s. 3.
Do rozpoczęcia sumy została jeszcze godzina i dzwony rozdzwoniły się wzywające na Mszę świętą, gdy do konfesjonału podszedł ministrant. Stanął, jak to było w zwyczaju, i czekał, kiedy go dostrzeże, oderwie się od kratki i zwróci się ku niemu.
– Ojcze prefekcie, posłaniec z pałacu czeka w zakrystii.
– Niech poczeka, zaraz przyjdę, jak tylko skończę spowiadać.
– On mówi, że sprawa pilna.
– Już idę. – Zwrócił się do swojego penitenta: – Proszę poczekać. Zaraz przyjdę. Wzywają mnie do zakrystii.
Przeszedł szybkim krokiem spod chóru przez kościół, powoli napełniający się ludźmi. W zakrystii czekał na niego posłaniec w uroczystej liberii z herbami Radziwiłłów.
– Otrzymałem polecenie, aby zawiadomić ojca prefekta, że na sumie będzie najjaśniejszy książę pan wraz z rodziną.
– Dziękuję ci za informację. Czekamy na naszych dostojnych kolatorów z radością.
Rozmowa była prowadzona półgłosem, bez świadków, jako że tak ministranci, jak i kościelny odsunęli się z szacunkiem od rozmawiających. Teraz, gdy posłaniec odszedł, z oczami wyrywającymi się z ciekawości zbliżyli się do niego. Powiedział krótko:
– Książę z rodziną przyjdzie na sumę. Przygotujcie miejsca kolatorskie.
I już chciał wyjść z zakrystii, by dalej spowiadać, ale zatrzymał się, bo przyszło mu do głowy, żeby polecić, by kościelny wyciągnął ze skarbca lepszą kapę i lepszy ornat. I to mu pozwoliło zobaczyć, jakie wrażenie ta wiadomość wywarła na kościelnym. „A w niego piorun strzelił”. Skurczył się, jakby na niego góra spadła, a potem się odprężył i z wytrzeszczonymi na suchej twarzy oczami zaczął krzyczeć – jeżeli tylko ten półszept można było krzykiem nazwać:
– Teraz? W ostatniej chwili taką wiadomość mi przynosić. Co ja zrobię w ciągu godziny?
Zobaczył tę rozpacz i pocieszył go:
– Widać książę nie chciał wam przysparzać kłopotu. Przygotujcie mi tylko jakiś piękniejszy ornat i kapę.
– Ornat, kapa, to nic, ale stalle, baldachim, dywan, kwiaty. Rany Boskie!
Już nie słuchał, już wychodził z tego oka cyklonu, który się zaczynał rozpętywać. Ale jeszcze dobiegł go głos:
– Józek, Felek, marsz po czerwony chodnik, ten najgrubszy zwój od ołtarza przez cały kościół aż do bramy, rozwijać mi migiem. Ty, Jasiek, szczotkę i odkurzać fotele kolatorskie.
Spowiadał prawie do samego końca. Wyszedł z konfesjonału, gdy kościelny dzwonił sygnaturką „na za pięć minut”. I z uśmiechem przyglądał się metamorfozie, która dokonała się w tak błyskawicznym czasie. Było wszystko. Był dywan przecinający posadzkę kościelną czerwonym pasem na pół, po którym teraz najchętniej by nie szedł, ale już kościół był nabity ludźmi i już nie było miejsca wolnego. Mężczyźni po prawej stronie, kobiety po lewej. Nawet mu się zdawało, że mężczyźni na tę sumę przyszli w uroczystszych niż zwyczajnie kapotach, a kobiety w bardziej kolorowych chustach. Prezbiterium było nie do poznania. Jeszcze raz się zdziwił, że można było w ciągu jednej godziny tyle zdziałać. Narzuty adamaszkowe na fotelach, draperie na ścianach, baldachim nad całością. Dywan perski na stopniach ołtarza. Tylko kwiaty pozostały niezmienione. W zakrystii było wszystko w pogotowiu. Wystrojeni ministranci. Kościelny w jakimś stroju przypominającym sutannę biskupią, tylko w bardziej kardynalskich kolorach – skąd on to wziął. Ubierał się powoli w albę, wykrochmaloną, aż sztywną. Gdy mu nakładano ciężką kapę, dosłyszał ruch w kościele. Wybuchnęły organy. Zakrystianin z okiem przy judaszu wyszeptał nabożnie:
– Idą.
Z wybiciem zegara spytał go porozumiewawczo:
– Można?
– Tak.
Wyszedł z zakrystii. Do środka ołtarza. Przyklęknął. Zwrócił się w stronę gości ze skłonem głowy. Organy urwały. Uklęknął przy ołtarzu.
– Asperges me – zaczął śpiew.
– Hyssopo et mundabor – kontynuował organista. – Lavabis me et super nivem dealbabor.
Zamaczał rozczapierzone kropidło ze srebrną rączką w pięknie kutej ze srebra barokowej misie z wodą święconą, której kościelny na tę uroczystość ze skarbca nie omieszkał wyciągnąć. „Nawet i takie wspaniałości mamy – pomyślał. – Wstyd, że o tym nie wiem jako rektor kościoła”. Dotknął kropidłem swego czoła. Przyklęknął. Podszedł do stalli lokatorskiej, wyciągnął rękę z kropidłem w stronę księcia. Popatrzył na niego. Ten dotknął końcem palców kropidła. Widział go po raz pierwszy. Zdawało mu się, że już natychmiast wszystko będzie wiedział o nim po tym pierwszym kontakcie. Ale wprost przeciwnie. Napotkał twarz spokojną i opanowaną, mądrą czy sprytną, wielką czy próżną? Nie wiedział. Kropidło skierował do księżnej. I już szedł przez kościół, kropiąc zamaszyście, szeroko, jak zwykle, ale wciąż miał w oczach tamtą twarz. Doszedł pod chór, gdzie jak zwykle było najciaśniej. Jeszcze za bramę, gdzie stali ci, którzy się w kościele nie zmieścili. Teraz droga powrotna i kropienie kobiet. Wrócił przed ołtarz. Modlitwa końcowa.
– Ostende nobis, Domine, misericordiam Tuam – zaśpiewał.
– Et salutare Tuum da nobis – odpowiedział organista.
– Oremus.
Wszystko tak, jak w każdą niedzielę, a trwało w nim jakieś napięcie wewnętrzne, aż czasem do gęsiej skórki na całym ciele. Jakby coś bardzo ważnego się działo, miało dziać, tak ważnego, od czego zależeć będzie całe jego dalsze życie. Aż się sam temu dziwił. W zakrystii zdjął kapę, przebrał się w ornat i wyszedł ze Mszą świętą. Ministrantura u stopni ołtarza:
– In nomine Patris et Filii et Spiritu Sancto. Introibo ad altare Dei.
– Ad Deum, qui laetificat iuventutem meam – odtrajkotali ministranci.
Pocałował ołtarz, przeszedł na jego prawą stronę, oracja, Gloria, śpiewane jak w każdą sumę. Bał się, że to wewnętrzne napięcie spowoduje drganie głosu. Ale na szczęście nie. Lekcja, Graduał. Po odśpiewaniu Lekcji, gdy schylony w środku ołtarza odmawiał: „Munda cor meum et labia mea”, a ministrant przenosił mszał na drugą stronę ołtarza, zdał sobie sprawę, że całe to napięcie, które w nim narastało, miało swoje źródło w czekającym go kazaniu. Przynajmniej w dużej mierze. Śpiewając „Sequentia sancti Evangelii secundum Mattheum” już wiedział na pewno, tak, w kazaniu, ku któremu się zbliżał i które w nim rosło od kilku dni jak ciasto w dzieży na bochen chleba. Gdy po odśpiewaniu Ewangelii zdejmował u stóp ołtarza ornat, już wiedział, że to dlatego, iż normalny proces rośnięcia kazania został zakłócony; proces konstruowania całej jego struktury, jego dynamiki, precyzowania pojęć, formułowania poszczególnych zdań, dobierania słów uległ zachwianiu – przez tych nowych słuchaczy, na których nie był przygotowany, których nie znał, a z którymi musi poprzez kazanie nawiązać kontakt, do których również musi się zwrócić. Nawet przez moment zaczął się zastanawiać, czy by nie zmienić tematu i mówić o czymś zupełnie innym, że to będzie prostsze niż przebudowywać tamtą, prawie skończoną całość. Ale odsunął tę myśl. Zbyt wielkie ryzyko, za późno na taką decyzję. Gorączkowo więc przymierzał poszczególne elementy tej misternej budowli do tych ludzi zajmujących miejsca pod baldachimem, siedzących na pluszowych fotelach kolatorskich przyrzuconych adamaszkowymi narzutami, w obramowaniu starożytnych draperii zawieszanych na największe święta. Do tych ludzi, dla których kościelny rozłożył perski dywan na schodach ołtarza i położył czerwony chodnik przez całą długość posadzki.
Tymczasem cały kościół klęcząc śpiewał:
– Duchu Święty, przyjdź, prosimy, Twojej łaski nam trzeba. Niech w nauce postąpimy objawionej nam z nieba”.
A w nim kotłowało się, niby woda gotująca się w żeliwnym garncu na ogniu. Już tylko w albie, stule i w manipularzu przeciskał się przez zwarty tłum ludzi. Rozstępowali się, robiąc mu miejsce, ale było tego niewiele i o swobodnym kroku nie było mowy. Wyszedł na ambonę. Uklęknął. Odczekał aż pieśń się skończy i zaczął odmawiać „Zdrowaś Maryjo”, prosząc Matkę Najświętszą w panice, aby mu pomogła, bo inaczej będzie kompromitacja wobec tych, co w prezbiterium i wobec tych, którzy w kościele. Przed otworzeniem książki z perykopami ewangelicznymi rzucił okiem w stronę głównego ołtarza. W stallach kolatorskich Radziwiłłów stał komplet rodziny książęcej. Inaczej to teraz wyglądało niż wtedy, gdy był na dole przy ołtarzu. Ale już czytał Ewangelię. Najpierw pierwsze zdanie, według utartej formuły:
– „Na niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego czyta nam Kościół święty, matka nasza, Ewangelię zapisaną u świętego Mateusza. Onego czasu…”
Czytał wyraźnie, głośno, kierując głos na płaską ścianę naprzeciw ambony, bo tylko wtedy miał pewność, że usłyszą go wszyscy. Skończył i całując ewangeliarz dodał:
– Tyle jest słów Ewangelii przeznaczonych na niedzielę dzisiejszą.
Nie pisał nigdy kazań, choć mu nauczyciele homiletyki tak przykazywali. Uważał to za nieporozumienie. Owszem, zdarzyło mu się to parę razy na ćwiczeniach. Wtedy uczył się tekstu, zgodnie z poleceniem, na pamięć i był nieszczęśliwy przy jego wygłaszaniu, bo ten był dla niego obcy, nieprzystający. „Przecieżeś go sam ty napisał, zatem jest twoim” – tłumaczył mu confrater. „Był. Był – odpowiadał – wtedy, przed tygodniem czy miesiącem. Gdy pisałem. Ale dzisiaj już jestem inny, już on mi jest obcy. Jak chcesz tekst mojego kazania, to ci go napiszę, ale po wygłoszeniu”. „I całe szczęście, że się nie ugiąłem i kazań nie piszę, i nie uczę się ich na pamięć, bo co bym teraz zrobił z nim wobec tych nowych słuchaczy. Przecież teraz trzeba zupełnie co innego i inaczej mówić”.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków. Amen – zaszumiał kościół.
„Trzeba chwytać byka za rogi – mawiał zaprzyjaźniony misjonarz. – Bez żadnych wstępów, bo niczym wstęp skończysz, ludzie ci posną. «Ad rem». Bylebyś wiedział, co chcesz powiedzieć. Słowa same się znajdą. Podbiegną jak owieczki do ręki”. A więc najpierw przykład: jak to przed paroma dniami niedaleko stąd zostało spalone gospodarstwo, a gospodarz zginął przybity gwoździami do drzwi. Powodem – nienawiść narodowościowa i wyznaniowa.. Niezależnie kto to zrobił: Polacy, Ukraińcy czy Rusini; katolicy, prawosławni czy unici, jest to największa zbrodnia, jaką człowiek człowiekowi może wyrządzić, jaką człowiek może obrazić swojego Boga.
W kościele uciszyło się. Nastała cisza „jak makiem siał”. Teraz teza: że państwo nasze jest domem wielu narodów, a każdy z nich ma swój język, ma swoją kulturę i swój obyczaj, swój strój, a niektóre inną religię.
Cisza trwała. Kaszle i pokasływania po prostu nie istniały. To był dowód, że ludzie go słuchają. Najwyraźniej trafił w temat, który wszystkich dotykał. Żeby tylko go dobrze przedstawić, żeby tylko wykorzystać tę ciekawość i pociągnąć do dobra. Teraz charakterystyka naszego domu; jak to od wieków – zawsze – na terenie naszego państwa znajdowali ucieczkę i ratunek poszczególni ludzie, a nawet całe grupy społeczne prześladowane gdzie indziej. Znajdowali schronienie u nas Żydzi, bracia czescy, arianie. Nie płonęły u nas stosy, tak jak to było choćby we Francji czy księstwach niemieckich, na których by ginęli heretycy.
Teraz niebezpieczeństwa i zagrożenie: że są wichrzyciele, którzy by chcieli wywołać w naszym państwie zamęt. Są podpalacze, którzy by chcieli spalić nasze domostwo.
Teraz obowiązki: o tym, że nie wolno dać się skusić podżeganiom szatańskim, który chce rozniecić nienawiść. Trzeba szanować swój język, swoje tradycje. Ale i szanować obyczaj i tradycje innych. Nie wolno nikogo prześladować za to, że inaczej mówi, inaczej żyje.
Zastosowanie praktyczne: jeszcze raz podkreślić, że żyjemy obok siebie: Polacy, Rusini, Litwini. Są katolicy, są prawosławni, są unici. Niech każdy będzie szanowany. Jeden przez drugiego, bez dokuczania, wyśmiewania, prześladowania.
Kończyć. Już kończyć. Żeby nie przegadać sprawy. „Nie mogę przekroczyć pół godziny”.
Schodził z ambony mokry, na trzęsących się nogach. Przy ołtarzu zaśpiewał „Credo in unum Deum” i cieszył się, że kazanie jest już za nim.
Po Mszy świętej, zgodnie ze zwyczajem, książę wraz z rodziną wszedł do zakrystii, żeby się przywitać. Zakrystia napełniła się uśmiechami, zapachem perfum, szelestem jedwabi, stukotem buciczków, szeptaniem, popiskiwaniem dziatwy. Przy okazji usłyszał komplement:
– No, to się ojcu udało napełnić, nie napełnić, a wprost nabić, kościół. Tego dotąd nigdy nie bywało. Ojca kazania już sławne w okolicy.
Podczas obiadu na plebanię przyszedł posłaniec z pałacu. W obszernej kopercie, na której był wyciśnięty herb Radziwiłłów, znajdował się krótki list, w którym książę zapraszał go na kolację.
Pałac świecił z daleka. Nigdy w nim nie był. Wspaniały przedsionek z wielkim, kryształowym żyrandolem. Marmurowe schody wiodące z dwóch stron w górę do wejścia. Salon recepcyjny ze złoconymi meblami, ze wspaniałymi obrazami na ścianach. – Tu po krótkim oczekiwaniu powitał go książę. Poprowadził do jadalni, do której schodzili się domownicy. Został posadzony naprzeciw księcia, co było dobrym miejscem do prowadzenia rozmowy. Kolacja podawana na znakomitej zastawie, przez lokai w białych rękawiczkach, zapowiadała się w miarę skromnie. Rozmowa zaczęła się pytaniem o pochodzenie, o rodzinę, o koligacje. Z małymi zdziwieniami, zdziwieniami „och” i „ach”. Potem przeszła na przebieg studiów i dotychczasowych zajęć. Wiedział, że to nie po to został zaproszony. Że to tylko badanie przedpola, że za chwilę padną pytania te właśnie, których oczekiwał. Jeszcze było zdziwienie, że rektorat kościoła w Nieświeżu to pierwsza placówka duszpasterska.
– Tak, przełożeni zadecydowali, że bezpośrednio po zakończeniu trzeciej probacji wyznaczyli mnie na prefekta kościoła również w Nieświeżu.
Jeszcze powtórzenie tego, co już było w zakrystii, o sławnych jego kazaniach, o ściąganiu ludzi do kościoła.
– Bo przecież dawniej, gdy kazanie się zaczynało, czy raczej przed jego rozpoczęciem, chłopi wychodzili z kościoła na pogwarki. A w ogóle parobki nie wchodzili dalej niż pod chór.
Słuchał tego i czekał, kiedy książę zacznie mówić na temat kazania. Wreszcie padło pierwsze zdanie:
– Ale nie przypuszczam, żeby miłościwie panujący nam król, Zygmunt III, był zadowolony z ojca kazania – rzucił niespodziewanie.
– Mówi przysłowie: Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził – odpowiedział unikiem, dając do zrozumienia, że nie jest taki bardzo chętny do dyskutowania.
Książę jakby tego nie zauważył i kontynuował zaczętą myśl:
– Ojciec mówił o tolerancji religijnej w najbardziej obszernych wymiarach – myślę, że dobrze zrozumiałem ojca intencje.
– Owszem, tak.
– Tymczasem nasz król chce wprowadzić na siłę unię, jakby nie zdawał sobie sprawy, jakie to powoduje konsekwencje.
– Nie przypuszczam, żeby przemoc była wolą najjaśniejszego pana. Myślę, że to odbieranie na siłę cerkwi prawosławnym i oddawanie ich w ręce unitów jest po prostu samowolą wykonawców, fanatyzmem, szowinizmem. Często wygląda mi to na świadomą robotę prowokatorów, którzy chcą w tej sposób doprowadzić masy do stanu wrzenia. Śmiem powiedzieć nawet, że te wypadki przeważają. Nasze państwo – nasi królowie nigdy nie kierowali się dewizą: cuius regio, eius religio. Przykładami koronnymi takich akcji jest dla mnie to, co się dzieje z Kozaczyzną. Tu gra jest bardziej czytelna: te bunty w obronie prawosławia są sterowane, opłacane przez Moskwę, której zależy na tym, by sobie podporządkować wschodnie ziemie państwa polskiego.
Przy stole wciąż się coś działo. Lokaje roznosili coraz to nowe potrawy. Napoje. Brał odruchowo, minimalnie. Dziękował, odmawiał. Jadł, pił. Sam nie wiedział prawie co. Był cały pochłonięty rozmową, którą toczył z księciem na pozór na luzie, lekko, czasem prawie od niechcenia, ale był wewnętrznie maksymalnie skupiony, napięty jak struna. Przy stole trwały inne rozmowy, ale przycichłe, dyskretne. Jego dialog z księciem prowadzony spokojnym, ale przecież chyba przez wszystkich słyszalnym głosem, dominował w jadalni.
– Czytał ojciec dzieło Machiavellego „Książę”?
– Nie czytałem, ale miałem w ręce, znam pobieżnie treść, odczytuję chyba dość dobrze myśl przewodnią. Jeżeli wasza wysokość chce w tym dziele znaleźć argumentację dla postępowania Moskwy, to zgadzam się, że jest to ta droga. Ale jeżeli chodzi o ocenę moralną, to ją w pełni odrzucam i powiem coś więcej: jeżeliby taki kodeks miał zapanować w polityce, to nie ma nic bardziej destruktywnego dla społeczeństwa a i poszczególnych obywateli. Zamieniamy się w bandę dzikich zwierząt.
– Nawiązując luźno do tego, cośmy dotąd poruszali, a poniekąd zmieniając temat: Ojciec w swoim kazaniu mówił o państwie naszym jako o domu rodzinnym. Przyznam, że jest to ładny i pomysłowy przykład, ale w gruncie rzeczy całkowicie nieadekwatny, a nawet chybiony, zwłaszcza gdy chodzi o nasze państwo. Przynajmniej na tym etapie, na którym się obecnie znajdujemy i na pewno ku któremu idziemy.
Przy stole przycichły rozmowy, twarze zwróciły się w stronę księcia, oczy wpatrzyły się w niego. Najwidoczniej nawet dla domowników były to tematy nowe.
– Ojciec wspomniał Kozaczyznę i Moskwę. Tak, to jest nowa siła, której nie wiem dlaczego nasz król nie docenia, a jeżeli, to najzupełniej nieumiejętnie rozgrywa. I poniesie wkrótce tego pełne konsekwencje. A nawet zdaje mi się, że obecnie już na wszystko za późno i nie ma miejsca na jakąkolwiek grę. To jest lawina, która rozpędzona pochłonie południowo-wschodnie połacie państwa polskiego. Mówmy dokładnie – doprowadzi do przyłączenia ich do Moskwy.
Teraz przy stole panowało milczenie grobowe. Książę jakby znowu tego nie zauważał i mówił na pozór zupełnie spokojnie:
– Na północy Szwedzi zajęli Inflanty i konsekwentnie prą na zachód. Chociaż zostali pokonani, to i tak w zawartym pokoju uzyskali ziemie aż po Elbląg włącznie, najwyraźniej chcą mieć w swoich rękach kraje basenu bałtyckiego. Rozciągają swoją władzę w Niemczech. Na przeszkodzie stoją Prusy Królewskie, które zgodnie z wszelkimi prognozami w krótkim czasie staną się ich łupem. Ale Szwecja to nie jest tylko potęga militarna. To jest również bastion protestantyzmu. Bo tak również trzeba patrzeć na Szwedów, którzy dążą do starcia z powierzchni ziemi najbardziej katolicki kraj, jakim jest Polska – zgodzi się chyba ojciec ze mną. Zostanie z jednej strony prawosławna Rosja, z drugiej protestancka Szwecja i protestanckie księstwa niemieckie, będące zresztą w zależności od Szwedów.
– Książę zapomniał o katolickiej Litwie.
Pytanie było co najmniej bezczelne. Sam to tak czuł, gdy wypalił, i tak to odczuł cały stół. Bo jak książę mógł zapomnieć o swojej Litwie. Książę jakby na moment się zawahał. Ale uśmiechnął się i powiedział żartobliwie:
– Niech ojciec sam powie, co mi – przepraszam – co Litwie pozostaje.
– Księciu pozostaje albo przyłączyć się do prawosławnej Rosji, albo do protestanckiej Szwecji – zakpił. Teraz już szedł na całego, ryzykując wszystko.
Ale w ten sam ton wszedł i książę:
– No proszę, nawet to wielebny ojciec jezuita mi radzi. Nie mam innego wyjścia. Otóż w myśl tradycji, powinienem wybrać Rosję. Ale osobiście nie podobają mi się, a już najmniej ich władca, car. Po prostu nie lubię ludzi, którzy mają przewrócone w głowie. Wystarczy, że ja sam mam.
Teraz nie mógł się zorientować, co się dzieje. Książę zmienił styl i ton rozmowy. Albo się nią bawił, albo był już tak wściekły, albo alkohol zaczął skutkować, którego książę sobie nie żałował. Zdradzał tajemnice najbardziej osobiste.
Bo chyba i ojcu wystarcza, jeżeli Moskwa po upadku Konstantynopola nazwała się trzecim Rzymem. Dopóki to traktujemy jako dowcip, jeszcze jakiś czas można wytrzymać, ale jeżeli się to głosi poważnie… Nie, ojciec daruje, ale ja z Rosją nie mam się zamiaru wiązać. A więc pozostają Szwedzi. Tym bardziej, że łatwo się z nimi dogadam i zagwarantują mi niezależność – mnie jako władcy Litwy, z jakimiś tam wobec nich zależnościami, od których, jak sądzę, z biegiem czasu będę mógł łatwo się uwolnić. A resztka Polski, która zostanie po oderwaniu Litwy, Ukrainy, Białorusi, Prus Królewskich? Ten skrawek zostanie chyba też przez Szwedów zajęty. Albo przez Rosję. Ale to nie ma już większego znaczenia.
Zapadła na chwilę cisza jak nad trumną.
– Nie wiem, czy ojca nie nudzę.
– Wprost przeciwnie. Słucham tego z szczerym zainteresowaniem. Nie tylko chyba ja, ale wszyscy współbiesiadnicy.
– Może oni. Ale ojciec. Dla ojca może ważne w tym wszystkim jest to, że skończył się czas chrześcijaństwa papieskiego – jeżeli ojciec pozwoli tak tę rzeczywistość nazwać – a zaczął się czas chrześcijaństwa państwowego. Innym słowem, głową chrześcijaństwa nie będzie już papież w Rzymie ale władca świecki. Chrześcijaństwo – czy to prawosławne, czy protestanckie – będzie służyło państwu.
Gdy po skończonej kolacji książę odprowadzał go do drzwi, powiedział do niego:
– Niech ta rozmowa zostanie między nami. Lepiej tak będzie i dla mnie, i dla jezuitów, i dla wielebnego ojca.