Biblioteka



s. 1.



 


 


     Gdy jechała z Budy do Hainburga na ślub z Wilhelmem, na początku wszystko ją bawiło. A to że woźnice strzelali z biczów, a to że rycerze byli uroczyście ubrani i ich konie w odświętnych czaprakach. A to że za oknami karocy zmieniały się wciąż krajobrazy, że modlili się o szczęśliwą podróż, by Bóg uchronił od nieszczęścia, że śpiewali pobożne pieśni. A to że na drzewach już wiśnie. „Przecież już po połowie czerwca, to nie ma się czemu dziwić”. Ale ona wszystkiemu się dziwiła. A to że raz zjeżdżali z góry, a potem pięli się wysoko pod górę, pod taką górę, że trzeba było niektórym wysiadać z karoc i popychać je. Oczywiście nie z królewskiej karocy, „bo na to są pachołki”, „bo dość jest przyprzężonych koni”. Ale ona też chciała popychać, „bo przecież mam już całe cztery lata i jestem duża, i silna, i zdrowa” – jak sama pani matka mówi. A to że w jednym wozie koło się złamało – „bo kto to widział tyle pakować ciężarów, trzeba było jeszcze jeden wóz więcej i nie byłoby kłopotu”. A że zmiana koni na postojach odbywała się szybko „jakby się paliło”. Choć ona wolałaby, żeby to trwało dłużej, żeby dłużej można było „rozprostowywać nogi”. Podobały jej się posiłki na świeżym powietrzu. Jak służba rozkładała stołki, nakrywała stoły. Wciąż nie mogła się doczekać, kiedy napadną na nich bandyci i dopytywała się o to, kiedy i kiedy. Zbóje albo wrogie wojska i że trzeba być na wszystko przygotowanym. I ona była też przygotowana, i nosiła w ukryciu – tak jak pani matka – sztylet „na wszelki wypadek”, i wszystkim go pokazywała, i jak się go wyciąga, i choć taki malutki – bo ona też jest jeszcze malutka – ale i tak może krzywdę zrobić i ranę zadać.
     – Ty już lepiej nie wyciągaj tego sztylecika. Ja nie wiem, czy trzeba było temu dziecku dawać taką zabawkę. Ona sobie naprawdę może krzywdę zrobić – słyszała, jak pani matka narzekała.
     – A właściwie wcale jej nie potrzeba mizerykordii. Wystarczy, gdy przeciwnika spiorunuje wzrokiem – żartował ojciec król.
     – Ale jak będzie ciemno, to co?
     Nawet podobało jej się, że przepytywano ją po raz setny, jak się ma zachować w kościele i co ma odpowiadać, gdy pytać będzie przy ołtarzu ksiądz arcybiskup ostrzyhomski Dymitr. „Dymitr, Dymitr” – powtarzała, bo jej się to imię trochę śmieszne wydawało. „Dymitr”. Bawiło ją huśtanie kolasy. To tak jak na huśtawce. Nawet chciałaby, żeby jeszcze bardziej do góry, jeszcze bardziej w dół. Ale najbardziej podobało się jej, że inne prawa zapanowały i mogła bywać dłużej niż zwyczajnie z panią matką i królem ojcem, i rozmawiać inaczej, nie tak uroczyście jak to w Budzie należało, że jej więcej wolno. Nie tylko dlatego, że są w drodze, ale że i ona jest w tej jeździe najważniejsza, że w rozmowie rodziców wciąż pojawia się ona i Wilhelm, i dwieście tysięcy guldenów posagu. Dlatego też, korzystając z okazji, wypaliła:
     – Dlaczego panią matkę nazywają Elżbieta Bośniaczka?
     Prędko poczuła, że powiedziała coś nie tak, ale niestropiona mówiła dalej:
     – No, naprawdę tak mówią.
     Pani matka po chwilce odpowiedziała:
     – Bo choć jestem córką Piastówny, to moim ojcem jest ban Bośni. A ludzie tak mówią również dlatego, że matka twojego ojca króla – twoja pani babcia – ma też na imię Elżbieta, ją nazywają Łokietkówna, bo jest córką króla Polski, Łokietka. A obecnym królem Polski jest twój ojciec: Ludwik. To wiesz dobrze.
     – Wiem. A pan ojciec jest Ludwikiem jakim?
     – Andegawenem, bo jest synem twojej pani babci Elżbiety i Karola Roberta Andegawena.
     – To ja jestem Bośniaczką Piastówną Andegawenówną?
     – Tak.
     – A Wilhelm?
     – Jest Habsburgiem.
     – To ja będę Bośniaczką Piastówną Andegawenówną Habsburgową i dostanę dwieście tysięcy guldenów posagu. A ile to jest dwieście tysięcy?
     – Ile masz paluszków u rąk?
     – Dziesięć.
     – A u nóżek?
     – Dziesięć.
     – A razem?
     – Dwadzieścia.
     – Gdybyś tak trzepała rączkami i nóżkami cały dzień, to by było dwieście tysięcy.
     – Dostanę taką furę pieniędzy? No i co ja z tym zrobię. Rozdam biednym, żeby nie było ludzi obdartych i głodnych. Ani jednego.
     – Dostanie i Wilhelm dwieście tysięcy guldenów od swego ojca, księcia Leopolda III Habsburga. Tylko to będzie nie teraz, ale dopiero wtedy, gdy dojdziesz do pełnoletności. Bo teraz masz lat?
     – Cztery.
     – Tak. Jesteś urodzona 18 lutego 1374.
     – A moja siostrzyczka Maria?
     – W 1371.
     – A Kasia?
     – W 1370 roku.
     – To już wiem wszystko, o co mnie spyta arcybiskup Dymitr. Dymitr.
     Ale potem już była zmęczona. Zaczęło jej się robić niedobrze. Już nie chciała tego huśtania kolasy.
     – A to na pewno dlatego, że za dużo zjadłaś słodyczy.
     Już chciała być jak najprędzej w domu albo przynajmniej nie jechać. Zatrzymać się, wyjść na trawę, do potoka, zabawić się z kaczuszkami, z gąskami. Aż wreszcie, utulona w ramionach niańki, zasnęła.