s. 8.
Wieczorem, gdy była „po wszystkim” – po opętańczej pracy, która od rana rozkręcała się jak kamień młyński i wypruła z niej wszystkie siły, już po kolacji, zapaliła z pomocą sióstr ogień w kominku. Zaświeciła na stoliku lampę naftową z zieloną umbrą, wzięła cytrę. Dom był cichy, spokojny, oddychał miarowo trzaskiem drzewa płonącego na kominku. Poczuła, że jest szczęśliwa mimo zmęczenia, jakie z niej jeszcze nie całkiem wyparowało. Rozłożyła swój „Zbiór pieśni polskich”. Jeszcze sobie coś przypomniała. Podeszła do ojca.
– Może tatusiowi podać coś do picia. Może kieliszek koniaku, lampkę wina, herbatę, jakieś ziółka, kawy nie proponuję.
– Jakbyś mogła mi zrobić szklankę herbaty rumiankowej, to proszę.
– Ja zrobię tatusiowi – podjęła się Ernestyna – a ty już zaczynaj śpiewać.
Wróciła więc na swoje miejsce. Zajrzała do spisu rzeczy. Wyszukała: „Kochasz ty dom” – wiersz Marii Konopnickiej, rozprostowała książeczkę, żeby jej się nie zamknęła. Ojciec siedział w fotelu wpatrzony w ogień, siostry kończyły zbierać ze stołu. Zaczęła śpiewać, akompaniując sobie na cytrze:
„Kochasz ty dom, rodzinny dom,
Co w letnią noc, skroś srebrnej mgły
Szumem swych lip wtórzy twym snom
A ciszą swą koi twe łzy?
Kochasz ty dom, ten stary dach,
Co prawi baśń o dawnych dniach,
Omszałych wrót rodzinny próg,
Co wita cię z cierniowych dróg?”
Jednostajna, spokojna piosenka, prawie kołysanka, ogarnęła swą melodią i tekstem uciszony dom i zmęczonych ludzi.
„Kochasz ty dom, rzeźwiącą woń
Skoszonych traw i płowych zbóż,
Wilgotnych olch i dzikich róż,
Co głogom kwiat wplatają w skroń.
Kochasz ty dom, ten ciemny bór,
Co szumów swych potężny śpiew
I duchów jęk, i wichrów chór
Przelewa w twą kipiącą krew?”
Była zmęczona tym wyciszonym rytmem, czekała na kontrapunkt, na puentę tej poetyckiej wyliczanki. Wiedziała, że już blisko, jeszcze tylko jedna zwrotka.
„Kochasz ty dom,
Co w pośród burz, w zwątpieniu dnia,
Gdy w duszę ci uderzy grom,
Wspomnieniem swym ocala cię?”
I teraz wreszcie jak wyzwolenie, jak wezwanie, jak rozwiązanie, jak wskazanie – jak wyznanie. Podniosła głos i zaśpiewała pełną piersią:
„O, jeśli kochasz, jeśli chcesz żyć
Pod tym dachem, chleb jeść ze zbóż,
Sercem ojczystych progów strzeż,
Serce w ojczystych ścianach złóż”.
Została tak przez chwilę w ginącym dźwięku cytry. Potem podniosła się, podeszła do fortepianu.
– A teraz rozruszamy się:
„Ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat,
na nowe on życia koleje
z wygodnej pościeli nie dźwiga się rad
i duch, i ciało w nim mdleje.
Hej, bracia sokoły, dodajcie mu sił,
by ruchu zapragnął, by powstał i żył”.
– Czas na spanie – oświadczył ojciec. – Bo jutro znowu wczesne wstawanie. Pomodlimy się.
Uklękli wszyscy przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, przed którą świeciła się rubinowym światłem wieczna lampka oliwna. Zapadła chwila ciszy. Potem ojciec zaczął się modlić „od siebie”, „po swojemu” – jak to zwykł nazywać:
– Panie Boże, Stwórco nasz i Ojcze, dziękujemy Ci za dzień, który dobiega końca. Dziękujemy za wszystko dobro, które od Ciebie otrzymaliśmy. Za każdy promień słońca, za każdy powiew wiatru, za każde uderzenie serca, za każdy oddech. Dziękujemy Ci za wszystko dobro, które potrafiliśmy dzięki Twojej pomocy dokonać, za dzisiejszą pracę wykonaną, za każde dobre słowo, za każdą dobrą myśl, za powstrzymanie się od zła. Przebacz nam wszystko, co było złe w tym dniu, przebacz lenistwo, bałaganiarstwo, nieopanowanie, niedobre słowa i niedobre myśli. Pomóż nam, by jutro było lepiej. Prosimy Cię o dobrą noc, o dobry sen, o błogosławieństwo Twoje na dalsze życie. A ja – tu ojciec dodał w swoim imieniu – dziękuję Ci za dobrą żonę i za dzieci, które kocham nad wszystko. Miej je w swojej opiece, strzeż od nieszczęścia, broń od złych ludzi, spraw, by wyrosły na uczciwych ludzi i prawdziwych chrześcijan.
Potem jeszcze było „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, „Wierzę w Boga”, „Dziesięcioro Bożych Przykazań”, „Aniele Boży”. Na końcu zaśpiewali „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Ucałowali się na dobranoc. Ojciec każdemu dziecku zrobił znak krzyża świętego i rozeszli się do swoich pokoi. Jeszcze gdy wyszła na górę do siebie, zajrzała do notatek, czy wszystko zostało wykonane, co było przewidziane na ten dzień, ponotowała to, co ma być zrobione jutro. Wtedy jeszcze uklękła do modlitwy „osobistej”, jak to sobie nazywała. Chciała się uciszyć, uspokoić, aby stanąć w obecności Bożej. Jeszcze w niej były śpiewane piosenki, jeszcze salon z kominkiem. Z daleka dobiegał śmiech dziewcząt dojących krowy, rżenie koni, strzępy rozmów prowadzonych przy stole podczas śniadania. Sprawy, które są do załatwienia jutro. Ale powoli wyciszały się te głosy, bladły obrazy. „Boże, który jesteś ciszą, spraw, niech cisza zapanuje we mnie”. Powtarzała to sobie. „Boże, który jesteś pokojem, spraw, niech pokój zapanuje we mnie”. Powtarzała tę prośbę, nadsłuchując w sobie ciszy, czekając na pokój. „Boże, który jesteś wolnością, daj, abym była wolna. Boże, który jesteś światłem, przyjdź i oświeć moje ciemności. Boże, który jesteś dobrocią, naucz mnie dobroci. Ty, który jesteś radością, daj mi radość prawdziwą”. Powtarzała te wezwania po wielokroć aż rozlał się w niej aż po horyzont obszar ciszy, narosła w niej zieleń pokoju, aż nasyciła się jej ciemność światłem miłości. Wtedy już przestała cokolwiek mówić, tylko tak trwała nieporuszona pragnąc, by jak najdłużej potrafiła w sobie zatrzymać to szczęście, które ją ogarnęło, by jak najtrwalej pozostało w niej to piękno, które się przed nią odsłoniło. Aż się zaczęły kontury zamazywać, rozmywać dźwięki ciszy, szarzały kolory, aż to uniesienie, które ją aż pod niebo wyniosło, osłabło, wiotczało i znowu poczuła ziemię pod nogami, schodziła z góry przemienienia, wracała do swojego pokoiku na piętrze z łóżkiem, biurkiem, krzesełkiem, paroma obrazkami przez siebie malowanymi i krzyżem rzeźbionym z drzewa lipowego.