CIEMNICA
CIEMNICA
Pierwszym, który plunął Mu w twarz, był chyba młody człowiek, ten który Go kiedyś pytał, czy należy płacić podatek cesarzowi, a może nawet nie on, bo już pluli na Niego bez końca, zdawało się, że wszyscy. Nie mógł ocierać twarzy, bo wciąż ręce miał związane. Choć nie bardzo rozumiał, co spowodowało ten wybuch nienawiści. Czy dlatego, że tak długo to wszystko trwało, że nie mogli Mu udowodnić żadnego wielkiego przestępstwa, że dopiero On swoim oświadczeniem skazał siebie na śmierć.
Ale jakby to było jeszcze za mało, ktoś ze złośliwym śmiechem zaproponował, żeby zabawili się z Nim w ślepą maskę. Już skądś znalazła się jakaś szmata. Zarzucono Mu ją na głowę, zasłaniając oczy i twarz, ktoś dorzucił komentarz:
– Tylko… Jemu łatwo będzie odgadnąć, kto Mu da w mordę, bo On zasiada po prawicy Wszechmogącego.
Prawie w tym samym momencie otrzymał potężny cios w twarz. Zachwiał się. Ale już Mu zerwano szmatę z głowy. Zobaczył przed sobą ryczące śmiechem twarze oprawców:
– No kto, który z nas Ci przyłożył?
– No powiedz! Ja?
– A może ja?
Oszołomiony przyglądał się im, zadając sobie pytanie, skąd w nich narosła ta nienawiść
– No kto? Nie odpowiadasz? Milczysz?
– Nie wiesz, czy nie chcesz mówić?
– Ze zwyczajnymi ludźmi nie rozmawia. Syn Człowieczy!
– No zobaczymy, czy nie rozmawia. Jeszcze raz!
Zarzucono Mu znowu szmatę na głowę. Znowu cios. Chyba jeszcze silniejszy. Szmata zerwana, te same twarze. Podobne
pytania, drwiny:
– A teraz kto to był? Ja czy on?
– No mów, Mów!
– Jak zgadniesz, będziesz zwolniony i będziesz razem z nami bił tego, kogoś odgadł!
Znowu szmata. Znowu cios i kolejne drwiny, dopytywania się. Potem już nie liczył. Krew Mu płynęła z nosa. Miał naruszone zęby, może pękniętą szczękę. Już prawie nie widział na oczy. Upadłby dziesiątki razy, rzucany kolejnym uderzeniem. Ale przytrzymywali Go i doprowadzali „do pionu” dwaj strażnicy stojący obok.
– No, teraz Cię rąbnął faryzeusz, tylko powiedz który?
– Teraz dostałeś od doktora w Piśmie!
– Teraz przyłożył Ci kapłan!
– A teraz dostałeś od sługi świątynnego!
Już coraz mniej słyszał, głosy zlewały się, aż stracił przytomność i runął na ziemię. Ktoś chlusnął na Niego wodą. To Go otrzeźwiło. Dosłyszał jak przez mgłę polecenie wydane do żołnierzy:
– Odprowadzić Go do piwnicy, bo inaczej Go tu zatłuką.
Nawet nie rozróżnił, kto to mówił.
Szarpnięcie, okrzyk:
– Wstawaj! Zabawa się skończyła. Rano zacznie się inna.
Ryk śmiechu. Szedł na plątających się nogach, nie widząc prawie nic przed sobą, prowadzony jak ślepiec. Potykając się o jakieś schody, spadając po jakichś schodach, podtrzymywany przez strażników poczuł wreszcie chłód i zapach piwniczny. Jeszcze kilka kroków. Przystanek. Otwieranie drzwi. Rzucony poleciał w głąb, runął na ścianę i osunął się na ziemię. Głosy ucichły, kroki się oddaliły. Po chwili usiłował otworzyć oczy. Ale nic nie zobaczył – albo stracił wzrok, albo otaczała Go ciemność. Czuł palącą twarz, obtłuczoną, puchnącą, obolałą. Popadał w omdlenie, budził się, zasypiał, budził się, mdlał. Sam nie wiedział, jak to długo trwało – czy minuty, czy godziny.
Obudził Go hałas otwieranych drzwi i rażące oczy światło latarni. Czy znowu?
– Czy to tu? – poznał głos Łazarza.
– Tak – ktoś zapewniał.
Znowu parę kroków w Jego stronę, nasilone światło latarni.
– To nie Jezus – Łazarz zaprzeczył.
– To On, to On – drugi głos upierał się.
Poczuł, że ktoś nachyla się nad Nim, przygląda się Jego odwróconej do ściany twarzy.
– To niemożliwe.
Łazarz po chwili zapytał:
– Jezu, czy to Ty?
Chciał odpowiedzieć, że tak, ale żaden dźwięk nie przepchnął się przez Jego gardło. Pokiwał tylko głową.
– Niemożliwe! To Ty? Jezu! Coście z Nim zrobili! Mordercy! Coście z Nim zrobili? Woda! Ręczniki! – wołał Łazarz do strażnika. – Natychmiast przynoś!
Posłyszał gwałtowny bieg i wybuch krzyku ginący gdzieś w korytarzu. Tymczasem Łazarz przyklęknął, oparł Jego głowę o swoje kolano, przyglądał się Jego twarzy bez słowa i delikatnie gładził Jego włosy. Za chwilę powtórzył się bieg, ale w ich stronę. Wracał zdyszany strażnik:
– Przepraszam, że trwało to tak długo.
Teraz Łazarz namoczonym w wiaderku płótnem delikatnie zmywał Mu twarz ze śliny, z krwi. Na początku starał się omijać obrzęki, wybroczyny, guzy. Ale spostrzegł się chyba, że to sprawa beznadziejna, bo chyba nie ma miejsca zdrowego. zmywał Mu delikatnie całą twarz, omijając tylko rozbite wargi.
Przynosiły Mu te zabiegi niewypowiedzianą ulgę. Zimna woda w zetknięciu ze spuchniętą, poranioną, płonącą skórą zdawała się początkowo parzyć, ale potem była prawdziwie ukojeniem. Łazarz, skupiony nad czynnościami, które wykonywał, zamilkł, słychać było tylko jego ciężki oddech, ale po chwili znowu zaczął mówić, trochę do Niego, trochę do siebie:
– A Kajfasz obiecywał, że to będzie tylko przesłuchanie. Mówił: „To musimy zrobić, bo się faryzeusze awanturują”. Zganiał na faryzeuszów – przerwał. Po chwili znowu powrócił do swojego monologu: – A potem dostałem wiadomość, że Marta mnie wzywa do Betanii, bo się tam coś złego dzieje. Ja nawet podejrzewałem, że może to być fałszywy alarm, bym nie uczestniczył w przesłuchaniu Ciebie przez Sanhedryn. Ale w końcu poszedłem do Betanii. Żeby się dowiedzieć, że Marta o niczym nie wie. Teraz wróciłem. Z kolei Nikodema i Józefa wyciagnięto z Sanhedrynu na jakąś konferencję z Annaszem i Kajfaszem, tak że do nich wiadomość o Twoim pobiciu jeszcze nie doszła. Tylko nie wiem… – Łazarz na moment przerwał – czy to dobrze, żeś wyznał, że jesteś Synem Bożym. Kiedyś powiedziałeś, że nie wolno rzucać pereł przed wieprze.
– Co z chłopcami? – wymamrotał.
– Nie rozumiem, co mówisz. Powiedz jeszcze raz – Łazarz głębiej nachylił się nad Nim.
Powtórzył, starając się wymawiać każdą głoskę jak najwyraźniej, ale to, co potrafił z siebie wydusić, nie było wiele lepsze od poprzedniego.
– A, pytasz o Dwunastkę? Pouciekali, nie wiadomo gdzie. Jeden tylko Piotr się pojawił. Nawet go wprowadziłem na dziedziniec, ale gdzieś się podział. A co z resztą? Nie mam pojęcia.
– Nie są uwięzieni? – znowu spytał. Ale znowu nie był zrozumiany. Musiał więc powtarzać.
– Nie. Przynajmniej na razie. Sanhedryn, jak słyszałem, uzależnia ich dalsze losy od tego, jak się zachowają. Kajfasz i Annasz twierdzili, że gdy Ciebie spacyfikują, to i Twoi uczniowie się uspokoją.
– Wody – wyszeptał.
– Wody? Och! Przepraszam Ciebie, przecież jest tu w dzbanku do picia.
Już podtrzymywał Mu głowę, przytknął dzbanek do ust i usiłował nie za bardzo rozlewać. Ale i tak to na niewiele się zdało. Woda spływała po twarzy, po szyi, na piersi, przynosząc dodatkową ulgę. Łazarz mówił dalej:
– Ale jeszcze nie wszystko jest stracone. Rano wczas, gdy tylko zrobi się widno, zaprowadzą Cię do budynku Sanhedrynu, no wiesz, tego przy świątyni, i tam jeszcze raz Cię przesłuchają. Wtedy zapadnie wyrok. Bo nie mieli prawa przeprowadzać procesu w nocy. Niewątpliwie postawią Ci tam to samo pytanie „kim jesteś”, a Ty możesz powiedzieć, co zechcesz. Oni nie mogą się powołać na to, coś wyznał w nocy. Chciałbyś może coś zjeść?
Pokręcił przecząco głową.
– No to ja Cię zostawię w spokoju. Połóż się wygodniej. O, tak – poprawiał Go. – Spróbuj zasnąć, bo będziesz musiał mieć dużo siły na to, co Cię czeka jutro. Już nie jutro. Za parę godzin świt. Może mi się uda jeszcze przyjść do Ciebie, zanim oni Cię stąd zabiorą.
Jeszcze Łazarz dobrze nie wyszedł, gdy zapadł w sen – studnię, bez czucia. Ale nie na długo. Potem zbudził Go ból twarzy. Gdzieś się musiał urazić. Wciąż Mu jeszcze puchła. Sądząc po dotyku, przypominała rozdętą banię. I bolała. Znowu zasypiał, ale już płytko, ze snami. Widział twarze śmiejące się z Niego tuż przed sobą, wytrzeszczone oczy, zęby sterczące z otwartych ust, słyszał wrzask, ryk śmiechów. Gdy oni znikali, pojawiała się postać Kajfasza drobiącego kroczkami po sali – udającego idiotę, czy faktycznie będącego człowiekiem ograniczonym? Zastępował go czasem Annasz, wielki gracz, perfekcjonista, dążący do celu mylącymi otoczenie drobnymi pociągnięciami. Budził się straszony majakami. Czuł się rześki. Zdawało Mu się, że już dostatecznie długo spał, że to już pełny dzień, że zapomnieli o Nim albo zmienili plany. Modlił się za swoich prześladowców o prostotę serca i jasność umysłu dla nich. Znowu zasypiał.
Zbudził Go hałas otwieranych drzwi. To był Łazarz.
– Już czas. Zaraz tu przyjdą po Ciebie. Wpadłem, żeby Cię przygotować. No, bardzo Ci twarz spuchła. Rzeczywiście trudno poznać, żeś to Ty. Już nie leż. Popraw włosy, o tak. Najpierw usiądź. Dobrze. Trochę suknia zmięta i pobrudzona. Ale tu już nic nie poradzimy.
Znowu Mu przemywał twarz płótnem zamoczonym w wodzie.
– Co z chłopcami? – wymamrotał z trudem.
– Nic nie wiem, żaden się nie pokazał, nawet Piotr. Jakaś była awantura z odźwierną, która go rozpoznała. Ale nic mu się nie stało. Trochę się przespałem tam, gdzie wieczerzaliśmy, to przecież niedaleko, i przyszedłem tu. – Skończył obmywanie Jego twarzy. – No już dobrze. Lepiej nie będzie.
– Daj mi pić – poprosił.
– A widzisz, znowu zapomniałem.
Dawał Mu wodę z dzbana jak poprzednim razem.
– Ja odchodzę. Wolę, żeby mnie tu nie zastali, gdy po Ciebie przyjdą. Nie bój się. Już palcem Cię nie tkną. Ale Ty dobrze rozegraj sąd w Sanhedrynie.
Zapadł natychmiast w sen, gdy tylko Łazarz wyszedł. Zbudziły Go kroki, rozmowy idących po Niego strażników świątyni.
– Ten? – upewniali się.
– Ten – zapewniał jakiś kapłan.
– Wstawaj, idziemy.
Dźwigał się z trudem na nogi, podpierając się plecami o ścianę. Przyzwyczajał się znowu do pozycji stojącej, do wykonywania kroków, do chodzenia po schodach, jakby po latach zastoju. Na dworze jeszcze było ciemno, choć już czuło się nadchodzący dzień. Czekali chwilę aż się wszyscy zeszli – jacyś wszyscy, którzy mieli Mu towarzyszyć na sądzie. Wreszcie wyruszyli z pałacu Kajfasza na drogę. Szedł, ledwo nadążając. Każde stąpnięcie, każdy krok czuł w głowie, potknięcie zdawało się zwalać Go z nóg, mózg telepał Mu się w czaszce jak kamień w pustym dzbanie, Czasem zataczał się jak pijany, czarne płaty pojawiały się w oczach, tracił widzenie. Ale szedł.