadł jej z serca: jeszcze było czasu a czasu. Ale i tak, nie wiadomo dlaczego, zaczęło wszystko jej lecieć z rąk. Była cała roztrzęsiona. Może dlatego, że starała się zachowywać tak, żeby nikogo nie zbudzić. Ani pluśnięciem wody, ani krokami po podłodze – chodziła na palcach jak myszka.
    Wreszcie była gotowa do wyjścia. Jak najciszej otworzyła drzwi ze skobelka, a i tak stuknęły. Delikatnie zamknęła za sobą i wyszła na pole. Było chłodno. Wiał lekki wiatr. Szła szybko, żeby się rozgrzać. Czasami podbiegała.
    I zdążyła. Nawet była za wczas. Otworzyła ciężkie dźwierze kościelne. Weszła do wnętrza. Włożyła rękę do kropielnicy, przeżegnała się starannie przed wejściem do kruchty. Weszła do nawy. Było jeszcze ciemno. Przy głównym ołtarzu migotała ciemnoczerwona wieczna lampka oliwna.
    Ogarnęła ją cisza, wypełniona zapachem starego kadzidła i wosku świec. Nic się nie działo. W ławach tkwiły już jakieś ludzkie postacie. Po lewej stronie kobiety – z chustkami na głowach, ciemnymi u kobiet starszych i jasnymi u młodszych. Po prawej, jak zwyczaj kazał, siedzieli mężczyźni. Tu i ówdzie połyskiwały łysiny.
    Miała swój kąt w kościele, swoje miejsce. Po rozmaitych próbach wreszcie, mniej lub więcej udanych, upatrzone dokładnie i wybrane. I ulubione. Szła jak po sznurku. Bała się, jak zwykle, że ktoś jej już to miejsce zajął. Ale nie. Było wolne. Czekało na nią. W bocznej nawie, przed figurą Matki Boskiej z Lourdes. Uradowana uklękła. I tak już została ze schyloną głową przez dłuższą chwilę. Było jej dobrze w tej ciszy. Tej ciszy wydawały się nie naruszać kroki wciąż przychodzących ludzi, którzy powoli wypełniali wnętrze kościoła. W którymś momencie pomyślała, że tak będzie w niebie. Będzie bardzo cicho. I Pan Bóg będzie w tej ciszy.
    Ale w tej ciszy wciąż się coś działo. Trwało życie. Można było wychwycić stukanie w konfesjonale spowiadającego księdza, zamykającego spowiedź kolejnego penitenta. Można było dosłyszeć szept modlitwy różańcowej. Nawet czasem szelest przesuwanych paciorków różańca. Czasem jakieś głębokie westchnienie, czasem jakiś żałosny skowyt wyrywający się z piersi.
    Przymknęła oczy. Teraz słyszała stukot swojego serca, przyspieszony szybkim marszem. „I tak będzie w niebie, że moje serce będzie biło tylko z miłości do Boga”. Aż zawstydziła się tego stwierdzenia.
    Nagle w tę ciszę wtargnął dźwięk dzwonu. Tylko to nie była sygnaturka – szybka i wrzaskliwa. To był dzwon. O głębokim, spiżowym głosie, silny a łagodny, głośny a przyjemny. Dzwon na „wpół do”. Podniosła głowę i słuchała go. Otwartymi oczami, całą sobą.
    Równocześnie zauważyła, że gdy dzwon zaczął bić, zafalowały postacie tkwiące w ławkach. Jeszcze nic więcej się nie działo, ale to było na pewno przygotowanie do działania. Bo gdy tylko ucichł dźwięk dzwonu, zabrzmiał głos przewodniczki, tkwiącej gdzieś w pierwszych rzędach ław:
    – Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
      zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą.
    Ale tuż zaraz przyłączyły się głosy reszty kobiet, a i mężczyzn, tak że za chwilę kościół napełnił się zgodnym chórem wysokich kobiecych głosów, którym towarzyszył jakby nieśmiało, z ukrycia bas głosów męskich.
    Jak ona kochała ten śpiew. Myśląc o niedzielnej Mszy świętej, myślała przede wszystkim o Godzinkach. I tak sama włączyła się w to śpiewanie. Ale właściwie siebie jakby nie słyszała, a słyszała tylko ten chór, niewspomagany przez organy. Brzmiał chór głosów ludzkich czy anielskich, jasny, radosny, zwiastujący światu dobrą nowinę, radosną nowinę o tajemnicach Bożych i ludzkich. Wyrwał się ostry alt przewodniczki:
    – Wybrał Ją Bóg i wywyższył ponad wszystko.
    Odpowiedział jej chór głosów całego kościoła:
    – I wziął Ją na mieszkanie do przybytku swego.
    Znów zabrzmiało wezwanie przewodniczki:
    – Pani, wysłuchaj modlitwy nasze.
    – A wołanie nasze niech do Ciebie przyjdzie – odpowiedział kościół.
    I wtedy potoczyła się modlitwa, której Helena najbardziej wyczekiwała:
    – Módlmy się. Święta Maryjo, Królowo niebieska, Matko Pana naszego Jezusa Chrystusa i Pani świata, która nikogo nie opuszczasz i nikim nie gardzisz, wejrzyj na nas, Pani nasza, łaskawym okiem miłosierdzia swego.
    Była cała w tej modlitwie. Chociaż milczała. Chociaż nie śpiewała, a przecież czuła się tak, jakby to ona wyśpiewywała każde zdanie, każde słowo, całą prośbę. Była wpatrzona w bielejącą w mroku figurę Matki Bożej z Lourdes. Tak jakby to nie Bernadetta, ale ona, Helena, widziała na własne oczy Niepokalaną. Jakby to Ona, Maryja, ukazała się jej teraz, w tej chwili, na tym miejscu. Wpatrzona w postać Matki Boskiej ani się opamiętała, jak Godzinki dobiegły końca:
    – Z pokłonem, Panno Święta, ofiarujem Tobie
      te Godzinki ku większej czci Twojej, ozdobie.
    Skończyły się jak w sam raz. Bo kościelny akurat wyszedł na środek kościoła, odpiąwszy wcześniej sznur, teraz stojąc na baczność wydzwaniał sygnaturką na „za pięć”, zwołując spóźnialskich jak i tych gospodarzy i parobków, którzy na cmentarzu przykościelnym kurzyli papierosy. A teraz, na to wezwanie, wchodzili tłumnie pod chór, otrzepując buty z prochu przy wejściu.
    Kościelny rozświecił ołtarz wszystkimi świecami, jakie tam stały, a już za chwilę zabrzmiał dzwoneczek przy drzwiach z zakrystii. Pojawili się w nich ministranci w czerwonych pelerynkach. Na końcu orszaku szedł ksiądz proboszcz.
    Helenka obserwowała wszystko to jakby z odległości, tkwiąc jeszcze w pięknie godzinkowych melodii.
    Oprzytomniała dopiero, gdy ksiądz proboszcz zaczął Mszę świętą, wyraźnie i głośno wypowiadając:
    – In nomine Patris et Filii, et Spiritu Sancti. Introibo ad altare Dei.
    – Ad Deum, qui laetificat iuventutem meam.
    Helenka czekała na kazanie. Lubiła kazania księdza proboszcza. Mówił prawdziwie do ludzi. Ale czekała na dzisiejsze w sposób szczególny, spodziewając się, że może ksiądz coś powie o tym, co nam grozi, a co się nazywa „wojna”.
    Ksiądz, skończywszy Lekcję, odszedł od ołtarza na bok. Organista rozpoczął śpiew:
    – Duchu Święty…
    Kościół podjął ten śpiew:
    – Przyjdź, prosimy. Twojej łaski nam trzeba.
    Ksiądz zdjął ornat, został tylko w albie i stule i szedł już do ambony. Ludzie rozstępowali się z szacunkiem, a on wyszedł po schodkach na górę, otworzył drzwiczki, znalazł się na kazalnicy. Akurat śpiew dobiegł końca. Ksiądz zaczął czytać Ewangelię. Czytał głośno, powoli, wyraźnie. Nawet za wyraźnie, jak na gust Helenki. Potem ucałował kartę, z której czytał, zamknął uroczyście księgę i zamiast pozdrowić ludzi słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, zapytał ich:
    – Zrozumieliście, co przeczytałem?
    Odczekał chwilę, domagając się odpowiedzi, ale gdy się nie doczekał, zapytał raz jeszcze:
    – Zrozumieliście?
    Znowu wyczekiwał. Tym razem poderwało się kilka głosów z kościoła:
    – Tak, tak.
    – A więc zrozumieliście, bo czytałem po polsku. Do was i dla was, Polaków. W szkole uczą dzieci po rosyjsku. W urzędach rozmawiają z wami po rosyjsku. Bo jesteśmy pod panowaniem rosyjskim. Ale my w domach i w kościele mówimy po polsku. Na drodze, gdy się spotykamy, pozdrawiamy się po polsku. Bo jesteśmy jedną polską rodziną. Ale rodzina to nie tylko wspólna mowa. To również współpraca, współdziałanie, pomoc okazywana sobie nawzajem. Wtedy gdy dobrze i wtedy gdy źle. Troska, żeby nie było głodnego wśród nas. I gdyby ktoś chciał nas skłócić, żebyśmy się nie dali, żeby była zgoda między nami. Tak jak w rodzinie.
    Helena słuchała tych słów z takim napięciem, że aż ją bolało w karku. Starała się zrozumieć, o co księdzu chodzi. I dopiero teraz doszło do niej, że mówił o wojnie, że zabezpieczał przed wojną, że zaradzał niebezpieczeństwu, jakie wojna niesie. Ksiądz mówił dalej, wyjaśniał i tłumaczył, ale było oczywiste, że to, co na początku zostało powiedziane, stanowiło istotę kazania.


    Po Mszy świętej miał być katechizm – czyli przygotowanie do spowiedzi i do Komunii świętej. Helenka wyszła z kościoła, stanęła obok drzwi i przyglądała się. Dolatywały do niej urywki rozmów. Ludzie powoli wysypywali się na dziedziniec kościelny. Jeszcze nie rozchodzili się do domów. Nikomu w niedzielę się nie spieszy. Przystawali w grupach po dwoje, troje, czworo, żeby się nagwarzyć, dowiedzieć, usłyszeć, zobaczyć, nacieszyć się.
    Mieniły się wszelkimi kolorami spódnice, chusty, pledy. Czerwieniały korale na białych bluzkach, błyszczały wysoko sznurowane buty u kobiet, na glanc wyczyszczone cholewy u mężczyzn. Gęby wygolone, czasem sumiaste wąsy, czupryny wyczesane. Warkocze uplecione – u dziewcząt aż do samego pasa, ale i u kobiet zawinięte w wianki. Dolatywały do niej wciąż jakieś głośniej wypowiedziane zdania.
    – Co u ciebie, kumotrze?
    – Co u was w chałupie?
    – Jak się dzieci chowają? Nikt nie zachorzał?
    – Jak się miewa Katarzyna? Nie wydobrzała jeszcze? Bo jej dzisiaj w kościele nie widziałam.
    A to wszystko pytania z serdecznością, w atmosferze ciepła, dobroci, w świątecznym nastroju.
    Ale to były pytania i odpowiedzi jak zazwyczaj, jak w każdą niedzielę. W końcu jednak dochodzili do treści kazania, do słów, które padły z ambony, wypowiedzianych przez proboszcza.
    – Że się też nie bał tak powiedzieć.
    – A cóż takiego? Powiedział prawdę.
    – Ale zawsze taki się znajdzie, co doniesie.
    – Powiedział tylko, że jesteśmy pod władzą rosyjską. Do buntów nie nawoływał.
    – Ale zawsze to jest polityka. A jak polityka, to rzecz niebezpieczna.
    Helenka wciąż stała jak zauroczona. Od czasu do czasu dygała przed znajomymi gospodyniami i gospodarzami. Aż zobaczyła swoją matkę chrzestną, Mariannę Szczepaniakową. Podbiegła się przywitać.
    – Ty idziesz do domu, czy pozostajesz na katechizmie? – chrzestna ją zapytała.
    – Tak, mamy na plebanii za chwilę katechizm.
    – Bo ty w tym roku przystępujesz do Pierwszej Spowiedzi i Komunii świętej, nieprawda?
    – Już koleżanki i koledzy zbierają się przed plebanią – wskazała na grupę dzieci, stojących przed wejściem na schody.
    – No to leć.
    Pobiegła w stronę plebanii. Usłyszała już z daleka:
    – A, jest i ta piegowata z Głogowca! – któraś z dziewcząt wykrzyknęła.
    – Wstydziłabyś się jej dokuczać. I to przed katechizmem – zganiła ją któraś inna.
    – A właśnie że ona mi się podoba z tymi rudymi włosami – stanął w jej obronie jakiś chłopiec.
    – Gdzie ona ma rude włosy, to tak tylko w słońcu mienią się.
    – A właśnie że rude. Jak wiewiórka. A ja lubię wiewiórki.
    Uśmiechnęła się do nich całą buzią.
    – Mówcie, co chcecie, a ja jestem ruda i do tego piegowata. Mam piegi jak kukułcze jaja – roześmiała się w głos, ujęła swoje włosy obiema rękami i przytuliła do twarzy. – Taką mnie chciał Pan Bóg. To taka muszę być. A ja jeszcze jedno wam powiem. Nie mam słuchu i nie mam głosu do śpiewania. Ale za to bardzo lubię słuchać śpiewu ptaków i ludzi. Taką dziwną mnie Pan Bóg stworzył.
    – Chodźcie, chodźcie do salki – usłyszała za plecami głos księdza Pawłowskiego, który zagarniał je i prowadził do izby.
    W salce było napalone. Ławki porządnie ustawione. Na stole złocił się na wiklinowym talerzu stos kukiełek. W izbie unosił się zapach pieczywa. 
    – Kukiełki będą, jak zwykle, na drogę. A teraz do nauki. O czym mówiliśmy przed tygodniem? I co zadane było do domu? Kto mi odpowie?
    Ksiądz przepytywał, dzieci odpowiadały wyuczone z katechizmu formułki – jedne lepiej, drugie gorzej. Helcia nie lubiła tych przepytywań, tego egzaminowania. Czekała niecierpliwie, aż się to skończy i ksiądz zacznie nowy temat, który w katechizmie nazywał się: O modlitwie. „Tylko czy ksiądz go nie pominie?” – zapytywała siebie. Ale nie. Ksiądz zapowiedział:
    – Dzisiaj chcę wam mówić o modlitwie. Powiedzcie mi, jak myślicie, po co ludzie się modlą. No, kto pierwszy?
    Dzieci zaskoczone zamilkły. Ksiądz rozglądał się pilnie po twarzach dzieci, ale przeważnie spuszczały główki i spuszczały oczy i chyba intensywnie myślały. Bo wreszcie chłopiec spod pieca, ten sam co lubił wiewiórki, powiedział:
    – Bo chcemy Pana Boga o coś prosić.
    – Dobrze – ksiądz pochwalił.
    – A o co prosić?
    – O pogodę – wystrzelił ten sam chłopiec.
    – A co jeszcze? – ksiądz nie ustępował.
    Jakaś dziewczynka z pierwszej ławki podniosła rękę, wstała i powiedziała:
    – O zdrowie dla babci.
    – Modlitwy są tylko po to, by prosić? – ksiądz nie dawał za wygraną.
    – A i dziękować – powiedział ten sam chłopiec spod pieca. – Za urodzaje – wyrecytował jak na dożynkach.
    – I tylko tyle?
    Ale nikt nie miał pomysłu na ciąg dalszy. Helenka słuchała tego dialogu i była zaniepokojona. Słuchała księdza i słuchała dzieci, ale nie była przekonana, że to cała prawda o modlitwie. Miała w sobie jakieś inne przekonanie, tylko nie umiała go sformułować. Aż się sama dziwiła, że nie umie nazwać tego, co codziennie praktykowała rano i wieczór.
    Słuchała więc jednym uchem tego, co ksiądz mówi teraz o przepraszaniu Pana Boga za swoje grzechy. I że to też jest modlitwa, że spowiedź święta też jest pewną formą modlitwy. Równocześnie stawiała sobie pytanie: „Czyżbym całe życie dotychczasowe zaprzepaściła? Przecież codziennie odmawiam pacierz rano i wieczorem. I staram się go odmawiać dokładnie. Nie po to, żeby prosić albo dziękować. Czyżby to nie była modlitwa?” I nagle, prawie wbrew sobie, wykrzyknęła pytanie skierowane do księdza:
    – A co to jest modlitwa?!
    W salce zapadła cisza. Twarze wszystkich dzieci zwróciły się w stronę Helenki jak słoneczniki ku słońcu. Ksiądz proboszcz był również zaskoczony tym pytaniem, tak ostro wykrzyczanym. Zamilkł na chwilę, a potem odpowiedział najpoważniej na świecie, patrząc na Helenkę:
    – Modlitwa to jest zjednoczenie z Bogiem.
    Zapanowała cisza jeszcze głębsza niż przedtem. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zostało powiedziane coś bardzo ważnego.
    – Upodobnieniem się do Boga, który jest Prawdą i Miłością – dodał ksiądz po chwili. – Drogą do tego jest rozmowa z Bogiem. Jako prośba, jako dziękczynienie, jako przeproszenie czy uwielbienie.
    – To można z Panem Bogiem rozmawiać? – Helenka zapytała, patrząc w oczy księdza.
    – Tak – ksiądz potwierdził.
    – Jak z człowiekiem? – chciała wszystko wiedzieć dokładnie, dokładniuteńko.
    Nie wiadomo dlaczego, a może i wiadomo dlaczego, stanął jej przed oczami dwunastoletni Jezus wypytujący w świątyni uczonych w Piśmie. A tymczasem ksiądz znowu z całą powagą odpowiedział:
    – Tak. Człowiek może rozmawiać z Panem Bogiem jak z człowiekiem.
    Zdumienie Heleny rosło:
    – I może usłyszeć Boga?
    – Tak, może usłyszeć Boga. Ale nie uszami. Tylko duszą. Tak jak może Go zobaczyć, ale nie oczami, tylko duszą. Pomyślcie o tym, co do was mówię, i zapamiętajcie. A w domu przeczytajcie i nauczcie się na pamięć tego, co jest w katechizmie napisane od numeru 215 do 219. A teraz każdy po kukiełce i do domu, na obiad niedzielny.
    Wyszła prawie ostatnia. Wzięła kukiełkę. Ale nie poszła z grupą dzieci rozświergotanych tak, jakby się nic nie stało. Dla niej się stało bardzo dużo. Zdecydowanie wróciła do kościoła. Szła prawie skradając się, na palcach. Szła jak do tajemnicy, jak z tajemnicą. Jak z odnalezionym kluczem do pałacu Króla. A ten klucz nazywał się: rozmowa. Czy się sprawdzi? Czy to w ogóle jest możliwe usłyszeć Boga? Przetaczały się przez jej głowę pytania jak gradowe chmury po niebie. „Może to papież rozmawia tak z Panem Bogiem jak z człowiekiem? Może święci Pańscy? Może zakonnicy i zakonnice? Może nawet ksiądz proboszcz! Ale żeby Pan Bóg ze mną rozmawiał, z taką dziewczynką małą, która nawet nie była u Pierwszej Spowiedzi i Komunii świętej?”
    Oba skrzydła bramy kościelnej były otwarte na oścież, jakby jeszcze żegnały te tłumy, które przed chwilą wychodziły z kościoła. Stanęła u progu. W kościele było prawie pusto. Prawie, bo jeszcze tu i ówdzie ktoś tkwił w ławkach. Kościół był inny niż wtedy, gdy wchodziła do niego o rannej porze. Rozsłoneczniony plamami światła wpadającymi do wnętrza przez okno. Zaczęła iść na drewnianych nogach prosto przed główny ołtarz. „Gdzie inaczej, gdzie inaczej, gdzie lepiej? Tylko tu”. Szła ze spuszczonymi oczami, powoli, poważnie, jak na posłuchanie do samego Króla. Już była blisko ołtarza. Uznała, że dalej nie należy, że za blisko nie wypada. Już wystarczy. Większej bliskości nie jest godna. Uklękła i zamknęła oczy.
    Jeszcze w głowie jej szumiało od pytań, niepewności, rozmaitych wątpliwości. Ale już klęczała. Już miała spuszczone oczy. Już był uczyniony przez nią pierwszy jakiś sensowny ruch.
    Tylko co teraz? Jak zacząć? Co powiedzieć? Tkwiła jak pod ścianą, która jest nie do przeskoczenia.
    Nagle jak błysk pojawiło się słowo najtrafniejsze: Ojcze. Przystanęła wewnętrznie ze zdumienia, że tak łatwo, że tak trafnie, że tak dogłębnie może powiedzieć to słowo. Stwierdziła, że nie potrzebuje nic więcej mówić, że to słowo wystarcza, mieści w sobie Tego, dla Którego tu przyszła. Wpatrywała się w to słowo, wsłuchiwała się w jego brzmienie. Nawet nie starała się go zrozumieć. Było tak bardzo przeźroczyste, takie jasne, tak pełne światła, takie ciepłe, pachnące jak bochen chleba wysunięty z pieca chlebowego – że tylko przyłożyć do twarzy, poczuć jego szorstkość. Czuła Go, była w Nim, On ją ogarniał, napełniał. Była w Niego wtopiona, była Jego własnością. Należała do Niego. Poczuła się taka szczęśliwa. Tak bardzo, że chwilami brakowało jej tchu. Tak jej się tłukło serce, że myślała, że jej rozsadzi klatkę piersiową.
    Nie wiedziała, jak długo to trwało – czy chwilkę, czy wieki całe. Straciła poczucie czasu. Jakiś zegar bił swoje godziny, jacyś ludzie przechodzili obok niej, ale ona tego nie słyszała, nie widziała, nie czuła.
    Nagle poczuła czyjąś rękę na plecach. Wzdrygnęła się. Odwróciła się gwałtownie. To była Natalka.
    – Wreszcie cię znalazłam – szeptała jej prosto do ucha. – A to ja się domyśliłam, że ty w kościele jesteś. Mama i tata cię szukają, bo czas wracać do domu.
    – Idę już, idę.
    Dźwigała się z największym trudem z kolan, które zdawało się, że jej wrosły do posadzki. Poczuła, jak ją bolą od klęczenia. Ale już wstała, już szła, już maszerowała przez kościół, trzymając Natalkę za rękę. Nie spieszyła się, choć ta ją ciągnęła do przodu. Chciała zyskać na czasie, żeby przyjść do siebie, żeby się mogła uśmiechać normalnie, mówić normalnie, żeby nikt nie zauważył, co ją spotkało.
    Przed kościołem czekała na nie rodzina. Bała się, że zacznie się narzekanie, a tymczasem nie. Mama tylko powiedziała:
    – Dzieci głodne, ciągną na obiad.
    Dopiero teraz przypomniała sobie, że ma kukiełkę nienapoczętą. Łamała po kawałeczku i wszystkich obdzielała, tłumacząc:
    – To nie jedzenie, ale niech będzie.
    A potem szła, trzymając Natalkę za rękę, dłoń w dłoń, i cieszyła się, że jej młodsza siostrzyczka jest taka gaduła, że może cały czas sama milczeć, a Natalka mówi i mówi, mówi i mówi. Prawie nie dochodziły do niej rozmowy starszych sióstr. Cała była pogrążona w zachwycie ze spotkania z Bogiem.
    „Ale czy to była rozmowa?” – zadała sobie sama pytanie. Właściwie oprócz tego jednego słowa, jakie tak nagle zaistniało w jej świadomości, nie zostało nic więcej powiedziane. Ani Pan Bóg nie powiedział, ani ona. Ale czy można to tak określić, że nic nie zostało powiedziane? Że to nie była rozmowa? Ależ zostało powiedziane wszystko, całe morze. Tylko bez słów. Których zresztą nie było potrzeba. Rozumiała Pana Boga i On ją na pewno rozumiał.


    Zeszło się więcej gospodarzy niż można się było tego spodziewać. Niby prawie rodzina. Bo to najpierw krewni ojca ze Świnic, po drugie krewni mamy z Mniewa, a po trzecie nie krewni, ale przecież prawie powinowaci, bo ojcowie chrzestni Józi, Geni, Natalki, Staszka. Wśród nich Helcia na pierwszym miejscu stawiała swojego chrzestnego, Marcina Ługowskiego. A do tego przyszedł Kasprzak zza płota, jeszcze Bereziński, Lewandowski, Dąbrowski, a przede wszystkim pan nauczyciel Łaziński ze Świnic, przez ludzi szanowany dla swojego rozumu.
    Na początku miało się to wszystko odbyć w izbie, ale szybko się okazało, że się nie pomieszczą. A ponieważ była słoneczna pogoda, tato zadecydował:
    – Przenieśmy się przed chałupę.
    Wynieśli więc ławę jedną i drugą, wynieśli stół i zydle, krzesła z drugiej izby. Na stół przywędrował serowiec, upieczony przezornie przez mamę na dużej brytfannie. Tak że wyglądało na to, że dla wszystkich starczy, a może nawet zostanie.
    Zaczęło się to niefrasobliwie:
    – Jak tam u was, sąsiedzi?
    Siadali, gdzie kto chciał, albo zostawali na nogach. Palili fajki, papierosy. Wszystko odbywało się w atmosferze niedzielnego popołudnia, że to tak tylko chcieli się spotkać, aby pogadać, bo dawno nie było okazji po temu, ale wyczuć można było podskórną troskę o jutro. Ba, nawet strach przed tym nowym, którego pomruki zdawało się słyszeć na własne uszy. Ale było w nich również oczekiwanie na lepszą przyszłość. Lepszą od tych ubogich, szarych dni, pełnych utrudzenia, pod obcą, wrażą władzą.
    Matka stawiała szklanki z herbatą, niepokojąc się, czy wystarczy jej szklanek dla wszystkich.
    – No to do rzeczy – ojciec zabrał głos, podkręcił wąsa dla dodania sobie animuszu. – Zeszliśmy się po to, aby powiedzieć, co każdy wie. Ja muszę się przyznać, że chętnie usłyszę to, co wy powiecie. Wy, starsi ode mnie wiekiem, ale i wy młodsi, a przecież w świecie obeznani, z rozmaitymi mądrymi ludźmi spotykający się, czytający gazety i książki, na co mnie ani czasu, ani sił nie starcza.
    – No, skromnyś ty jak zwykle – mitygował go Ługowski. – I nie lubisz się wynosić nad innych. Ale roztropność twoją znamy nie od dziś. Bo i ty też ludzi zdążyłeś spotkać niejednych, z racji chociażby swojej ciesielskiej roboty, która cię prowadzi to tu, to tam. I żeś nas zebrał, świadczy o twojej mądrości, bo wyczuwasz, jak niedźwiedź w borze, że zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Teraz i my to potwierdzamy, przynajmniej ja, że idzie ku wojnie. A jak tak, to jest o czym pogadać.
    – A no idzie – odezwał się Lewandowski. – Prusaki się na gwałt zbroją. Anglicy wciąż powiększają swoją flotę okrętów wojennych. Rosjanie powoli, ale nieustępliwie powołują nowe roczniki do służby wojskowej.
    – No, jak mówicie o zbrojeniach, to i o Francuzach nie zapominajcie – upomniał ich Dąbrowski. – To, co oni budują wzdłuż granicy z Niemcami, tego świat nie widział. Bunkry z betonu i stali, naszpikowane armatami najnowszych typów.
    – A i Austriacy nie zasypiają gruszek w popiele – dorzucił Bereziński. – Ci specjalizują się w organizacjach paramilitarnych. Niby to kluby sportowe, stowarzyszenia gimnastyczne, a tak naprawdę to wojskowe szkolenie młodzieży.
    Helenka słuchała wszystkich tych wypowiedzi z najwyższą uwagą, stojąc z boku, jak zając na straży. I stałaby tak nie wiadomo jak długo, tylko zerwał ją okrzyk mamy dobiegający z izby:
    – Helenka! A gdzie ty się podziewasz! A gdzieś ty się zawieruszyła?
    Pobiegła do kuchni. Mama kończyła gotować drugi garnek wody.
    – Trzeba esencję przygotować, ludziom podać. A ty byś tak tylko stała, patrzyła i słuchała.
    Wobec tego pomagała mamie jak tylko mogła najlepiej, drżącymi rękami z niecierpliwości, że tam się dzieją wielkie rzeczy, a ona tu przy garnkach.
    – Co tak się trzęsiesz, jakby ci zimno było?
    – A nic, to nic.
    – No to uważaj, bo jeszcze wodę wylejesz i oparzysz siebie albo kogo. Wynoś esencję, wynoś wodę w dzbankach. Nalewaj uważnie, żeby ludziom nie zrobić krzywdy. Jak trzeba, to dokraj sernika.
    No to spełniała te wszystkie polecenia, skupiona, żeby je wykonać jak najlepiej.
    Zgarnęła ścierką okruszyny na dłoń, sprzątnęła ze stołu to, co było do sprzątnięcia, odniosła do kuchni, żeby wymyć w cebrzyku talerzyki i szklanki. Aż wreszcie mogła wrócić znowu i słuchać. Ale umknęła jej duża część dyskusji.
    Znowu ojciec był przy głosie:
    – My już krzynę powiedzieli, jeszcze będziemy mówić, ale prosimy pana Łazińskiego, ażeby jako człowiek uczony powiedział, co na ten temat myśli. Pan jeszcze do tego czasu nie powiedział ani słowa, a my czekamy na pańskie zdanie.
    Zabrał głos zaproszony:
    – Ja słucham pilnie tego, co mówicie. Szanuję każdą wypowiedź. Tak jak szanuję każdego z was. O tym dobrze wiecie. Spróbuję zebrać to, co dotąd zostało powiedziane, i uporządkować. I wyciągnąć wnioski.
    Tu przerwał na chwilę.
    – Po pierwsze, gdy wojna albo jeżeli wojna, to kto przeciwko komu. Słyszeliśmy: Rosja przeciw Prusom czy odwrotnie. Ale trzeba jeszcze wcześniej zadać pytanie: Co się stało? Czy musi być wojna?
    Zrobił przerwę. Było cicho jak makiem siał.
    – I tu powiedzmy sobie całkiem uczciwie – mówił dalej –  została naruszona równowaga w Europie. Wojna grozi z powodu naruszenia równowagi. A jaka to była równowaga? Dopóki istniała Polska, Korona z Pogonią, trwała w Europie równowaga. I doszło do tragedii. Nie tylko do tragedii Polski, ale tragedii Europy. Gdy rozebrano Polskę, równowaga została zachwiana. Skutki dały się odczuć choćby w wojnie pomiędzy Prusami a Francją w 1870 roku. Teraz niby jest pokój, ale równowaga jest pozorna. Dopowiedzmy sobie jeszcze jedno. Przypuśćmy, że dojdzie do wojny Prus z Rosją. A co z resztą Europy? Czy ona będzie patrzyć na to obojętnie? Czy dla niej będzie obojętne, kto wygra?
    Tu przerwał na chwilę, ale zdawało się, że wszyscy boją się drgnąć, aby nie przerwać panu Łazińskiemu jego myśli. Czekali na jego następne słowa. I on podjął dalszy wątek:
    – Europa nie może dopuścić do zwycięstwa Berlina nad Moskwą. Bo dojdzie do zdominowania Europy przez Niemcy. Innymi słowy, poczuje się zagrożona przede wszystkim Francja i Wielka Brytania. A więc oni będą wspomagali Rosję albo nawet wypowiedzą wojnę Prusom. Jeżeli zwycięży Rosja, to ona obejmie władzę nad Europą. Na to nie zechce przystać Wiedeń, czyli Austro-Węgry. I one przystąpią do wojny w obronie Prus.
    Ktoś uzupełnił zdławionym głosem:
    – A więc to będzie wojna ogólnoeuropejska. Takiej dotąd w historii nie było.
    Pan Łaziński, odpowiadając, powiedział:
    – No to dodajmy jeszcze to, że Stany Zjednoczone też nie zgodzą się na zwycięstwo Prus i Austrii. Nie zgodzą się na to, żeby Prusy i Austria zdominowały Europę. I staną w obronie Londynu i Paryża.
    Znowu odezwał się tamten głos:
    – No to w takim razie mamy wojnę ogólnoświatową.
    – Dobrze mówicie, że to będzie wojna ogólnoświatowa, bo trudno sobie wyobrazić, żeby nie były wciągnięte do wojny kolonie: angielskie, francuskie, holenderskie, belgijskie, no i niemieckie.
    Ktoś się znowu wyrwał:
    – W głowie się nie mieści.
    Pan Łaziński podjął ten temat, mówiąc:
    – I ja uważam to za czyste szaleństwo. I tak powiedzmy sobie: jeżeli my zgromadzeni w dzisiejsze popołudnie tak to widzimy, to o ileż wyraźniej muszą to widzieć wielcy politycy Berlina, Moskwy czy Wiednia, Paryża czy Londynu, nie mówiąc o Waszyngtonie. Ta wizja jest przerażająca. I uważam, że żaden o zdrowych zmysłach polityk, wódz, król, cesarz czy prezydent nie odważy się wydać rozkazu rozpoczęcia wojny.
    Helenka wysłuchała tego przemówienia jakby jakiego księdza z ambony. Rozumiała każde słowo i czuła grozę sytuacji. Po plecach wędrowały jej chmary ciarek i włosy na głowie zdawały się jeżyć. Choć pan Łaziński skończył, cisza wciąż trwała. Ale nie można było jej przeciągać bez końca. Trzeba było coś powiedzieć. „Niech ktoś coś powie, że jest wyjście z sytuacji”. Niespodziewanie odezwał się tata:
    – Moja kobieta, bo przecież w domu rozmawialiśmy nie raz  na ten temat, moja kobieta powiedziała, że jakby wybuchła ta wojna, to ona będzie karą, jaką sobie ludzie zgotowali za to, że rozebrali Polskę.
    Nikt się nie uśmiechnął nawet z jakimś pobłażaniem ani również nie było takiego uśmiechu na twarzy Łazińskiego. Wprost przeciwnie, powiedział z największą powagą:
    – Ja się z tym zgadzam. To jest mniej więcej to samo, co ja przed chwilą powiedziałem, tylko innymi słowami. Została naruszona równowaga w Europie i ta wojna, jeżeli wybuchnie, będzie potwierdzeniem błędu, jakiego dokonano rozdrapując Polskę. Dopowiedzmy jeszcze jedno. Wtedy nikt nie przyszedł nam z pomocą. Ani Francja, ani Wielka Brytania. Ani tym bardziej Stany Zjednoczone. A mogli się sprzeciwić, i to za tanie pieniądze. A teraz zapłacą krocie.
    Wyskoczył ktoś z pytaniem:
    – A gdyby przyszło do wojny, to jakie pan widzi rozwiązanie, kto zwycięży, Rosja czy Prusy?
    – Rosja to kolos na glinianych nogach. O tym wszyscy przekonali się w jej wojnie z Japończykami. Zwłaszcza w bitwie pod Cuszimą. Mają dużo ludzi, ale nie tak wyszkolonych jak Prusacy. Pytacie, kto będzie zwycięzcą. Ja spytam, kto będzie przegranym. Otóż uważam, że Rosja czy Prusy nie będą zwycięzcą, ale cała Europa, cały świat będzie przegranym.
    – A co będzie z Polską? – ktoś zagadnął.
    Łaziński powtórzył stanowczo:
    – Polska musi powstać. I nie dlatego, że my chcemy albo nie chcemy. Owszem, to też. Powinniśmy chcieć. Ale to oni też muszą chcieć. Oni muszą sobie z tego zdawać sprawę, że jeżeli ma zapanować prawdziwy pokój w Europie, prawdziwa stabilizacja, to musi na kartach Europy zaistnieć Polska. Nie wolno było z mapy Europy wykreślić państwa, które miało kilkusetletnią historię. Trzeba oddać Europie to, co zostało zniszczone.