Biblioteka


CUD W KANIE GALILEJSKIEJ  (2)



 

CUD W KANIE GALILEJSKIEJ (2)

     Miał ten obraz w sobie. Stworzył go w Nazarecie. Wtedy właśnie, gdy ten sam problem rozważał wraz ze swoimi miasteczkowymi przyjaciółmi. Już umiał go przedstawiać:
     – Kiedy Syn Człowieczy przyjdzie w chwale, w otoczeniu wszystkich aniołów swoich – zaczął tajemniczo, prawie półgłosem – zasiądzie na tronie chwały i wszystkie narody zgromadzą się przed Nim.
     Najbliższy krąg ludzi, tak tych, którzy siedzieli obok Niego, jak i tych, którzy stali w Jego pobliżu, prawie natychmiast uciszył się i zaczął pilnie nadsłuchiwać. Podniósł nieco głos, aby wszyscy, którzy chcieli, mogli Go słyszeć:
     – A On oddzieli jednych od drugich, tak jak pasterz zwykł oddzielać owce od kozłów. I zbierze owce po prawej stronie a kozły po lewej…
     Zainteresowanie wzmogło się. Mówił więc już pełnym głosem, aby ogarnąć wszystkich słuchaczy. Dopiero teraz spostrzegł jakiegoś uczonego w Piśmie, który przysłuchiwał się Jego opowiadaniu z najwyższą uwagą.
     – A potem powie Król do tych, co są po prawej stronie: Przyjdźcie, błogosławieni Ojca mego, weźcie w posiadanie królestwo, które dla was było przygotowane od początku świata. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem obcy, a przyjęliście Mnie. Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie…
     Panowała taka cisza, że słychać było oddechy niektórych ludzi, bardziej przejętych tym opowiadaniem. Ciągnął wyliczankę:
     – Byłem chory, a nawiedziliście Mnie; byłem więźniem, a przyszliście do Mnie.
     Zatrzymał się. Za moment już zaczął mówić dalej:
     – Wtedy odpowiedzą Mu sprawiedliwi: Panie, kiedyż to widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Cię, spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedyż widzieliśmy Cię obcym i przyjęliśmy Cię, nagim i przyodzialiśmy Cię albo chorym i w więzieniu i poszliśmy Cię odwiedzić?
     Znowu się zatrzymał, żeby ludziom dać odetchnąć i aby przygotować ich na najważniejsze zdanie, by mogło do nich dotrzeć:
     – A Król odpowie im tak: Zaprawdę, powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu spośród najmniejszych braci moich, uczyniliście Mnie samemu.
     Przerwał. Cisza trwała, aż Janek, który wciąż siedział obok Niego, spytał Go szeptem:
     – To już koniec?
     Nie odpowiadając Jankowi, zaczął mówić dalej:
     – A potem powie do tych z lewej strony: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i aniołom jego. Byłem bowiem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić…
     Słuchacze już zorientowali się, jaka jest konstrukcja opowiadania, i prawie że przepowiadali Mu kolejne wersety:
     – Byłem bez domu, a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i uwięziony, a nie przyszliście do Mnie.
     Znowu zrobił pauzę i zaczął skracać, by niepotrzebnie nie przedłużać:
     – A wtedy ci znów zapytają Go: Panie, kiedyż widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym, bezdomnym albo nagim, chorym lub uwięzionym, a nie przyszliśmy Ci z pomocą? A On im odpowie…
     Zatrzymał się przed najważniejszym zdaniem tego opowiadania:
     – Zaprawdę mówię wam, czegokolwiek nie uczyniliście jednemu spośród najmniejszych, nie uczyniliście tego i Mnie.
     Dodał:
     – I pójdą stamtąd: ci na wieczne potępienie, a sprawiedliwi do życia wiecznego.
     Skończył. Znowu zapadła cisza.
     Zdawało się, że długo tak potrwa, bo nieprędko odważy się ktoś naruszyć tę piękną wizję. Niespodziewanie przecięło ją pytanie wypowiedziane ostrym tonem:
     – Tyś już gotów?
     To był uczony w Piśmie. Odpowiedział mu, że tak.
     – Och, jakie to ładne opowiadanie. Ja sam nie potrafiłbym takiego wymyślić, choć jestem uczony w Piśmie, a Ty zwyczajny cham.
     Przezwisko to padło zupełnie nieoczekiwanie. Nie zapowiadał go początek zdania utrzymanego w prawie uprzejmym tonie. A uczony, jakby nie zauważył rzuconej obelgi, mówił dalej:
     – Powiedziałbym nawet, to takie wzruszające opowiadanie. Tylko ja się Ciebie chciałem spytać jeszcze raz, czy Ty już je skończyłeś?
     Potwierdził po raz wtóry, że już skończył.
     – Bo mnie się tak zdaje, że ono nie ma początku. Ty jesteś z pewnością ciekawy, dlaczego ja mówię, że ono nie ma początku? Nie jesteś. Bo Ty jesteś taki zarozumiały: uważasz, że wszystko wiesz? A ja Ci i tak powiem. Dlaczego Ci powiem? Bo to jest mój obowiązek naprowadzić błądzącego na drogę prawdy póki czas.
     Zauważył, że ich rozmowa wzbudziła takie zainteresowanie, że chyba już nie ma ani jednego człowieka przy stole, ale wszyscy zgromadzili się wokół nich, otoczyli ich ciasnym kołem i przysłuchiwali się z najwyższą uwagą temu, co mówili na przemian – to On, to uczony w Piśmie.
     – Otóż na początku sądu Bóg spyta wszystkich ludzi i każdego człowieka z osobna: Czyś starał się być tak czysty jak On – Bóg jest czysty – czyś zachowywał czystość rytualną. Czyś unikał kontaktów z poganami, grzesznikami i celnikami. Czyś mył naczynia kuchenne przed gotowaniem, czyś jadł koszernie, czyś mył swe ręce przed jedzeniem. A potem go zapyta: Czyś przynosił dziesięciny z wszystkiego, co posiadasz. Czyś świętował szabat. Czyś strzegł się, aby nie naruszyć szabatu najmniejszą pracą: ani przez napisanie jednej litery, ani przez przeniesienie najmniejszej rzeczy z miejsca na miejsce. Czyś się stosował do wszystkich przepisów, jakie w tym względzie nakazuje Talmud. Czyś świętował wszystkie uroczystości, czyś się modlił co dzień. Czyś pościł dwa razy w tygodniu. Może się spyta – dodał uczony z niejakim wahaniem – może spyta: Czyś chodził do świątyni jerozolimskiej trzy razy do roku, a zwłaszcza na święto Paschy. Czyś składał tam ofiary. Ale to nie jest takie pewne, czy o to będzie pytał. A potem, a na końcu, a jak nie będzie miał już nic innego do roboty, to wtedy On może się spytać o to, coś Ty sobie wymyślił. Może albo i nie. Bo i po co. Jeżeli Bóg ukarał kogoś za jego grzechy biedą albo chorobą, to po to, żeby grzesznik mógł odpokutować. Po co nam się wtrącać w takie sprawy. Ja już nie będę zwracał się do Ciebie, czy Ty się z tym zgadzasz, co ja Ci powiedziałem, bo ja wiem, jak Ty myślisz. Ty się po prostu nie zgadzasz ze mną. Czy się nie mylę?
     Odpowiedział mu, że to prawda, że nie zgadza się. Bo Bóg od nas chce, byśmy się do Niego upodobnili przez życie w miłości. I z tego będziemy sądzeni.
     – Ty jesteś młody nauczyciel – odpowiedział Mu. – Nie jesteś młody jako człowiek, ale jako nauczyciel dopiero zaczynasz, a więc póki czas, chcę Cię upomnieć jako uczony w Piśmie. Chociaż, ja bardzo przepraszam, że Cię tak zwyczajnie spytam. Nazywają Ciebie nauczycielem. Nazywają mistrzem. Czy ja powiedziałem, że Ty nie jesteś nauczycielem albo czy ja powiedziałem, że nie jesteś mistrzem? Ja wcale tego nie powiedziałem. Ale ja mam jedno pytanie do Ciebie. Czy ja nie mogę mieć? Ty sam odpowiedz, czy ja mogę mieć jedno pytanie do Ciebie. Ty nie chcesz wiedzieć, jakie pytanie ja mam do Ciebie? A nawet jeżeli Ty nie chcesz wiedzieć, to ja i tak Ci je zadam.
     Uznał, że już dosyć zabawy i przerwał mu, mówiąc, że na pewno Go spyta, kto był Jego nauczycielem albo w jakiej szkole rabinackiej pobierał naukę, albo kto Mu zezwolił nauczać.
     – Och, jakiś Ty jest mądry! Ja wcale nie mówię, że ja wątpiłem w to, czy Ty jesteś mądry. Ale ja nie wiedziałem, że Ty jesteś aż taki mądry. To bardzo dobrze. Bo ja mam takie stare przyzwyczajenie, że nie lubię rozmawiać z głupimi ludźmi. Och! To już nie będę pytania powtarzał, tylko z wielką uwagą czekam na Twoją odpowiedź.
     Odpowiedział mu, że Jego nauczycielem jest Ojciec, który przemawia przez Pismo Święte.
     – Ale widzisz, jestem pokornym człowiekiem. Jeżelibyś Ty mnie spytał, dlaczego uważam siebie za nauczyciela… Bo może Ty nawet się zdziwisz, ale dlatego się uważam za nauczyciela, że uczyłem się u mojego nauczyciela, a on się uczył u swojego nauczyciela. A czegóż się uczyłem u mojego nauczyciela i mistrza? Uczyłem się, jak należy rozumieć Pismo Święte. Tylko tyle i nic więcej. A Ty tak mówisz, jakbyś Ty pierwszy zajął się Księgami Świętymi. A może Cię nie zrozumiałem, a może się przesłyszałem, choć przecież zdaje mi się, że słuch mam jeszcze wciąż bardzo dobry i potrafię wszystkie Twoje brednie usłyszeć.
     Powiedział z goryczą, że ani doktorzy w Piśmie, ani faryzeusze w gruncie rzeczy nie wykładają tego, co Pismo Święte zawiera, ale wykładają to, co sami wymyślili i tego nauczają ludzi, a to bardzo często jest zaprzeczeniem podstawowych zasad objawionych przez Boga.
     I nagle prysła jak bańka mydlana tamta uprzejmość uczonego w Piśmie, grymas uśmiechu przemienił się w niekontrolowaną wściekłość:
     – Cicho! Sza! – wykrzyknął. – Spokój! Ani słowa więcej! Tyś powiedział, Tyś się ośmielił powiedzieć, że my nauczamy czegoś, co jest zaprzeczeniem prawd, jakie zawiera Pismo Święte. To jest największa obraza, dla nas, uczonych w Piśmie i faryzeuszy, i dla mnie osobiście. To gorsze niż gdybyś mi powiedział, że jestem gojem, że jestem człowiekiem jedzącym wieprzowinę. I dlatego wzywam Cię, żebyś udowodnił to, co usłyszeliśmy.
     Żal Mu go było. Zaczął mówić tak spokojnie, z taką łagodnością i wyrozumiałością, na jaką Go tylko było stać:
     – Przekraczacie przykazanie Boże przez przywiązanie do podania waszego. Bóg powiedział: Czcij ojca twego i matkę twoją; oraz: Kto złorzeczy ojcu lub matce, śmiercią będzie ukarany. Wy natomiast mówicie: Kto by ojcu lub matce oświadczył: Korban, czyli – niech wsparcie, jakie mógłbym ci dać, będzie ofiarą dla Boga – ten jest zwolniony z obowiązków wobec swego ojca i swej matki. Tak to znieśliście przykazanie Boże w imię swego podania. Słusznie prorokował o was Izajasz, mówiąc:
    
            Lud ten czci mnie wargami,
            lecz serce jego daleko jest ode mnie.
            Na próżno mniemają, że oddają mi cześć;
            bo nauka ich to tylko ludzkie nakazy.
   
     Jego rozmówca najchętniej rzuciłby się na Niego z pięściami, ale jeszcze na tyle zapanował nad sobą. Podniósł tylko w górę nagie ramiona – z których zsunęły się obszerne rękawy – gestem oburzenia:
     – Ty szatanie! Jak śmiesz! Kim się czynisz! Przeciwko nauce mędrców naszych!
     Aż się zachłysnął z oburzenia. Stracił oddech. Oczy wyszły mu na wierzch. Zdawało się, że ducha wyzionie z wściekłości. Ale już złapał rytm. Zatrzepotał rękami i wybuchnął falą obelg:
     – Ty pokurczu diabelski, Ty głupcze. Czy może być coś mądrzejszego niż korban. Ty nic nie rozumiesz. Właśnie to prawo świadczy, że Bóg jest najważniejszy, że ważniejszy jest niż ojciec i matka.
     Zgromadzeni przysłuchiwali się temu z przerażeniem i ze zgorszeniem, a ten wołał w uniesieniu:
     – Cóż jest człowiek, a zwłaszcza czym jest stary człowiek. Jest i go nie ma, a chwała Pańska trwa na wieki. Rozumiesz to, podły chamie! Bóg i tylko Bóg! A człowiek jest dziś, jutro go nie ma, a Boża chwała i tylko Jego chwała trwa na wieki!
     Czekał aż skończy, aż się wygada, aż się wyzłości. Ale nie zanosiło się na to, wobec tego wykorzystując moment przerwy, zaczął mówić spokojnie, że wszystkie te i jeszcze inne tłumaczenia na nic się nie zdadzą wobec prostego przykazania, jakie jest zawarte w Dekalogu: „Czcij ojca swego i matkę swoją”.
     Tu już Jego rozmówca nie wytrzymał. Zawołał:
     – Bądź przeklęty! – splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł.
     Ludzie rozchodzili się z wolna, wracali na swoje miejsca, wymieniając uwagi. Słyszał rozmowy, komentarze, zdania luźno wypowiadane na swój temat:
     – Jakby był Mesjaszem, to by nie pozwolił, żeby Go tamten tak obrażał. Mesjasz prawdziwy ukarałby takiego, który by Go przezwał. A Ten usłyszał przezwisko i nic – ani be, ani me.
     Poczuł, że dla nich przestał być Mesjaszem. Patrzyli na Niego jak się patrzy na stół albo drzewo. Już był zwyczajny – oplwany, przeklęty. A nawet gorzej: odarty z nadzwyczajności. Patrzyli z lekceważeniem, obojętnością. Znikli gdzieś Jego uczniowie.
     Sprawę starali się ratować młodzi:
     – Bardzo prosimy do stołu. Zdrożony jesteś. Najwyższy czas, aby się posilić. Uczniowie Twoi już czekają na Ciebie.
     Poszedł za nimi. Uczniowie już siedzieli przy stole, choć nie czekali na Jego przyjście i sami zaczęli się posilać. Wyczuł obcość. Musieli jeszcze przed momentem rozmawiać o Nim i speszyło ich Jego przyjście. Teraz jedli i pili zapamiętale, nie zwracając na pozór uwagi na Niego. Po chwili Judasz przełamał milczenie – już był pijany i dlatego stał się rozmowny, on, który przeważnie milczał:
     – No i miałeś pierwszą próbkę Twojej dobrej nowiny, z którą chcesz iść do biedaków. Po prostu Ci nie uwierzyli. A może powiem wyraźniej: wyśmiali Cię. A spodziewałeś się, że przyjmą Cię z entuzjazmem, że na rękach Cię poniosą.
     Filip chciał uspokoić go i przerwać jego gadaninę, ale to nie doszło do Judasza. Kontynuował zaczętą kwestię:
     – Nie uwierzyli we własne szczęście, w szczęście, które Ty im chcesz dać – zaśmiał się bezczelnie. – I co Ty na to?
     Spojrzał na Judasza, przyjrzał się pozostałym. Chyba inni też za dużo wypili wina. Łatwo było przesadzić – im, tak spragnionym po długiej drodze, no i tak zawiedzionym po Jego rozmowie z uczonym w Piśmie. Judasz mówił dalej z bezczelną, pijacką pewnością siebie:
     – No i pierwszy numer się nie udał. A Tobie się zdawało z pewnością, że w ten sposób zdobędziesz biedaków i pójdą za Tobą wszyscy, jak jeden mąż. I zrzucą najwyższego kapłana, a może nawet Heroda. A to by było nawet dobre – zaśmiał się znowu. – A na jego miejsce osadzą Ciebie. A my będziemy na czele poszczególnych krain Palestyny. Nowy ród Jakubowy – zarechotał. – Dwunastu, tak jak dwunastu synów Jakubowych. Tylko Ci jeszcze paru brakuje. Ilu nas jest? Policzmy – wyciągnął palec do Andrzeja. – Andrzej pierwszy. A może Szymon pierwszy, przepraszam, przepraszam, Szymon-Piotr, a nawet tylko Piotr. Tak, on skała. To co Ty mu chcesz dać, kawałek Galilei? Szymonie-Piotrze – przybrał ton uroczysty – czy chcesz przyjąć Galileę?
     – Przestań. Jesteś pijany – Piotr warknął ze złością.
     Ale Judasz nie dał sobie przerwać:
     – Bo Judeę sobie zastrzegam. Ja będę królem Judei. A co? Nie stać mnie na to? Wreszcie będę królem. A Piotr w Galilei. Ale nie udało się. Ta hołota nie uwierzyła Ci. I z wszystkich Twoich planów nici. – Czknął. – Najlepszego wina te chamy nie dali. Ale nie dali, bo i nie mają. A wiesz, gdzie Twój błąd? Nie wiesz, a ja Ci mogę powiedzieć. Tyś obrał zły styl. To nie tak się przychodzi do tego motłochu. Gdyby tu wszedł Jan Chrzciciel z włosami po pas, z brodą do kolan, w przepasce ze skóry wielbłądziej, to by tu wszyscy, jak jeden mąż, u jego stóp plackiem leżeli. Na tę hołotę trzeba albo bata, albo cudowności. Wtedy by Ci we wszystko uwierzyli, nawet w to, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Nawet by uwierzyli, że Bóg jest Ojcem – że ich kocha. Tak, nawet że tę hołotę Bóg kocha – powtórzył. – Uwierzyliby. Ręczę Ci słowem – zaperzył się. – Jeśli nie wierzysz, mogę Ci przysięgnąć. Na brodę proroka Jana – zaśmiał się znowu. – Ale tak? Oni myśleli, że skoro jesteś Mesjasz, to przyjdziesz z hufcem anielskim. A tymczasem przyszedłeś z nami, i to jeszcze nie w komplecie, bo Ci do dwunastu trochę brakuje – zaśmiał się znowu. – Po to, żeby ludzie uwierzyli, że coś jest inne niż dotąd wyznawali… No, no, no – tu zaczął kiwać Mu palcem w geście przeczącym. – To nie tak prędko. Nawet jakby to było z ich korzyścią!
     Ale już mówił coraz ciszej. Powtarzał się, ogarniał go sen. Zamykały mu się oczy, niewyraźnie składał poszczególne sylaby. Ciekła mu ślina z ust. Nie przypominał w niczym eleganckiego dandysa, którym był na co dzień. Oparł wreszcie głowę o ręce rozłożone na stole i zasnął.
     Znowu rozejrzał się po twarzach „swoich uczniów”. To nie było tylko pijackie bredzenie Judasza. On wyraził dokładnie to, co w nich wszystkich się działo. On ze swoją pijacką brutalnością odsłonił to, co się stało w ich duszach.
     Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Podniósł głowę. Nad Nim stała pochylona Matka:
     – Mogę Cię prosić na chwilkę?
     Podniósł się. Odprowadziła Go na ubocze. Zobaczył zatroskaną twarz. „I Ona przejęła się moją klęską. I Ona we mnie zwątpiła”.
     – Wina nie mają.
     Nie zrozumiał, co mówi. Ale Ona już Mu tłumaczyła:
     – Nikt nie przypuszczał, że tylu gości przyjdzie. Nikt się z tym nie liczył, że tylu ludzi nieproszonych się zgromadzi. Zeszli się, bo myśleli, że Ty jakiś wiec chcesz zorganizować, że będziesz przemawiał, wydawał jakiś manifest, że będziesz wzywał ludzi do protestu przeciwko wysokim podatkom, niektórzy nawet, że ogłosisz niezawisłość Galilei…
     Nagle obok Matki wyrosła postać pana młodego z chmurną twarzą i drobnej jego żony z oczami we łzach.
     – Nie odchodź od nas – mówił pospiesznie. – Proszę Cię, zostań. Wybacz mi ten brak wina. Ale jeszcze jest woda z octem. Mamy naprawdę bardzo dobrą wodę. Ludzie ze wsi przychodzą do naszej studni. Są owoce. Nie odchodź. Zostańcie, i Ty, i Twoi uczniowie. Taką radość nam sprawiłeś, że przyszedłeś.
     Słuchając tego, co mówił, nieoczekiwanie przypomniał sobie kamienne stągwie, z których zaraz po przyjściu czerpał chochelką wodę, aby się umyć. Przypomniał sobie, że była zimna i świeża. I nagle już wiedział. „Boże, Ojcze mój, proszę Cię, daj znak, okaż Swoje miłosierdzie dla tych biednych ludzi. I niech uwierzą w moje słowa, że Ty ich kochasz. Nie tylko bogatych, ale również i ich, biedaków”.
     Wyszedł przed dom. Stągwie były prawie puste. Akuratnie przez podwórko przechodził jeden ze sług, niosąc tacę z próżnymi naczyniami do kuchni.
     – Napełnij stągwie wodą, proszę.
     Ten popatrzył na Niego najwyraźniej z mieszanymi uczuciami. Z pewnością i on widział w Nim Mesjasza odartego z godności. Ale posłuchał Go.
     Za chwilę widział, jak słudzy wlewają z wiader do stągwi przyniesioną wodę. Zbliżył się. Patrzył na gromadzoną wodę i wciąż się modlił, mając jeszcze w pamięci przestraszone oczy panny młodej i rozpacz pana młodego, zapijających się swoich uczniów i tę gromadę biedaków, którzy przyszli po to, by się przekonać, że nie takiego Mesjasza oni oczekują. „Niech uwierzą słowu, z którym mnie do nich posłałeś”. Posłyszał głos jednego ze sług:
     – Jeszcze masz jakieś polecenia? Matka Twoja kazała nam spełniać wszystkie Twoje życzenia. Czy…
     Przerwał mu:
     – Zanieście to wino staroście weselnemu.
     Popatrzyli na Niego niedowierzająco.
     – Jakie wino? – jeden z nich wyjąkał.
     – To. Z tych stągwi – dodał, by nie było wątpliwości.
     – Zwariował – posłyszał szept któregoś z nich.
     – Przecież w stągwiach jest czysta woda – drugi zaczął łagodnie tłumaczyć, jak się tłumaczy furiatowi, w obawie, by nie wybuchnął wściekłością. – Naprawdę, w stągwiach jest czysta woda. Coś Ci się pomyliło. Tu nie ma wina. Nie wierzysz? Dobrze, udowodnię Ci, że się mylisz.
     Spokojnym krokiem, obserwowany z podziwem przez kolegów za swoją wyrozumiałość i cierpliwość, podszedł do stągwi. Chciał wziąć garnuszek stojący na półce, ale zatrzymał się w pół ruchu. Oparł się oboma rękami o brzeg kamiennej beczki, nachylił się nad nią, powąchał, już nie sięgał po garnek, ale gwałtownym ruchem dłoni zaczerpnął wody, która stała się winem. Wypił. I jakby zmartwiał. Jakby zamienił się w kamienny posąg. Jego koledzy już obserwowali go w najwyższym napięciu, ale i oni zamarli. Dopiero po chwili ten stojący przy stągwi zaczął się powoli do nich odwracać, jak się obracają ciężkie drzwi w żelaznych zawiasach albo jakby ktoś kamienny posąg obracał wzdłuż osi. Zobaczył jego białą twarz, z której jeszcze spadały krople wina i usłyszał słowa wypowiadane martwymi z przerażenia ustami:
     – Zwariowałem. To jest wino, nie woda.
     Teraz zareagowali jego koledzy. Podbiegli do stągwi i zrobili to samo, co tamten: dłońmi czerpali wino, aby się przekonać.
     – Wino! Wino! Wino! – wrzeszczeli. Śmiali się. Podskakiwali jak dzieci. – Wino!
     Pierwszy opamiętał się ten, który na początku odkrył, co się stało. Stanął zwrócony do Niego tak jakby Go pierwszy raz w życiu zobaczył na oczy. Znowu zamarł w bezruchu, tak jak przy stągwiach. Dopiero teraz uspokoili się pozostali dwaj słudzy i również zaczęli patrzeć na Niego tymi innymi oczami.
     – To Ty masz taką moc w sobie? Ty jesteś cudotwórcą, od Boga do nas przysłanym.
     I jeszcze moment a klęczeli u Jego stóp. Mówili coś jeden przez drugiego:
     – Wybacz nam, że naśmiewaliśmy się z Ciebie.
     – Ty jesteś prawdziwym Mesjaszem, tak jak Cię wskazał Jan!
     – Daruj naszą niewiarę.
     – Że też nas to spotkało, aby widzieć Cię na własne oczy!
     Był w pierwszej chwili zupełnie zaskoczony tym ich zachowaniem. Ale już ich podnosił z klęczek i tłumaczył:
     – Przecież to nie moja zasługa, to dzieło Boże. Wstawajcie i noście na stoły, bo tam już z pewnością puste kubki stoją przed gośćmi.
     Już się nieporadnie dźwigali, nabierali do dzbanów wino, nieśli do starosty weselnego, a w Nim trwała radość tak przeogromna, że chciało Mu się krzyczeć w głos, ale chyba by i tak nie potrafił, bo gardło miał ściśnięte, że ledwo mógł ślinę przełknąć. Więc patrzył na to, co się dalej dzieje, tak jak chłopiec, któremu udało się sprawić niespodziankę rodzicom. Widział, że podchodzą do starosty, że młodzi podnoszą się ze swoich miejsc stężali z przerażenia, ze zdziwienia, zaskoczeni, nic nierozumiejący. Widział, że starosta próbuje, kosztuje napój dostarczony przez sługi, widział jego zadowolenie i dosłyszał zdanie wypowiedziane w kierunku zbliżającej się młodej pary:
     – Każdy człowiek podaje najpierw dobre wino, a gorsze dopiero wtedy, gdy wszyscy już trochę się napiją. Ty zaś zachowałeś dobre wino aż dotąd.