s. 5.
Pod wieczór wybrał się do spowiedzi, jak zwykle do augustianów. Szedł przez Rynek Główny, gdzie jeszcze gęsto było od ludzi, od kramów, od wozów i bryk. Lubił tę drogę. Cieszył go ten największy i najpiękniejszy rynek z wszystkich, jakie znał, o których słyszał. Jak zawsze stwierdzał – wbrew tym, którzy narzekali – że rynek wcale nie jest za wielki, bo i tak wciąż pełen. Ucieszył się, jak zawsze, wieżami Mariackimi, które z daleka zobaczył. Przed kamienicą Wierzynka, pomimo że to jeszcze był dzień, brama wjazdowa była oświetlona pochodniami i służba w odświętnych szatach robiła porządek przed wejściem – widać kogoś się ważnego spodziewają. Przeszedł obok potężnego ratusza, spokojnego dziś nad podziw – „wszyscy rajcy do Wierzynka się chyba wybrali” – pomyślał. Uchylił kaptura przed Świętym Wojciechem i poszedł ulicą Grodzką. W kościele Wszystkich Świętych wrota były na oścież otwarte, trwało nabożeństwo. Kościół był rzęsiście oświetlony i dochodziły śpiewy. Nie wstąpił, bo nie chciał przeszkadzać, a i tak spieszno mu było do augustianów. Przeszedł koło Świętego Andrzeja. U panien klarysek panowała cisza, jakby wszyscy wymarli i bramę na głucho zamknięto. „No, ale za to mają nocne czuwania i wstają rano wcześniej niż ja”. Doszedł do murów miejskich, na których trwały prace remontowe. Uwijali się murarze, cieśle. „Mimo późnej pory oni jeszcze przy robocie. Czyżby znowu jakaś zawierucha wojenna się szykowała?”. Przeszedł przez bramę, przy której kręcili się wartownicy.
– Żeby tylko ojciec profesor wrócił przed nocą, bo inaczej trzeba będzie za murami szukać schronienia – usłyszał zdanie do siebie skierowane przez jakiegoś pachołka. Poznał go, dawny uczeń, jeszcze z Miechowa. Podszedł do niego.
– A co ty tu robisz?
– Ja jestem czeladnikiem. Od czasu do czasu wypada na mnie trzymanie straży.
– To prawda, że Pan Bóg dał ci sił nad miarę. Pamiętam cię z dawnych czasów. Zawsze byłeś najsilniejszy w klasie. Ale szkoda, żeś nie skończył szkoły. Będziesz się wyzwalał na mistrza?
– Do tego już niedaleko.
– Zadowolony z ciebie majster?
– Matkę Boską na piersi noszę. Pacierz codziennie rano i wieczorem odmawiam. Staram się żyć, jak ksiądz rektor mnie uczył.
– Będę cię pamiętał w moich modlitwach.
– Bóg wam zapłać.
– W sztuce wojennej też was kształcą?
– A tak. Uczą nas sztuki żołnierskiej. Jeździć konno nie muszą uczyć, bo od dziecka to robiłem. Ale machać mieczem, obracać halabardą, strzelać z rusznicy. Podoba mi się to.
– A przyjdź kiedy na pogwarkę do mnie. Mieszkam w Collegium Maius na parterze. Długo siedzę w nocy, to możesz i w nocy zajść. Niech cię Bóg prowadzi na tej drodze.
– I ja księdzu życzę dobra wszelakiego.
Uścisnął mu głowę, chłopiec w rękę go cmoknął, rozstali się serdecznie. Skierował się ku klasztorowi augustianów.
Po prawej stronie piętrzył się nad nim masyw Wawelu z murami obronnymi. Podniósł głowę, spojrzał w górę. „Jakiś mi się ten Wawel już wciąż obcy widzi”. Ale widział mu się tak nie od teraz, już od dawna. Odkąd? Najpierw od śmierci Jadwigi. Jeszcze na myśl, co to wtedy było, i teraz serce mu się ścisnęło. Co się działo, gdy po kraju wieść się rozeszła, że ich umiłowana, uwielbiana królowa Jadwiga ciężko zachorzała, spodziewając się dziecka. A tak na tego potomka całe państwo czekało. Więc uderzyli do Boga z prośbą o ratunek. Po kościołach tłoczyło się mrowie ludzkie i w dzień, i w noc, prosząc Boga o litość, o zmiłowanie, o łaskę dla tej najjaśniejszej Pani. Bo przecież nosili ją w sercu gorąco. Za wszystko – za wstawianie się u króla za ludźmi, za jej miłosierdzie nad biednymi, za powstrzymywanie gniewu królewskiego wobec Krzyżaków – za niedopuszczanie do wojny z nimi. Modlili się, pokutowali. I nic nie pomogło. Akurat przyjechał z ojcem do Krakowa. Miał wtedy dziewięć lat dopiero, ale pamięta dokładnie – co się działo, gdy zaczęły na Wawelu dzwonić dzwony żałobne i gruchnęła wieść, że królowa pomarła. Jaki szloch po kościołach, jaki krzyk bólu. I nie tylko po kościołach. Po ulicach ludzie szli i płakali. Obejmowali się nieznajomi, pocieszając się. Płacz nieutulony słychać było w całym kraju. Ot, dlaczego Wawel stał się mu obcy. Owszem, potem był królem jej mąż: Jagiełło. Szanował go, bo był mądrym i sprawiedliwym władcą, choć już nie takim jak Jadwiga. Nie było na Wawelu tamtego ciepła. Owszem, świętowali glorię Grunwaldu. Ale gdy Jagiełło umarł w 1434, zamknęła się jakaś epoka, karta historii została przewrócona. Poczuł się stary. Jakby to nie król odszedł, ale jakby to jego młodość odeszła. Z Wawelu zrobiła się szkoła. Przecież w chwili śmierci króla jego starszy syn, Władysław, liczył 10 lat, młodszy – Kazimierz – 7. Rośli pod bacznym okiem biskupa Zbigniewa Oleśnickiego, który w tym czasie sprawował rządy. Ale te lata przeleciały jak z bicza strzelił. Ani się oglądnął, a Władysław dorósł. Jak niespodziewanie dla niego i dla całego państwa zajaśniał. I zdawało mu się, że z tym młodzieniaszkiem i w niego młodość wstąpiła. Aż do 1444 roku, do klęski pod Warną i śmierci 20-letniego króla. To był kolejny cios. Opanowało wszystkich uczucie bezradności. Czekali na niego tak długi czas. Łudzili się, że zaginął, ale powróci. Może ranny, ale się wyliże, może w niewoli, ale wykupią go. Turcy przechwalali się, że go uśmiercili, że głowę odrąbali i na dzidę wetknęli, i obnosili na pohańbienie, ale kto by tam Turczynowi wierzył. Czekali, ale się nie doczekali. Aż ściągnęli z Litwy Kazimierza i osadzili na osamotnionym tronie. To był rok 1447. „No, zobaczymy, jaki z niego będzie król”.
Zbliżał się do Świętej Katarzyny, której ogrom przytłaczał otoczenie. Przed klasztorem augustianów zajazd był pełen chłopskich wozów, a stojące przy nich konie, z głowami w workach przytroczonych do karków, posilały się przed dalszą drogą. Panował gwar woźniców, którzy coś wnosili i wynosili z klasztoru, załadowywali, wyładowywali. Stała jakaś ciężka bryka zaprzężona w czwórkę koni, gotowa do odjazdu. Wyminął ją, uważając, by nie utaplać się zbytnio w błocie. Wszedł do wnętrza. Brat furtian upewnił się, kto zacz prosi o spotkanie, zaprowadził go do parlatorium, a sam poszedł na poszukiwanie ojca Izajasza. W klasztorze było cicho.
To zaczęło się – pamięta dokładnie – w 1438. Pamięta ten czas dobrze, bo zamykał swój czas dziekaństwa na wydziale artium i miał dużo pracy w związku z promocjami ostatnich bakałarzy i magistrów, których osobiście prowadził. Nie mówiąc o wszystkich innych pracach, które nagromadziły się na koniec semestru. I wtedy ktoś mu powiedział, że u Świętej Katarzyny – u augustianów pojawił się nowy kaznodzieja, ojciec Izajasz Boner, syn tej właśnie słynnej krakowskiej rodziny, rodziny kupców i finansistów, można by powiedzieć – magnatów kupieckich. Po piętnastu latach pobytu w Padwie, gdzie był wykładowcą w studium klasztornym, a potem na uniwersytecie tamtejszym uzyskał tytuł bakałarza i magistra. Powiedziano mu, że koniecznie powinien go posłuchać. Izajasz zauroczył go, porwał swoim zapałem, dynamizmem, żarliwością, swoją głębią, ale i pokorą. Zaraz po kazaniu przyszedł do niego do zakrystii, by porozmawiać. Okazało się, że ojciec Izajasz jest wyznawcą świętego Augustyna. Gdy wracał po tym pierwszym spotkaniu do domu, czuł, jak odżywa w nim dawne umiłowanie augustyńskiej myśli filozoficznej i teologicznej. Przecież jeszcze w Miechowie, ślęcząc nad przepisywaniem Augustynowych tekstów, tak zachwycał się tym, co nieraz tylko z trudem potrafił zrozumieć. Zaproponował Izajaszowi natychmiast wykłady na Uniwersytecie Krakowskim. Okazało się jednak, że ten przyjechał do Krakowa na krótko z polecenia swoich władz zakonnych. Był wizytatorem klasztorów w Bawarii. A więc czekało go cygańskie życie – od klasztoru do klasztoru, a Kraków był dla niego tylko przystanią w rozlicznych wędrówkach. Nie ustępował. Powiedział ojcu Izajaszowi – co się odwlecze, to nie uciecze. I tak się też stało. W 1443 Izajasz zgłosił się na Akademię Krakowską i spisywał się znakomicie. Wspierany przez niego szedł poprzez bakałarza biblijnego, poprzez sentencjariusza, kiedy objaśniał pierwszą i drugą księgę Sentencji Piotra Lombarda, w których była zawarta cała dogmatyka, aż wreszcie w 1448 uzyskał stopień magistra teologii. Zresztą pomagać mu nie trzeba było. Zdolny, pracowity, energiczny, jego możliwości zdawały się nie mieć granic. Cieszył się na każde spotkanie z Izajaszem. „Jakby ktoś miód lał na moje stare kości” – mówił do niego żartobliwie. „Jakie stare, jakie stare, przecież jestem od was, księże profesorze, młodszy tylko o 9 lat” – odpowiadał Izajasz, śmiejąc się.
Wszedł brat furtian.
– Ojciec Izajasz prosi was do swojej celi.
Długi korytarz, sklepienie ginące gdzieś w mroku i drzwi do poszczególnych cel. Zastukał.
– Bogu niech będą dzięki – usłyszał w odpowiedzi.
Wszedł. Ojciec Izajasz poderwał się już z zydla i szedł w jego stronę.
– Jakże się cieszę. Czym mogę służyć. Co ojca profesora do mnie sprowadza?
– To co zawsze, chciałem prosić o spowiedź.
– Z miłą chęcią i z pokornym podziękowaniem, że ojciec magister mnie wybrał na swojego powiernika. Ale zanim zejdziemy do kościoła, czy mogę ojca ugościć czym, poczęstować? A może zejdziemy do refektarza?
– Bóg zapłać za wszelką gościnę. Nie chcę zabierać czasu, którego przecież ojciec nie ma za wiele. Wyspowiadam się i wrócę do siebie.
Już siadał na zydlu podsuniętym mu przez gospodarza.
– Ale jeżeli już się tak rozsiedliśmy, to zwierzę się ojcu z zamiaru i poproszę, jako swojego ojca duchownego, o zezwolenie: chcę udać się z pielgrzymką do Rzymu.
– Cóż to księdza profesora natchnęło tą myślą? Czyżby rok święty 1450, ku któremu idziemy?
– Tak. Przypada akurat rok święty. A i w Rzymie nigdy nie byłem, a jak mi się wydaje, czas jest nad wyraz sposobny, żeby się tam udać. Choć z pomocą Bożą zakończona została schizma zachodnia na soborze w Konstancji, zostało dużo trucizny w ludziach po tamtych latach. Mówią niektórzy – jeżeli sobór zaprowadził porządek między papieżami, to sobór jest instancją najwyższą w Kościele, a nie papież.
– Prawda to, że koncyliaryści rozmnożyli się jak grzyby po deszczu.
– I natrafiłem na takich, gdy zwierzałem się ze swoich zamiarów pielgrzymowania do Rzymu. Usłyszałem zdanie wypowiedziane z drwiną: Do Konstancy albo do Bazylei na sobór trzeba było pielgrzymować, a nie do Rzymu do papieża. To wszystko mnie utwierdziło w tym mniemaniu, że należałoby tam iść, aby złożyć należny szacunek następcy Piotra, namiestnikowi Chrystusa na ziemi. No i pokutować za swoje grzechy.
– Ale daleka to droga i kosztowna. Stać was będzie na wozy, na konie, na sługi?
– Pójdę pieszo, samotnie.
– Wytrzymacie taką daleką drogę? Przecież już nie jesteście tacy młodzi.
– W 1450, w roku jubileuszowym, będę miał kopę.
– Tym bardziej.
– Nie będę szedł prędko. Wykorzystam czas, kiedy na uczelni trwa przerwa letnia. Będę się modlił po drodze, odwiedzał kościoły.
– Niebezpiecznie tak samemu iść.
– Będzie, co Bóg da. Jak tylko wy zgodzicie się i pobłogosławicie mnie na drogę, chętnie się wybiorę, pokutując za swoje grzechy i ofiarując swoje trudy papieżowi.