ZAMACH NA ŻYCIE JEZUSA W NAZARECIE
ZAMACH NA ŻYCIE JEZUSA W NAZARECIE
Do Nazaretu przyszedł w piątek po południu. Zaskoczyło Go Jego miasto. Prawie go nie poznawał. Ludzi jakby wymiotło. Usiłował sobie przypomnieć, czy to może jakaś uroczystość w synagodze albo czyjeś wesele. Nie, nic takiego na myśl Mu nie przychodziło. Nawet mignęła Mu tu i ówdzie w zagrodzie znajoma postać, ale tak jakby Go nie zauważono czy nie rozpoznawano. Wszedł do domu. Nie był pewny, czy Matkę zastanie. Ale była, nawet odświętnie ubrana. Ucieszyła się, choć była jakaś spłoszona. Myślał, że sprawi Jej niespodziankę swoim przyjściem.
– Czekam na Ciebie już od rana – powiedziała.
– Jak to od rana czekasz? Skąd wiedziałaś, że przyjdę? Takie Twoje prywatne przeczucie? – zażartował.
– Nie, nie. Któryś z Twoich kolegów mnie uprzedził o tym.
– Uprzedził? A skądże by o tym kto wiedział.
– Wszyscy w naszym miasteczku o tym wiedzą.
I wtedy przypomniał Mu się Jair, przełożony synagogi w Kafarnaum. „Niepotrzebnie mu powiedziałem, że tu przyjdę. To z pewnością on”. Jeszcze raz sobie wyrzucał, że się z tym przed nim zdradził. No, przepadło.
– Wszyscy już wiedzą? – powtórzył.
– Wszyscy już wiedzą.
– Że dzisiaj?
– Tak, że dzisiaj.
– Och – poczuł się tak, jakby Go ktoś oblał wiadrem zimnej wody. – Och – powiedział po raz drugi. – To nie tylko Jair. To któryś z moich uczniów.
– Niemożliwe – zaprzeczyła. – Twój uczeń?
Najpierw usłyszeli jego ostrożne kroki na ścieżce, które zamilkły na długą chwilę: „Aha, nadsłuchuje, czy nie ma jakiegoś nieproszonego gościa”. Potem wszedł – chyłkiem, wślizgnął się do domu. Prawie go nie poznawał, tak jak po południu nie poznawał całego Nazaretu. Patrzył na niego ze zdziwieniem jak z przestraszonymi oczami mówił szeptem, jak zajął miejsce pod ścianą, Kategorycznie nie chciał siadać przy stole. Nie chciał jeść.
– Ja tylko na chwilkę.
Bronił się przed tym, by strach byłego przyjaciela nie udzielił się i Jemu. Udawał, że nie widzi jego rozbieganych oczu, jego nerwowego poprawiania peleryny. Ze zwyczajnym uśmiechem witał go, słowami świadomie zdawkowymi:
– Jak się cieszę, że cię widzę. Co u ciebie nowego? Co z naszymi kolegami, serdecznymi przyjaciółmi? Dawno was nie widziałem. Stęskniłem się za wami. Bardzo dobrze pamiętam twoje przemówienie na moich urodzinach. Jestem ci za nie wdzięczny.
Ale Jego gość nie dał się wciągnąć w tę normalność, jaką mu proponował.
– Wracaj do Kafarnaum – powiedział gwałtownie. – Najlepiej zaraz. Nie ręczę za to, co się może stać w nocy.
– A cóż się może stać? – spytał z niewielkim zdziwieniem, udając, że niczego nie rozumie i nie dostrzega.
– Przybyli jacyś ludzie, którzy Cię chcą albo zaaresztować, albo zabić.
Przyjął to jak ukłucie w serce, ale odpowiedział spokojnie:
– Jacy ludzie? Zabić? Za co? Nie żartuj – wciąż stwarzał pozory normalnej rozmowy. – Przecież żyjemy w praworządnym kraju. Nie można kogoś za nic aresztować, a tym bardziej zabijać.
– Nie, nie żartuję. Najwyżej może odczekają do popołudnia, do nabożeństwa w synagodze i dopiero tam napadną na Ciebie. Ale to się może stać równie dobrze dzisiaj w nocy.
– Co ty pleciesz. Przecież wiesz, że w synagodze nie wolno na nikogo ręki podnieść. Przecież to z pewnością pobożni Izraelici i na pewno nie będą chcieli zbezcześcić miejsca świętego ani sami zanieczyścić swoich rąk – tłumaczył żartobliwie. – Skąd ci ta synagoga przyszła do głowy.
– Był u mnie przełożony synagogi i oświadczył mi, że nie wolno mi przyjść na nabożeństwo sobotnie i żebym uprzedził wszystkich Twoich kolegów.
– Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – spytał go spokojnie. – No, nie na jedno, na dwa.
– Słucham Cię. Ale mów prędko, bo już muszę iść.
– Nie, skoro się spieszysz, to nie chcę cię zatrzymywać.
– Mów, przepraszam, ale taki się zrobiłem nerwowy.
– A więc, po pierwsze, o co chodzi?
– O wszystko. O wszystko. Oni wiedzą znakomicie, jakie są Twoje poglądy. Wiedzą wszystko albo prawie wszystko. A więc im chodzi o wszystko: chcą temu wreszcie położyć kres.
– A nie dały im do myślenia uzdrowienia, jakie Bożą mocą zdziałałem?
– Wprost przeciwnie. One właśnie przyspieszyły ich reakcję. Tego się najbardziej przelękli. A drugie pytanie? – mimo iż zastrzegał, że nie chce się spieszyć, przynaglał Go.
– A drugie: Kto? Kto taką decyzję podjął?
– Nie wiem. Ale na ile można się domyślać, to poszło bardzo wysoko. Chyba aż do Jerozolimy. Nie przypuszczam, żeby oni odważyli się podejmować taką akcję na własną rękę.
– Trochę się nie zrozumieliśmy. Ja pytam czy to faryzeusze tylko, czy może saduceusze albo jeszcze ktoś. Zeloci?
– Ty wiesz, gdy chodzi o jakieś istotne sprawy, to kłócące się na co dzień partie dogadują się ze sobą szybciej niż by kto przypuszczał. A więc nie wiem i już idę.
– Żegnaj.
Stał na podwyższeniu przy bimie i czekał, aż się zrobi cisza, ale wiedział, że nadaremnie. Znowu wybuch śmiechu. Wciąż obserwował zebranych. Już gdy wchodził do wnętrza, uderzyła Go ciasnota. Tylu ludzi w tej synagodze nigdy nie widział. A potem wciąż jeszcze dochodzili nowi. Nie byli to ludzie tylko z Nazaretu, których przecież dobrze znał. Co raz natrafiał na obce twarze. Byli porozrzucani w całym wnętrzu, ale zauważył jeszcze i to, że obstawili wszystkie drzwi, tak bramę główną jak boczne wejścia. „Ścigane zwierzę weszło do zastawionej klatki. Pułapka się zatrzasnęła. Czyżby się bali, że będę uciekał? O co tu chodzi?”. W synagodze hałas trwał nie do wytrzymania. „Zobaczymy, co będzie dalej. Na razie w ten sposób chcą mnie upokorzyć”. Trzymał w ręce rulon tekstu Izajasza, który Mu wręczyli, gotowy do tego, by podjąć czytanie. Hałas nie ustawał. Nawet się wzmagał.
Stał tak już chwilę. „Dłużej szkoda czekać – zdecydował. – Nie ma rady. Trzeba zacząć czytać”.
Rozwinął rulon i zaczął czytać. Nie podnosząc głosu, tak jak to zwykle robił:
– „Duch Pana spoczął na mnie, gdyż namaścił mnie”.
Zaczęło się uciszać. Nawet nie spodziewał się tego. Gdy był w połowie tekstu, w synagodze panowała prawie cisza.
– „I posłał mnie, abym głosił ubogim dobrą nowinę, bym uwięzionym przepowiadał wolność a niewidomym możność widzenia; abym uciśnionych puszczał na wolność, ogłaszając rok łaskawości Pańskiej”.
W tej ciszy spokojnie już zwinął Święty Zwój, oddał go zakrystianinowi i usiadł. Czuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych w synagodze. Jeszcze zdążył powiedzieć:
– Oto dziś spełniły się dopiero co usłyszane przez was słowa Pisma.
I to był koniec. Nastąpił wybuch śmiechu. Śmiali się, ryczeli ze śmiechu. Pokazywali Go sobie palcami. Poklepywali się po plecach. Zaśmiewali się, kiwali głowami. Najczęstszym słowem, które się przebijało przez ten piekielny harmider, było „myszygene” albo „wariat”. Huk głosów czasem się tak nasilał, że prawie nie słyszał własnych słów. Bo spróbował mówić, ale bezskutecznie. Przypomniało Mu się kuszenie na pustyni. Tam, w czasie burzy, gdy siedział w jaskini, też przytłaczał Go ryk – ale wiatru. Tu ryk głosów ludzkich. Już nauczył się go słuchać. Czasem dolatywały do Niego poszczególne słowa, całe zdania:
– Skąd u Niego to wszystko?
– Co za niezwykła mądrość jest Mu dana.
– Jakież wielkie cuda dokonują się przez Jego ręce.
I znowu wybuch śmiechu.
Siedział w milczeniu i czekał, aż się sala uciszy. Ale i to nie pomagało. Gwar jakby opadał, ale potem znowu wybuchał ze zdwojoną siłą.
Zabawa na całego? Kto kogo przetrzyma?
– Czyż nie jest to cieśla, Syn Marii?
– Przecież to brat Jakuba, Józefa, Szymona i Judy?
– A siostry Jego, czy nie żyją także tu, pośród nas?
Jakby tego nie słyszał, oświadczył, że zwraca się do wszystkich, ale zwłaszcza do faryzeuszów i doktorów o zbudowanie królestwa Bożego.
– Też mi mecyje!
– Jakie znowu królestwo Boże?
– Co w tym nowego?
– Coś jeszcze wymyślił?
Wyjaśnił tym samym spokojnym tonem, że stanie się to wtedy, gdy przystąpimy naprawdę do realizacji przykazania miłości bliźniego. Gdy będziemy żyli wszyscy jak bracia i siostry. Gdy los drugiego człowieka będzie naszym losem. Nie okazując tego stwierdzał, że dopiero teraz jest naprawdę słuchany i atmosfera się napina jak cięciwa łuku. Ale nie rezygnował. Dalej niefrasobliwie tłumaczył, że królestwo Boże będzie stawało się faktem, gdy będziemy troszczyć się o każdego, a więc o to, żeby nie było między nami głodnego, obdartego, bezdomnego, żeby sieroty były otoczone opieką, żeby nie było starych ludzi wyrzucanych z domu przez okrutne dzieci. Wciąż nie przyspieszał, choć czuł, że kończy się wytrzymałość Jego słuchaczy. Ciągnął spokojnie dalej:
– Żeby nie było niewidomych, których nie ma kto prowadzić, głuchych, z którymi nikt nie chce mieć kontaktu, sparaliżowanych którym nie ma kto dać kubka wody. – To było ostatnie słowo, które zdążył wypowiedzieć.
Siedzący ostro zaprotestowali:
– Wariat! Oszalał! Co On plecie?
– Schodź z bimy!
– Nie chcemy Cię więcej słuchać!
Sprecyzował, że miłość nie może się ograniczyć do Izraela, ale powinna dotyczyć wszystkich ludzi. W królestwie Bożym będą żyć na zasadzie równości tak Izraelici jak poganie.
Cisza pogłębiała się. Przerwało ją zduszone pytanie:
– Skąd to wiesz?
Ale chyba go nie docenił. Nie uznał za ostrzeżenie, poza które nie wolno Mu wyjść. Nie zdał sobie sprawy, że trzeba od tego tematu odskoczyć. Odpowiadając, jako argument podał im, że Pan Bóg nas wszystkich stworzył. A jeżeli stworzył, to dlatego, że kocha. Jeżeli On kocha wszystkich ludzi, to i my ich powinniśmy kochać.
Zaskoczyła Go fala wściekłości, która nagle przerwała Mu Jego wyjaśnianie:
– Bóg kocha pogan?
– I to na równi z Izraelitami?
– Czyś Ty zwariował?
– Szaleniec! Przecież On już nie jest Izraelitą!
Stawiał na siłę logicznego myślenia. Wobec tego znowu zaczął tłumaczyć prostą rzecz, że gdyby Bóg przestał kochać pogan, to by zniknęli z powierzchni ziemi, zamieniliby się nawet nie w popiół, w nicość! A oni istnieją. Na nich pada deszcz tak, jak na nas, Izraelitów, świeci im słońce tak, jak nam, Izraelitom. I my powinniśmy podobnie jak Bóg postępować.
Protest był równie gwałtowny, ale jakby z innej strony:
– Co Ty takie głupstwa opowiadasz, że ich kocha! Za co? Oni nie wypełniają Jego przepisów!
– Nie zachowują szabatu! Nie dbają o czystość rytualną!
– Jak ich może kochać, jeżeli łamią Jego przykazania, grzeszą!
Wreszcie zdecydował się uspokoić rozwścieczonych słuchaczy.
Uznał, że tylko teraz albo nigdy może dopowiedzieć to, co tutaj dopowiedzieć pragnął. Chociaż próbował ostrożnie, jakby szedł po rozżarzonych węglach: że przyzwyczailiśmy się do tego, jakobyśmy byli narodem uprzywilejowanym od Boga, jakoby nam się należało pierwszeństwo wśród narodów.
Zaczęło się natychmiast uciszać w pierwszych szeregach. Cisza zapadała w synagodze coraz głębsza. Środek sali już przysłuchiwał się Jego mowie z najwyższym napięciem. Jeszcze tylko przy wejściu i pod ścianami ludzie gadali, ale i tam krąg ciszy poszerzał się błyskawicznie. Bo zrywały się upominania:
– Sza, cicho, niech mówi.
Więc szedł dalej, mówiąc, że niektórzy z nauczycieli nawet błędnie nauczali i nauczają, że mamy u Boga zarezerwowane specjalne prawa. Niektórzy posuwają się do tego, że twierdzą, iż tylko my będziemy zbawieni.
Wiedział, że padło z ust jego zdanie najważniejsze, najdrażliwsze. Czuł, że w słuchaczach rośnie protest pod sam sufit. Na pewno myślą sobie, jak On to mógł powiedzieć. „Co znaczy: <niektórzy nauczyciele>? To cały naród jest najgłębiej przeświadczony i wierzy w to święcie, że tylko Izrael jest narodem Boga prawdziwego, że tylko on ma prawo do obcowania z Nim w niebie”. Jeżeli nie wybuchli, to chyba również dlatego, że nie uwierzyli w to, co usłyszeli. Wobec tego zdecydował się powtórzyć tę myśl, dopowiedzieć ją do końca – wobec tego już prawie wbrew sobie mówił, że Bóg, który również pogan stworzył, chce ich zbawić i zbawi, jeżeli tylko będą zachowywali Jego Prawo wyryte w sercu każdego człowieka.
Ale teraz już widział, że zostali całkowicie zaskoczeni tym, co powiedział. Zamarli ze zdumienia, z przerażenia, że ktoś może tak myśleć, że się ośmielił to wypowiedzieć na głos, co było najgorszym bluźnierstwem ze wszystkich, jakie tylko dotąd zostały powiedziane. Po prostu tego się nie spodziewali. Ktoś wydał zduszony okrzyk, jakby zasłabł na serce:
– Och!
I to był dla Niego ostatni sygnał. Spostrzegł, że zagalopował się. Nie ocenił prawidłowo ich możliwości, które już dawno się skończyły. Wiedział, że Jego dalsze tłumaczenia na niewiele się zdadzą. „Trzeba się natychmiast wycofać” – przemknęło Mu przez myśl.
– Pamiętacie, jak to wiele wdów było umierających z głodu w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo zamknęło się na okres trzech lat i sześciu miesięcy i głód zapanował na całej ziemi.
Ale widział, że mówi do ściany, że nie słyszą Go, że zaczął się ratować za późno. Choć zdawał sobie sprawę ze zbliżającej się katastrofy, nie rezygnował:
– A jednak do żadnej z nich nie był posłany Eliasz, tylko do poganki: wdowy z Sarepty pod Sydonem.
Mówił dalej tym samym spokojnym głosem. Jakby nie dostrzegał, jaka zmiana zaszła na sali, jakie niebezpieczeństwo Mu grozi:
– I wielu również było trędowatych za czasów proroka Elizeusza, lecz żaden z nich nie został oczyszczony, tylko poganin: Naaman Syryjczyk.
Chciał dalej mówić, ale to było ostatnie zdanie, które zdążył wypowiedzieć. „Ostatnie zdanie w moim życiu” – pomyślał. Nagle wybuchnął wrzask, który zdawał się rozsadzać mury. I natychmiast rzucili się wszyscy na Niego, aby Go zabić. Ujrzał przed swoimi oczyma las wyciągniętych ramion zakończonych rozcapierzonymi palcami jak szpony sępie. I już były one wszystkie na Nim, wyrwały Go z podestu, na którym siedział, jednym ruchem ściągnęły Go stamtąd, wczepiły się w Niego, w Jego ramiona, włosy, twarz, nogi i podając Go sobie uniosły Go jak piórko.
– Nie w synagodze! – rozległ się przeraźliwy wrzask.
Poznał, że to był chyba głos przełożonego synagogi. Ale to był okrzyk niepotrzebny. Gdyby chciano Go zabić, już by nie żył. Mogli to zrobić w pierwszej sekundzie. Rozdrapaliby Go, rozerwali od razu. Nie. Wir, w którym się znalazł, wytaczał się z synagogi głównym wejściem. Był tak ściśnięty, tak zgnieciony, że wciąż jeszcze nie dotykał stopami ziemi. Ogłuszony trwającym wrzaskiem miał przed sobą kalejdoskop nabrzmiałych krzykiem twarzy, otwartych ust, z których wyrywały się złorzeczenia, wyłupiastych oczu, potarganych bród. Teraz nawet ci, którzy Go trzymali w swoich rękach, którzy by chcieli Go uderzyć, nie byli w stanie spuścić na Jego głowę uniesionych w górę pięści. Wiedział, że to koniec, tylko nie wiedział, jaki. „Chcą mnie ukamienować. Ale za co. Przecież nie powiedziałem nic takiego, aby można to było ocenić jako bluźnierstwo”. Sam się dziwił, że Go jeszcze stać w tym ostatnim momencie życia na jakieś spokojne rozumowanie. Wytoczyli się wreszcie na zewnątrz synagogi. Był pewien, że rozluźni się ten kłąb wściekłych szerszeni, ale nie. Może tylko na tyle, że już poczuł ziemię pod nogami. Jeszcze jakby zatrzymali się w niepewności, w którą stronę się skierować, dopiero pchnął ich okrzyk:
– Do przepaści!
Teraz zrozumiał. Nawet nie kamienowanie. „Nie chcą, żeby moje ciało zanieczyściło ich miasto” – pomyślał gorzko. „Ale jeszcze kilka minut życia przede mną”. Wiedział dobrze, że przepaść jest w pobliżu synagogi. Ileż to razy, gdy był jeszcze dzieckiem, ostrzegała Go Matka przed tym miejscem. Jakież straszne opowieści krążyły na temat tego urwiska, z którego strącano zbrodniarzy, co zresztą nie przysporzyło Nazaretowi dobrego imienia. – Zdziwił się nawet, że to wszystko przyszło Mu na pamięć i to z taką wyrazistością, w tak wolnym rytmie, jakby nie chodziło o ostatnie chwile Jego życia. To działo się na powierzchni Jego świadomości. Ale gdzieś w głębi wciąż trwał w zdziwieniu: „To już? Tak chcesz, Ojcze, żeby się zakończyła moja działalność? Już to ma wystarczyć? Niech się dzieje wola Twoja”.
Tymczasem tłum parł w kompletnej ciemności. W tym zamieszaniu nie zdążono porwać pochodni. Dopiero teraz, po chwili, pojawiły się światła na skraju tego wściekłego ludzkiego wiru. Wciąż coraz to innych ludzi czuł koło siebie, jakby wszyscy w opętańczej nienawiści chcieli się nacieszyć tym, że uczestniczą w Jego śmierci. Wciąż czuł jakieś szarpnięcia, uderzenia, kuksańce, plucia, ale to wszystko wyhamowane przez ciasnotę, w której to się działo. Był tak zmaltretowany, że chwilami zdawało Mu się, że umrze po drodze i do przepaści wrzucą tylko Jego ciało. Nagle poczuł jakby inny uchwyt na swoim ramieniu. Przyjacielski? Niemożliwe! I z drugiej strony także. Prawie równocześnie usłyszał tuż przy uchu wyszeptane znajomym głosem zdanie:
– Pochyl się i uciekaj z nami.
„Boże, to moi chłopcy z Nazaretu”. Poczuł nagły przypływ energii. Na ile tylko Mu ciżba na to pozwoliła, z najwyższym trudem usiłował się skurczyć, zniżyć, wgnieść jak najbliżej ziemi. I już rozgrzebując rękami przed sobą na oślep tłum ludzki, parł głową do przodu za tym, który powoli drogę torował. Nie zawsze natrafiał na luki, szpary, wolne przejścia, co raz musiał przekręcać się to w jedną, to w drugą stronę, wić się jak wąż, wymijać zagradzające Mu dalszą drogę ludzkie ciała. Byle nie zgubić tych, którzy torują Mu drogę, byle nie utonąć w tym ludzkim morzu, nie utknąć w martwym punkcie. Tylko bez paniki, tylko spokojnie. „Byle nikt się nie zorientował, że moje miejsce zajął kto inny”. Szczęście, że noc bezksiężycowa. Żeby tylko nie zbliżyły się pochodnie. I naprzód, naprzód, poprzez gęstwę ludzką, poprzez mieszaninę rąk i nóg, torować sobie drogę wśród morza wściekłości, we wciąż trwającym wrzasku przekleństw, złorzeczeń, wycia, gwizdów. Byle się nie zgubić za przewodnikiem, byle za nim nadążyć, choć już coraz bardziej boli każdy krok, obtłuczone ramiona, chociaż omdlewają nogi, serce tłucze się jak oszalałe, chociaż się zdaje, że następny ruch już jest niemożliwy, że braknie tchu. Czuł, że traci przytomność. Wycie tłumu przycichało, jakby nikło, oddalało się, mięśnie wiotczały, zapadał się w jakąś pustkę bez dna. Już prawie nie czuł trudu przebijania się, uderzeń, potrąceń, popychań, kułaków. Aż runął na ziemię. Wtedy dopiero ból upadku przyprowadził Go do przytomności. I ręce, które Nim targnęły w górę. Dopiero teraz spostrzegł, że jest poza tłumem. Posłyszał rozkaz:
– Teraz prędko. Zanim się spostrzegą.
Dźwignął się nadludzkim wysiłkiem z pomocą przyjacielskich ramion na równe nogi.
– I biegiem.
Ale jak biec, gdy nogi nie chcą słuchać rozkazu, plączą się i wloką, zostają w tyle, potykają się o kamienie, wzgórki, wpadają w dziury? Jak biec, gdy tak trudno złapać równowagę, gdy prawie nic nie widać. Gwałtownie tracił siły. Już by dawno upadł, już by nie potrafił, ale nie chciał ich zawieść, rozczarować, zrobić przykrości, powiększyć kłopotów. Niechby już był złapany, wrzucony w przepaść. I nagle zatrzymali się w tym niemożliwym biegu. Padł kolejny rozkaz:
– Wsiadaj.
Co to znaczy „wsiadać” – gdyby w tym momencie nie poczuł pod palcami ciepłej sierści osiołka.
– Boże! Żeście o tym pomyśleli.
I już gramolił się na cierpliwe zwierzę. Z największym trudem przekładał nogę. A potem trzymał się grzywy i starał się zachować równowagę, o co nie powinno być trudno przy spokojnym truchtaniu osiołka. Sam nie wiedział, jak długo trwała ta droga. Zasypiał, drzemał, budził się instynktownie, by nie spaść z grzbietu wierzchowca. Aż wreszcie usłyszał kolejny rozkaz:
– Schodź powoli.
Znowu trud schodzenia, dotknięcie ziemi zdrewniałymi nogami. Wciąż jeszcze na wpół przytomny, na wpół śpiący słuchał poleceń i wskazówek:
– Tu jesteś już bezpieczny. Znajdujemy się poza granicami Nazaretu. Masz dobre miejsce na odpoczynek – stara stajnia owiec. Jest trochę jedzenia. Bukłak z wodą. Jak nabierzesz sił, wracaj do Kafarnaum. My musimy jak najprędzej do swoich domów, żeby, o ile to możliwe, uniknąć podejrzeń. I już nie przychodź do Nazaretu. Tym razem się udało. Drugim razem nie uda się. Na pewno.
Zdążył im tylko krótko podziękować i już zniknęli w ciemności.
Obudził się następnego dnia chyba koło południa. Dzień był pochmurny i chłodny, tak jak i poprzedni. Padał deszcz. Spałby dłużej, ale zbudził Go głód. Był posiniaczony, obtłuczony, pokrwawiony, obszarpany, podrapany, każde poruszenie sprawiało Mu ból. Posilił się i znowu zasnął.