1. U rodziny Bryszewskich
II
ALEKSANDRÓW ŁÓDZKI
1921
1.
U rodziny Bryszewskich
To był dom Bryszewskich. W Aleksandrowie pod Łodzią. Panią domu była Helena z Ługowskich. Czyli od sąsiadów zza płota. A więc niby bliska, bo przecież z Głogowca. Ale już chyba nic w niej nie było z Głogowca. Prawie krewna, bo sąsiadka zza płotu. Ale z tego zostało tylko wspomnienie. A nawet wspomnienia nie było.
Trzeba było robić wszystko, co w domu jest do zrobienia. A oprócz tego pomagać w piekarni, którą prowadzili państwo Bryszewscy. Helenka nie narzekała na pracę. Była do tego przyzwyczajona w Głogowcu. Tylko ten pośpiech i poganianie.
A więc: „Helka to, Helka tamto, Helka skocz – do piekarni, do sklepu, na zakupy, Helka przynieś, odnieś, pozamiataj”. Ale bywało i surowiej: „Nie stój jak kołek w płocie. Coś się tak zagapiła? Rób coś, a nie stercz tak bezczynnie. Obieraj prędzej te ziemniaki, bo inaczej będą na kolację, a nie na obiad. Coś taka niezdara? Patrz, co robisz, a nie gap się jak cielę na malowane wrota. Ruszaj się szybciej”.
Reagowała na te nieraz dokuczliwe upomnienia czy nawet niesprawiedliwe zarzuty po swojemu. Albo tylko uśmiechem, albo jakimś mniej lub więcej dowcipnym powiedzeniem.
Nie narzekała. Choć od rana do wieczora była na nogach. Bez chwili wytchnienia. Nawet nie mogła spokojnie zjeść śniadania, obiadu ani kolacji. Siedziała jak na szpilkach, świadoma tego, że zaraz poderwie ją okrzyk: „Helka!”, który przerywał jej posiłek kolejnym poleceniem czy popędzeniem. Kładła się późno spać. I była zrywana skoro świt z pościeli.
Nie było odpoczynku nawet w niedzielę. Wystarczyło jej tylko czasu, ażeby pójść na Mszę świętą do najbliższego kościoła i to było wszystko.
Tęskniła za domem rodzinnym. Za wiatrem, za łąkami, za lasami, za polami, za ciszą na pastwiskach. Nie mogła się przyzwyczaić do hałasu miejskiego, do miejskiego pośpiechu.
„Po coś mnie, Boże mój, przysłał do miasta? Czy tylko na to, żebym zarabiała pieniądze i posyłała je do domu dla mamy i dla taty?” „Żebyś zobaczyła, co to znaczy kochać w mieście. Jak trzeba być tutaj miłosiernym. Bo miłosierny nie tylko ja jestem dla ludzi, ale i ludzie muszą być miłosierni dla siebie”. „Rozumiem, ale mów dalej, mów więcej”. „Masz mieć miłosierne oczy i miłosiernymi oczami patrzeć na ludzi. Masz mieć miłosierne uszy i miłosiernymi uszami słuchać ludzi. Masz mieć miłosierne ręce i miłosiernymi rękami pomagać ludziom. Masz mieć miłosierne nogi i miłosiernymi nogami docierać do ludzi, którzy na ciebie czekają. Masz mieć miłosierne serce i miłosiernie współczuć ludziom”.
Nikt albo prawie nikt nie odwiedzał jej z Głogowca – ani z rodziny, ani nikt ze znajomych. „Czasu nie mają, zapracowani” – tłumaczyła ich przed samą sobą. „Ale żeby tak bez słowa? I tak długo? Jak kamień w wodę” – dziwiła się. O tym, żeby ona mogła urwać się na dzień czy dwa do domu, odwiedzić rodziców, nie było mowy. Owszem, nawet kiedyś wprost o to poprosiła, ale spotkała ją kategoryczna odmowa:
– A kto będzie za ciebie twoją robotę wykonywał? Jeżeli myślisz, że przyszłaś tutaj, by odpocząć po pracy na wsi, to się grubo pomyliłaś.
Płynęły tygodnie, miesiące – i cisza. Aż się doczekała.
Natknęła się na Romka, gdy ten spacerował przed domem. Akurat był przy bramie, gdy ona wypadła z niej, biegnąc do piekarni. Wyczuła, że w pierwszej chwili prawie jej nie poznał. Nawet nie powinna się dziwić. Miała na sobie biały fartuch, biały czepek na głowie, rękawy podwinięte powyżej łokcia i białe ręce od mąki.
– Romek! A ty skąd tutaj!
Roześmiał się:
– Wysłali mnie do Aleksandrowa, żeby się przekonać, czy ty tu jesteś, bo słuch o tobie zaginął. Nie piszesz, nie odzywasz się.
– Poczekaj, mam coś do załatwienia, ale zwolnię się i będę za chwilę. Powiem, że tu jesteś – mówiła nieskładnie.
I tyle jej było. Ale czekał cierpliwie. Nie spieszył się. Za chwilę znowu się pojawiła.
– Już mamy trochę czasu. Jak będą mnie potrzebowali, wiedzą, gdzie mnie szukać.
– Coś ty taka wystrojona jak panna młoda?
– Nie żartuj. Pomagam w piekarni. Mówią nawet, że znam się na zarabianiu ciasta tak jak stary piekarz.
– A znasz się?
– Mama mnie nauczyła, to znam się. Mama bardzo dobrze piecze ciasta. Jak stary piekarz. Byle miała z czego. I byle miała na to czas.
– Ano właśnie. Ja i w tej sprawie do ciebie.
– A co, coś niedobrze w domu? – zaniepokoiła się.
– Nie, nic się nie stało. Tylko faktycznie, ciebie brakuje.
– Kiedy tam byłeś?
– Wczoraj. I mówiłem, że się wybieram do Aleksandrowa. I że może z tobą się zobaczę. Prosili, żeby ci przekazać, że cię bardzo w domu brak. A roboty nie ubyło, a przybyło. Żebyś wracała.
– Coś za coś. Przecież przysyłam co miesiąc to, co zarobię, wszystko co do grosza.
– A tak. O tym wspominali. Ale nie zawsze pieniądze są najważniejsze. W domu potrzeba twoich rąk do pracy.
– Mama słabuje?
– Nie, ale najmłodsza Wandzia chorowita. I matka do niej przywiązana jak sznurkiem. Ileż ona może mieć, kilka miesięcy zaledwie.
– No tak, Lucynka ma pięć lat, Mietek sześć, Staszek osiem. No, ten już może trochę pomóc. Natalka jedenaście czy dwanaście, ale ona robotna nie jest. Na tym litania się kończy. Genia i Józia na służbie. Ale im w głowie nie jest, żeby wracać do domu.
– Pozostajesz ty.
– Nie wiem, czy mnie będą chcieli puścić.
– A to musisz się pytać? Odchodzisz i już.
– No wiesz, tak nie można. Tu na mnie liczą.
– Powiedz, że wrócisz.
– No i co z tego? Gdy odejdę, ktoś mnie musi zastąpić. Ja już weszłam w tryby tej maszyny. I się kręci. Ale rozumiem rodziców. Im potrzeba przede wszystkim pomóc. Dobrze. Jakoś to zrobię.
Naraz zerwał ją krzyk:
– Helka! Dość tego romansowania! Robota czeka!
Nie stropiła się. Odkrzyknęła uśmiechnięta:
– Robota nie zając, nie ucieknie! Już idę! No i sam widzisz – zwróciła się do Romka – jak to tu jest. Ale pomyślę, jak to zrobić. I wracam do domu. Dom ważniejszy. Dziękuję, żeś mi to wszystko powiedział. No i żeś przyszedł.