Biblioteka



s. 4.






     Przyszedł posłaniec od ojca króla.
     – Najjaśniejszy Pan wzywa królewicza Kazimierza na rozmowę.
     Otoczyli go bracia i siostry.
     – Wiesz, po co cię ojciec król wzywa? – zapytał go Olbracht.
     – Nie wiem.
     – Wie, wie, tylko udaje, że nie wie. Nie znasz Kaźka. On zawsze wszystko wiedział. nawet nieraz więcej niż Władek, chociaż ten od niego był starszy – dopowiedział Aleksander.
     – Jak powiedział, że nie wie, to nie wie – stanął Zygmunt w jego obronie – Kazek nie kłamie.
     – Może cię chce wysłać na dwór cesarski? – spytał Fryderyk. – Ty tak dobrze mówisz i po łacinie, i po niemiecku.
     – A może cię chce ożenić z córką cesarza – dopowiedziała Zocha.
     – Najlepiej, jakby cię zrobił gdzieś królem. To wtedy ja byłbym najstarszy i po śmierci ojca króla byłbym królem Polski – nagle oświadczył Olbracht.
     – Wstydziłbyś się tak mówić: „po śmierci ojca króla” – wykrzyknęła Zocha.
     – A co, przecież jest już stary, to i wnet umrze.
     – Nie mów tak, nie wolno tak mówić. Będzie, jak Bóg da – poparła Zochę Elżbieta.
     – Za chwilę, jak wrócę, to wszystko wam opowiem, bo sam jestem ciekaw, co usłyszę.
     Przebierał się szybko. Wszystko mu leciało z rąk. Był pełen złych przeczuć. „Władysław odszedł, aby objąć tron króla czeskiego. Teraz ja jestem najstarszy”. Szedł pospiesznie, żeby nadrobić stracony czas. Po schodach w dół, przez podworzec, przez bramę. „Czyżby chodziło o Litwę, gdzie wciąż niespokojnie”. Teraz przez dziedziniec, przez bramę, wysoko schodami w górę. A tylko głowa pełna kłębiących się myśli. „Czy to w związku z Władysławem, z Czechami i Węgrami. Czy to inna jeszcze sprawa”. Korytarzem do drzwi, przez izbę audiencjonalną jedną, drugą. Pogrążony w swoich myślach, które jak chmury gradowe przetaczały się, prawie nie zauważał służby dworskiej oddającej mu honory. Zatrzymany został w ostatniej izbie – poczekalni – przez maiordomusa:
     – Najjaśniejszy Pan prowadzi rozmowę z posłami węgierskimi.
     Zaproszony do zajęcia miejsca w wygodnym zydlu, nie wytrzymał w nim długo. Podszedł do okna. Patrzył na Wisłę opływającą spokojnie łukiem wzgórze wawelskie, na klasztor panien norbertanek, na granatowe lasy pokrywające wzgórze piętrzące się nad nim. Trochę na lewo, w dali, prawie na horyzoncie, wieże opactwa tynieckiego. Naraz posłyszał szybkie kroki kobiece. Ktoś jeszcze przychodził do poczekalni. Czyżby królowa matka? Poczuł radość. Tak. Stanęła w drzwiach. Rozłożyła ręce.
     – Kaźko!
     Podbiegł do niej, uklęknął, ucałował jej dłonie. Przytuliła go do siebie. Całowała go po policzkach, po oczach. Poczuł łzy na twarzy.
     – Co się dzieje, Pani matko? O co chodzi? – spytał.
     – Nie mam pojęcia. Ty wiesz, że król Kazimierz, mój małżonek a twój ojciec, nie zwykł zwierzać mi się ze swoich zamiarów.
     – Ale dlaczego mnie wezwał do siebie. O co chodzi – upierał się.
     – Chyba Władziu nie daje sobie rady w Czechach. Jest zagrożony i chodzi o to, abyś mu pomógł.
     – Ja, pomógł Władkowi? A w jaki sposób? – zdumiał się.
     – Nie wiem. Ale boję się o ciebie. Modlę się, by ci się co złego nie stało.
     – Mateńko. Powiedz, o co chodzi – prosił.
     – On dziecko, choć ma piętnaście lat. A cóż ty, trzynastoletni. Jakże cię mogę puścić w świat.
     Już nie nalegał. Najwyraźniej powiedziała to, co mogła. Więcej powiedzieć nie wolno jej było.
     – Ale już idę. Już idę.
     Całował ją po rękach.
     – Nie chcę, żeby pan król mnie tu zastał. Byłby z pewnością bardzo niezadowolony. Nie martw się. Jestem z tobą. Modlę się wciąż za ciebie.
     Już odchodziła. Jeszcze jej tylko zdążył powiedzieć:
     – Dziękuję, że pani matka przyszła.
     I został znowu sam. Już nie potrafił nawet stać. Chodził szerokimi krokami, przemierzał izbę od ściany do ściany. A więc się nie pomylił – nie myliły go jego złe przeczucia. Tylko nie Litwa a Węgry. Ale co? Ma pomagać Władkowi. W jaki sposób? Stał przed ścianą niewiadomej. Ale przyszła ukochana mateńka. Nie chciała go zostawić samego. Jeszcze wciąż trwało w nim wzruszenie, że pamiętała czy dowiedziała się. „Przecież ma nas: chłopców sześciu i siedem dziewcząt, a tak każde kocha, jakby było jedynakiem”. I był czas, że nawet ją podejrzewał o udawanie, miał pretensję o każde okazywanie jej macierzyńskich uczuć braciom i siostrom, bywał krnąbrny, oschły, uparty, przekorny – z czego się potem ze wstydem wycofywał. Bo przekonywał się coraz bardziej, jak ona żyje nimi, życiem każdego swojego dziecka.
     Nagle drzwi od kancelarii króla otworzyły się i wyszła delegacja posłów węgierskich. Ubrani strojnie, obwieszeni złotem. Mężowie dostojni i jakiś biskup. Spostrzegli go, najwyraźniej rozpoznali, kim jest. Zatrzymali się. Pokłonili się nisko. I poszli dalej. A on już wszystko wiedział. Maiordomus, który wyprowadzał gości, jeszcze nie dozwolił mu wejść do króla. Polecił słudze zamknąć za sobą drzwi.
     – Jego królewska mość czyta teraz dokumenty. Prosił będę do Niego dopiero za chwilę.
     Ale on już wszystko wiedział. „A więc idę na Węgry. Mój Boże. To niemożliwe. Muszę się mylić. Na szczęście z pewnością się pomyliłem. Przecież na Węgrzech panuje Maciej Korwin. A więc zdawało mi się. To była czysta z ich strony uprzejmość”. Podszedł do okna, wyjrzał przez drugie okno tej narożnej izby. Pod nim rozciągało się miasto. Otoczone murami, z groblą ulicy Kanoniczej, w dali Rynek ujęty foremnym prostokątem kamienic mieszczańskich i pałaców magnackich, z Ratuszem i kościołem Mariackim, i przycupniętym kościołem Świętego Wojciecha. „Miałoby to być moje pożegnanie z Krakowem? Nie”. Nie wyobrażał sobie życia bez tego miasta, bez braci, sióstr, matki i ojca. „Przecież ja mam dopiero trzynaście lat” – bronił się przed zagrożeniem, które na niego nadciągało.
     Otworzyły się drzwi. W wejściu stał maiordomus.
     – Najjaśniejszy Pan, Król Polski, Wielki Książę Litwy prosi na audiencję.
     Wszedł. Ojciec król siedział na swoim królewskim stolcu. Podszedł do niego. Przyklęknął na stopniu, pocałował rękę, którą król wyciągnął na powitanie. Stanął w oddaleniu trzech kroków. Ojciec król wskazał na zydel, zezwolił zająć miejsce siedzące.
     – Wezwałem cię w następującej sprawie. Jak wiesz, twój brat Władysław został koronowany na króla Czech. W roku 1457 wymarła męska linia Habsburgów, władająca dotąd czeską i węgierską dzielnicą. Twoja matka, Elżbieta, jest rodzoną siostrą ostatniego Habsburga, Władysława Pogrobowca. Wedle praw dziedziczenia tron powinien objąć jej syn. Tron zagarnął samozwańczo Jerzy z Podiebradu, zresztą związany z umiarkowanym odłamem husytów. Nie chcieliśmy wszczynać wojny o tron, ponieważ Władysław w tym czasie był za młody. Gdy Jerzy zmarł, dzięki naszym staraniom sejm czeski przekazał sukcesję w nasze ręce. Wysłaliśmy Władysława do Pragi, gdzie 21 sierpnia 1471 roku został koronowany na króla Czech.
     Słuchał tego wszystkiego niecierpliwie. Nawet nie zapytywał siebie, po co ojciec król mu o tym opowiada, skoro on wszystko to zna na pamięć, bo wiedział, że to tylko wstęp, po którym przyjdzie uderzenie.
     – Podobnie rzecz się miała na Węgrzech. Tam tron zagarnął inny uzurpator, Maciej Korwin, wnuk Hunyadego. Nie podejmowaliśmy żadnych działań wojennych z tych samych powodów co powyżej, jak również i z tego powodu, że kraj jest zmęczony trzynastoletnią wojną z Krzyżakami, która nas kosztowała 1.200.000 złotych węgierskich. Zważywszy, że Korona przynosi rocznie 90.000 złotych, był to wysiłek nad miarę duży. Na szczęście pomógł nam w tym względzie Gdańsk, za uzyskane przywileje. Dzięki pokojowi zawartemu w Toruniu w 1466, do Korony została przyłączona Ziemia Chełmińska, Michałowska, Pomorze Gdańskie, Powiśle z ujściem Wisły, wreszcie Warmia. Aliści zaszły okoliczności, które zmusiły do zmiany decyzji.
     Już wiedział. Już wszystko wiedział. Już nawet nie było potrzeba, żeby ojciec król mówił dalej. Będzie musiał opuścić Kraków. A więc na Węgry, to czego nie chciałby najbardziej. Bo daleko ale i choćby dla samego języka, który taki trudny. Ale i dlatego, że tron jest obsadzony: że kogoś trzeba będzie skrzywdzić. Nawet gdy uzurpator, ale w swoim mniemaniu prawowity władca: w mniemaniu większej czy nawet mniejszej części społeczeństwa. Tymczasem ojciec król mówił dalej:
     – Jak mi donoszą, na Węgrzech rośnie opór przeciwko rządom Macieja. Niezadowoleni są wszyscy. Zwłaszcza magnateria. Powodów jest dużo, ale najwięcej gniewu wywołują nadmierne podatki, którymi obarcza naród. Najwyraźniej potrzebuje pieniędzy na jakąś wojnę. Nie jest to zresztą motyw najważniejszy panów i książąt węgierskich, dla którego odrzucają uzurpatora Macieja Korwina, a zapraszają ciebie na tron. Tym motywem istotnym jest sprawa turecka, którą on zaniedbuje. Ba, są niektórzy, co podejrzewają go o zmowę potajemną z Turkami, o świadome działanie na niekorzyść państwa węgierskiego. Zwrócono się do nas, by zgodnie z prawem dziedziczenia koronę świętego Stefana włożyć na głowę jednego z synów królowej Elżbiety, twojej matki a mojej żony. Pierwsze życzenia dotarły do nas za pośrednictwem Wiednia, kolejne prośby zanosili do nas już sami Węgrzy. Po długich namysłach zdecydowaliśmy się przystać na prośby panów węgierskich.
     Jeszcze nie, jeszcze może zapadnie inna konkluzja. Ale ojciec król nieubłaganie zmierzał do ustalonego celu:
     – Po długich namysłach własnych i naradach z panami polskimi i kniaziami litewskimi, postanowiliśmy wysłać ciebie na Węgry celem objęcia tronu węgierskiego.
     Siłą woli powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Ojciec król, jakby domyślając się oporów, jakie ta decyzja wywoła, nie kończył kwestii, ale ją uzasadniał i tłumaczył:
     – Ta sytuacja jest nie tylko sprawą natury dynastycznej, ale stwarza możliwość prowadzenia jednolitej i konsekwentnej polityki na tym obszarze Europy. Mam tu na myśli chociażby prowadzenie polityki wobec Turcji, która znowu coraz bardziej zaczyna zagrażać Europie. Wiem, jaki masz kult dla twojego stryja Władysława, który zginął pod Warną w 1444 roku w walce z Turkami i stąd zwany jest Warneńczykiem.
     Chciało mu się krzyczeć: Nie godzi się o nim w takim momencie wspominać i jakie on zajmuje miejsce w moim życiu. Ale ojciec król bezlitośnie szedł swoim torem myśli:
     – Uważam, że z tym większą radością obejmiesz ten tron, mogąc iść jego śladem, realizując jego zamysły. Dzień wyjazdu będzie ci jeszcze podany. Ale gotuj się już do drogi. Postanowiliśmy też skierować przed twoją wyprawą rodzaj manifestu do narodu węgierskiego, który by wyjaśnił jej intencje.
     „Nawet nie pyta mnie o zdanie, nawet nie pyta, czy się na to godzę”.
     – Ze względu na twój młody wiek prowadzić tę wyprawę będą moi zaufani ludzie, politycy i dowódcy wojskowi. Dostaniesz 12 tysięcy zaciężnego żołnierza. Odprowadzę cię chyba nawet do Starego Sącza, gdzie mam zresztą parę spraw do załatwienia. Tuż nieopodal granica, gdzie czekać na ciebie będą przyjaciele węgierscy. To wszystko. Możesz odejść.
     Wstał na drewnianych nogach, podszedł do tronu, przyklęknął, pocałował dłoń i już nie podnosząc głowy odszedł.