MAŁŻEŃSTWO
Szukam kogoś, kogoś na stałe,
na długą drogę w dal.
Szukam kogoś na życie całe.
Przysięga małżeńska stanowi dla młodej pary próg psychologiczny. Przysięga kończy czas huśtawki, niepewności, niezdecydowania. Wszystkie zapewnienia miłości, wierności, jakie padały przed tym decydującym momentem, nie miały waloru nieodwoływalności. Jedna i druga strona liczyła się z tym, że może zaistnieć taka trudność, może wyniknąć taka sytuacja, która doprowadzi do rozejścia się. Dopiero przysięga w sakramencie małżeństwa złożona sobie przed Bogiem i przed Kościołem wnosi uspokojenie. To już nie żarty, nie gry, nie próby, to już nie jakakolwiek forma wabienia czy nacisku. Jedna i druga strona zdaje sobie sprawę, że to decyzja najpoważniejsza z poważnych – decyzja pozostania za sobą na zawsze.
Formuła przysięgi w Kościele katolickim jest dość oszczędna, krótka. W innych wyznaniach chrześcijańskich bywają dłuższe. Nie tylko „aż do śmierci” ale „na dobre i złe”. Można by tu dopowiadać jeszcze dalej: „na zdrowie i na chorobę, na bogactwo i na biedę, na młodość i starość”.
Małżeństwo wprowadza diametralną różnicę i pod tym względem, że jest to bycie ze sobą 24 godziny na dobę. „Chodzenie ze sobą” czy narzeczeństwo funkcjonuje na zasadzie doskoków. To jest spotykanie się na spacerze, na kawie, na filmie, na wycieczkach, na herbatach u rodziców jednej strony czy drugiej. Do tego przebywania razem obecni małżonkowie dorastali przez swoją miłość, na to czekali przez okres narzeczeństwa.
Ażeby to małżeńskie przebywanie razem zrozumieć, trzeba powrócić do stwierdzenia wymienianego już niejednokrotnie – że człowiek jest istotą społeczną. Teraz dopowiedzmy sprawę do końca: człowiek jest istotą społeczną nie tylko w tym sensie, że żyje w narodzie, że łączy się w najrozmaitsze grupy społeczne, stowarzyszenia, organizacje, związki. To wszystko prawda, ale pierwszym i podstawowym związkiem jest związek małżeński, a wszystkie inne formy zajmują w zestawieniu z nim dalekie miejsca. Rola tego związku jest istotna: daje on człowiekowi szansę, by mógł się w pełni rozwinąć. I może o tym nie mówi się wyraźnie.
Pamiętam taką dziewczynę. Nieatrakcyjna, niezbyt ładna, niezbyt zgrabna, przeciętnie zdolna, a przede wszystkim nie miała nic z uroku, nic z dziewczęcości, na domiar trochę sztuczna. Ale bardzo prawa, uczciwa, pracowita, kochająca dzieci. Pod tym względem idealny materiał na żonę i matkę. Ale jakoś nikt nią się nie zainteresował. Skończyła szkoły, jeszcze trwały jakieś kursy, ale już koledzy i koleżanki rozchodzili się, znikali, ona zostawała coraz bardziej sama – tym bardziej, że już od dawna bez ojca, tym bardziej, że nie z tego miasta. Patrzyłem ze smutkiem na jej osamotnienie. Aż nagle pojawił się obok niej chłopiec. Jej dawny kolega. Bardzo zdolny, inteligentny, spokojny, mądry. Dotąd zajęty swoją nauką, z kolei pracą, która go zupełnie pochłonęła. W którymś momencie spostrzegł się, że zapędził się w pracę zawodową, a zupełnie nie uporządkował sobie swojego życia osobistego. Rozglądając się napotkał właśnie Stenię. Doszło do małżeństwa. Chyba nawet dawałem im ślub. Patrzyłem potem – najpierw zaskoczony a potem już całkiem zdumiony – na tę dziewczynę, jaka nastąpiła w niej metamorfoza. Nie spodziewałem się, że człowiek może się tak zmienić. Co mnie najbardziej uderzyło, to że znikła całkowicie ta sztuczność, która mi w niej tak przeszkadzała. Jakoś wypiękniała, może bym się odważył użyć takiego nawet słowa: wydostojniała. Byłem u nich w domu. Urządziła go wspaniale – jeżeli tak można powiedzieć o skromnym M-4. Ale chyba można tak powiedzieć. Ile pomysłowości. Przebudowana łazienka. Proste mebelki i takie, których naprawdę potrzeba. A przy tym idealny porządek. A sam Julian? Mój Boże. Gdy patrzyłem na to jego nowe życie, przypomniało mi się zdanie wygłoszone przez kogoś z moich znajomych: Jeżeli chce się być prawdziwym naukowcem, trzeba zrezygnować z życia małżeńskiego czy rodzinnego. Patrząc na Juliana wiedziałem, że to nieprawda.
Przyłapuję się w tej chwili, że wymieniając Stenię i Juliana sugeruję tym samym, jakoby stanowili wyjątek. Nie. Tak się dzieje z każdym małżeństwem udanym. Może tylko wypadek Steni był dla mnie tak rzucający się w oczy przez jej metamorfozę, że natychmiast mi się skojarzyła, gdy zacząłem mówić na ten temat. Bo tak to właśnie już jest, że dopiero w blasku spojrzenia kochającego człowieka jesteśmy w stanie w pełni się zrealizować, urzeczywistnić.
Na to, żeby ten fakt zrozumieć, należy sobie uświadomić, że my nie zawsze żyjemy na sto procent. W normalnym życiu uruchamiamy tylko część naszych możliwości. Żaden człowiek nie wie, jakie w nim tkwią pokłady energii, jaka głębia mądrości, ile odwagi, samozaparcia, wyrzeczenia, ile w nim fantazji, pomysłowości, wyobraźni. To wszystko – wszystko co w nim dotąd nieodkryte – jest w stanie z siebie wyrwać w sposób jakby oczywisty, z lekkością, naturalnością, a nawet z radością, dopiero wtedy, gdy jest obok niego człowiek, który go kocha, który na niego liczy, który go podziwia, który wierzy w niego, ma do niego zaufanie, który spodziewa się po nim więcej niż wszystko, co mu dał dotąd. Wtedy gdy wie, że nie może zawieść tych oczekujących oczu, nie może się zbłaźnić, załamać się, upaść, zeszmacić.
Czasy okupacji, czasy stalinowskie pokazały, czym jest małżeństwo. Gdy zostały pozrywane przez wroga wszystkie inne więzy społeczne, organizacje, związki, gdy pozostała tylko rodzina. Wtedy właśnie najtrudniej było kawalerom i pannom, silni byli żonaci i kobiety zamężne. Nawet w czasie odosobnienia, gdy przebywali w więzieniu, bardzo często ostatnim argumentem pozwalającym im zachować godność człowieka i Polaka była miłość tego człowieka, który czekał w domu rodzinnym – „Jak ja popatrzę w oczy temu, kto na mnie liczy, kto na mnie czeka. Zdradzić, oddać się na służbę, stać się kapusiem? Skalać swoje – nasze – nazwisko”.
Wspólne nazwisko jest symbolem tej jedności. Stary Testament mówi o pomocy, jaką dla mężczyzny jest małżonka. Zresztą funkcjonuje to i vice versa: dla kobiety taką pomocą jest mężczyzna. Opiera się na zasadzie: wszystko co ja mam, jest twoje, a co ty masz – jest moje. To nie znaczy, że do nas obojga już należy szafa i stół. Ale że twoja mądrość jest moją mądrością, tak jak moja mądrość jest twoją – i tak z odwagą, z wszystkim, co się nazywa wartościami duchowymi człowieka. Jestem wspomagany, zasilany, wzbogacany tym wszystkim, co ma mój partner. A partner mój ma nie tylko mniej czy więcej wrażliwości, roztropności, dobroci czy praktyczności. Ale ma je wszystkie inne. Ma po prostu zupełnie inną optykę widzenia świata: męską – bo jest mężczyzną, żeńską – bo jest kobietą. Jest innym gatunkiem człowieka, inaczej przeżywa swoje życie, ma inny sposób reagowania, myślenia. Te dwie inności psychofizyczne, jakimi są mężczyzna i kobieta, właśnie w związku małżeńskim osiągają pełnię. Stanowią jedną osobowość duchową. Już nie ma „ja” i nie ma „ty”. Ale jest „my” – jest nasza małżeńska wspólnota. Oczywiście, właśnie dlatego, że są to dwie odmienności, stąd również i napięcia, starcia, zgrzyty, niezrozumienie, rozbieżności. Niemniej wszystkie one na bazie miłości małżeńskiej znajdują wyrównanie, zrozumienie, zaakceptowanie, a co najważniejsze – wzbogacają wspólnotę małżeńską.