Biblioteka



s. 12.





     Obudził się z świadomością, że ktoś jest w sypialni. Podniósł oczy i aż zatchnęło go z wrażenia. Przy łóżku, tuż obok niego, klęczała dziewczyna z włosami rozpuszczonymi, które spadały jej na ramiona, ubrana w białą, lnianą, z najcieńszego lnu koszulę z długimi rękawami. Mogła mieć 16, najwyżej 18 lat. Twarz ledwo się w ciemności rysowała, ale jakaś nad wyraz piękna. Wszystko to w świetle nocnego kaganka nierzeczywiste, złudne. „Nie, to niemożliwe. Śnię jeszcze”. Zamknął oczy i znowu je otworzył. Nic się nie zmieniło. Dziewczyna klęczała wpatrzona w niego tak jak poprzednio. „Czyżby ze mną było aż tak źle, że mam majaki? Czy to śmierć. Czy tak śmierć wygląda? Przyszła już po mnie?”
     – Po co przyszłaś? – spytał, by się upewnić czy to duch, czy człowiek.
     – Przyszłam, aby Wam powiedzieć wreszcie, że was kocham nad życie.
     – Skąd ty mnie znasz? – Kto ty jesteś?
     – Jestem, jak zwykło się mówić, damą dworu przy matce waszej wysokości – odpowiedziała dziewczyna prawie szeptem.
     – Mów, z czym przyszłaś.
     – Zostałam oddana na dwór królewski jeszcze młodą dziewczyną i pokochałam was od pierwszej chwili. Myślałam, że to pierwsze uczucie dziecka, ale nie. Z roku na rok miłość moja do was wzrastała. Aż wreszcie odważyłam się do was przyjść.
     Mówiła to wszystko na pozór spokojnie, ale pod tą cienką warstwą spokojności kryło się z trudem opanowywane najgłębsze przejęcie, równe prawie panice czy przerażeniu, świadomość ryzyka, że może zostać niezrozumiana, odrzucona, jakoś dotknięta, skrzywdzona.
     Wciąż nie rozumiał.
     – Dlaczego teraz do mnie przyszłaś?
     – Bo dowiedziałam się, ze starania cesarza Fryderyka III, aby wydać za was swoją córkę, spełzły na niczym.
     – Odmówiłem, bo przecież jestem chory. Jaka dziewczyna chciałaby wychodzić za mąż za człowieka ciężko chorego.
     – Właśnie ja. Bo was kocham.
     – Ale przecież ciebie nie tylko nie kocham, ale wcale chyba nie znam.
     – Znacie mnie, panie.
     Wzięła kaganek ze stojaka i podniosła na wysokość swojej twarzy.
     – Ach, tak! Rzeczywiście. Znam cię przecież. W pierwszej chwili nie mogłem cię rozpoznać.
     Tak, pamiętał ją dobrze, rzucała się w oczy jej urzekająca piękność twarzy, wiotkość postaci, ten urok dziewczęcości, którego w żaden sposób nie da się opisać. Rzeczywiście. Spotykał ją w pokojach matczynych. Ale również na zabawach, w czasie przyjęć, tańców. Pojawiała się zawsze przy nim, choćby na moment. Nie narzucała się nigdy swoją obecnością. Dyskretna, taktowna, delikatna, trzymająca się z dystansem. Czasem tylko, pochwalona przy nim przez panią matkę, płoniła się jak róża i szukała oczami sarny ucieczki. Ktoś mu kiedyś powiedział, że nieprzystępna, nie do zdobycia, jak szklana góra, że widać czeka na swojego wyśnionego księcia, ale że może się na niego nigdy nie doczekać. Teraz dopiero zrozumiał w nagłym błysku światła wszystkie te aluzje i dwuznaczniki.
     – Przyszłam – najwyraźniej nie wytrzymała napięcia, które ją już przerosło, i mówiła to, co sobie ułożyła, że powie, z cała determinacją, byle tylko wykonać to, co postanowiła. – Przyszłam, bo pan kasztelan przy wieczerzy powiedział, że jedyny ratunek, jaki medycy dla was, panie, widzą, jest w miłości dziewczyny.
     Przerwała. Ale nie skończyła. Jakby chciała dodać sobie odwagi i siły przed tym, co chciała powiedzieć najważniejszego.
     – Zostanę z wami na tę noc, albo na całe życie, jak tylko zechcecie. Zresztą jestem wasza od tamtej pierwszej chwili i na nikogo nigdy już nie spojrzałam i nie spojrzę, dopóki będę żyła.
     Znowu zapadła cisza, tylko słychać było granie świerszcza, który się gdzieś w kącie ukrywał. A ona podjęła najtrudniejszą partię swego mówienia:
     – Chcę mieć z tobą dziecko. Moja książęca rodzina jest spokrewniona z wielkimi rodami. Będziesz miał potomka godnego siebie. Jestem w stanie dziecku twojemu zapewnić najlepszą przyszłość. Jak nie będziesz chciał, nikt się o tym nie dowie, że to twój syn.
     Skończyła. Oddychała gwałtownie jak ryba wyciągnięta z wody, widać, ile ją ta wypowiedź kosztowała wysiłku. Cała twarz i szyja była spłoniona, tylko biały pozostał krąg wokół ust. Ogarnęła go czułość ogromną falą, jak chyba nigdy dotąd. Wziął jej dłoń w swoją. Bał się, by jej niczym nie dotknąć ani upokorzyć – nie skrzywdzić najdrobniejszym nawet słowem.
     – Dziękuję ci za twoją miłość. Nie jestem jej godny, niczym na nią nie zasłużyłem. Nigdy nikt większego daru na świecie mi nie ofiarował. Szkoda, że przyszedł tak późno. Może bym cię pokochał choć w części tak, jak ty mnie. Może bym ci potrafił odpłacić miłością za miłość i pojął cię za żonę. Jaka szkoda, że nie wiedziałem, że obok mnie żyje człowiek tak mi bliski. Teraz już na wszystko za późno. Ale bądź przy mnie myślą swoją i swoją miłością, gdy będę umierał. Będzie mi lżej.
     Przerwał, bo mu się serce z przejęcia rozkołysało i podchodziło pod samo gardło. Przełknął ślinę, by móc dalej mówić:
     – Medycy się mylą. Pan Bóg sobie nie może zaprzeczać. Nie może ratować człowieka to, co jest grzechem.
     Przerwał jeszcze raz, chcąc uspokoić tłukące się serce.
     – A ty bądź rozsądna. Jak umrę, znajdź sobie chłopca godnego ciebie, pokochaj go, wyjdź za niego za mąż. Będziesz na pewno dobrą żoną i dobrą matką. A pierwszemu synowi daj na imię Kazimierz – uśmiechnął się łobuzersko.
     Spojrzał na nią. Była cały czas w niego wpatrzona z wyrazem twarzy pełnym najczulszej serdeczności, tylko z jej oczu bez przerwy płynęły łzy.