N
Bądź zdrowa! (jak dziwnie brzmi dzwon!)
Bądź zdrowa! (lecą liście z drzewa…)
Bądź zdrowa! (miłość jest jak zgon…)
Bądź zdrowa! (wiatr złowrogi śpiewa…)
– Już nigdy –
Rwie serce Twój płacz!
– Wydarł się z piersi niespodzianie,
– Żegnam Cię – trzeba – i Ty Boże racz –
– Litości!… –
W konie!… Chryste Panie!…
(Tadeusz Miciński)
Są rozmaite nurty w życiu człowieka. Wśród nich jednym z najważniejszych jest miłość – potrzeba kochania i bycia kochanym. Ten nurt jest tak ważny, że można powiedzieć: bez niego człowiek przestaje być sobą, przestaje być człowiekiem.
Miłość ma rozmaite formy wyrażania się. Dziecku, które się narodzi, najbardziej jest potrzebna fizyczna obecność matki. Pamiętam moje zdumienie i zachwyt w Japonii, gdy odkryłem, że w tym kraju XXI wieku nie ma wózków. Małe dzieci są po prostu przytroczone na plecach matek. Tego małe dziecko potrzebuje najbardziej: obecności fizycznej swojej matki. A my, Europejczycy, którzy się szczycimy ogromnymi osiągnięciami w życiu społecznym i jednostkowym człowieka, wynaleźliśmy chorobę sierocą. Dziecko w żłobku już nie płacze za matką, tylko kiwa się rytmicznie albo nawet tłucze główką o ścianę. Taka choroba pozostawia trwałe skutki w psychice dziecka. Dziecko potrzebuje, zwłaszcza w tym najpierwszym swoim okresie życia poczucia bezpieczeństwa, oparcia o matkę, która mu dała życie. Choć już od wczesnych lat, nawet takie małe dziecko, gdy rozpoczyna swoje pierwsze zwiedzanie świata, szuka miłości poza kręgiem rodziców. Raczkując po dywanie spotyka się główką w główkę z drugim takim samym bobasem jak ono i próbuje zawierać przyjaźnie, z mniejszym lub większym efektem.
Czasem sprawa się kończy wielkim płaczem, bo poszło o zabraną albo nieotrzymaną zabawkę, i dziecko znowu ląduje w ramionach matki, która jest wciąż ostoją wypróbowanej, pewnej miłości. I tej dziecko nie chce stracić za wszelką cenę.
Czekałem na odprawę biletową na dworcu lotniczym w Los Angeles. Nagle wybuchł krzyk dziecka. W drugim ogonku, do Lufthansy, stała kobieta z dzieckiem na ręku. Obok nie na posadzce znajdowało się dziecko – znajdowało się: leżało, skakało, rzucało się na ziemię i wrzeszczało. Matka, bo tak coraz bardziej rozpoznawałem sytuację, stała i przyglądała się temu wybuchowi histerii, płaczu, złości dość spokojnie. Najwidoczniej chciała je wziąć na przetrzymanie. Ale wciąż nie rozumiałem, w czym rzecz. Trwało to długo. Już sam ledwo wytrzymywałem ten wrzask. Nie tylko zresztą ja. Niepokój obserwowałem również u innych stojących. Wreszcie matka oddała trzymane dziecko w ręce drugiej kobiety, a sama wzięła w ramiona to ryczące. Uspokoiło się natychmiast. Jeszcze drgało spazmami płaczu. Jeszcze całe zasmarkane, spocone, mokre od łez i potu wyszlochiwało resztki żalu, ale już wczepione obiema rączkami w matkę uspokajało się. Tam był strach, że może matkę utracić. Zazdrość, że miłość, która się jemu należy, matka oddaje komu innemu. Teraz to wszystko mijało. Wracał spokój.
W miarę upływu lat trwają coraz intensywniejsze wyprawy w poszukiwaniu miłości. Jeszcze wraca z nich w objęcia matki, rozryczane, gdy ktoś odrzuci jego przyjaźń, gdy się zawiedzie na jakimś człowieku. Ale wszystkie te zawody i rozczarowania nie zahamują ciągu poszukiwania przyjaźni. I można patrzeć potem z podziwem, jak dwie takie podfruwajki chodzą ze sobą godzinami i rozmawiają. O czym te smarkate tyle potrafią mówić? – pytają zdumieni rodzice. A one po prostu nacieszyć się sobą nie mogą. Wpatrzone jedna w drugą, pełne podziwu, dogadują się, chcą być sobie podobne, chcą stanowić jedno. Wobec tego o wszystko trzeba się dopytać, wszystkiego trzeba się dowiedzieć, sprawdzić, uzgodnić, a więc i wzbogacić się tym, czego sama nie mam, a co ona ma w nadmiarze.
Potem przychodzi czas dorastania, szukania partnera na zawsze, na całe życie, na dobro i zło. Okres miłości i małżeństwa. Okres najpiękniejszy, najbogatszy. Czas zachwytu drugim człowiekiem, oddania mu się całym sobą, zjednoczenia się z nim i duszą, i ciałem. Budowania wspólnego domu. Z kolei pojawia się w domu owoc tej miłości małżeńskiej – dziecko. To jest nowa epoka miłości w życiu małżeństwa. Miłość do dziecka. Najpierw do tego małego, bezbronnego. Odkrywanie w tym nowym stworzeniu siebie. Podobieństwo w rysach, w odruchach, w sposobie trzymania głowy. Potem do tego, które zaczyna reagować, formułować pierwsze wyrazy, pierwsze zdania. Stwierdzanie z radością, jak ten mały człowiek przejmuje to, czego się uczy. Miłość do dziecka – przez wszystkie burze, które wybuchać będą na rodzinnym niebie w okresie jego usamodzielniania się. Gdy po raz pierwszy uwolni swą łapkę z ręki ojca i powie „ja sama”. Gdy potem podejmie pierwszą ważną decyzję na miarę swoich pięciu czy ośmiu lat. Miłość do dziecka, odrzucana przez nie w okresie dojrzewania, a przecież trwająca nawet wtedy bardzo intensywnym, podziemnym nurtem. Miłość, która coraz bardziej przekształcać się będzie w przyjaźń – przyjaźń jedyną, gdzie pewność jej nienaruszalności nie da się porównać z żadną inną ludzką przyjaźnią.
Aż przyjdzie starość – okres, kiedy krzywa miłości zdaje się zapadać w nicość. Zanim nastąpi śmierć fizyczna, poprzedza ją śmierć duchowa – gdy umrze miłość. Okres, gdy człowiek stwierdza, że już nie jest w stanie kochać, gdy jego serce wypalone i puste może odczuwać tylko gorycz. Gdy człowiek już wie, że nikt go nie kocha, że nikt już nie patrzy na niego z miłością – wprost przeciwnie, z obojętnością, a nawet z litością, współczuciem czy wstrętem. Pobrużdżona twarz, przerzedzone włosy, stare zęby. Kiedy człowiek sam, patrząc w lustro, może najwyżej tylko współczuć sobie, że tak wygląda. Ale wtedy właśnie może się stać cud. Gdy nagle na kolana takiego starego człowieka wgramoli się wnuczka i patrząc szeroko otwartymi oczami w twarz swojego dziadzia powie z głębokim przejęciem: Jak ja ciebie kocham. A nawet córka kiedyś potwierdzi to z odcieniem zazdrości: Mój mały to chyba bardziej ciebie, mamo, kocha niż mnie. Miłość po południu, gdy zdawało się, że już wszystkie słońca bezpowrotnie pogasły. To można stwierdzić obserwując, jak wychodzą dziadek z wnuczkiem na spacer, trzymając się za rękę, jak trwa godzinami rozmowa na tematy zasadnicze: Dlaczego Pana Boga nie widać? Albo całkiem błahe: Jak to jest, że kwiatuszki mają rozmaite kolory? Miłość dziecka do swych dziadków. Miłość dziadków do swojego wnuczka.
Dotąd nie mówiliśmy o jeszcze jednym nurcie miłości w życiu człowieka: o miłości Boga. A On towarzyszy – powinien towarzyszyć – człowiekowi całe życie. Jest nurtem najbardziej zakrytym, ale zarazem i najgłębszym z wszystkich przeżyć ludzkich. Na samym początku to jest sprawa rodziców. Oni powinni ukazać dziecku Boga jako miłość. Najprostszą drogą są choćby wszystkie obrzędy wyrosłe w Kościele na tajemnicy narodzenia Jezusa, męki i zmartwychwstania. Uroczystości kościelne, domowe. Choćby drzewko, szopka, kolędy. I tak do świadomości dziecka bardziej niż argumenty rozumowe trafiają melodie, kolory, świętowania. W ten sposób rodzą się pierwsze jego odkrycia, że Bóg nas kocha, bo dał nam swojego Syna, który leży na sianku, nad Nim osioł i wół – wszystko to własnymi rękami dziecka z pomocą tatusia skonstruowane, powycinane, polepione, pomalowane. Że my Boga kochać możemy – choćby pociągając sznureczkiem kołysać Boże Dzieciątko leżące w żłobku w kościelnej szopce. Oczywiście to jeszcze ta miłość, która nic nie kosztuje, za którą nic nie trzeba płacić, miłość na wyrost, na uczucie tylko – gdy dziecko mówi przed położeniem się do łóżeczka: Boziu, pa. To dopiero z czasem dojdzie do konfrontacji zachcianek, ułatwień, przyjemności z tym, co powinienem, o co dopomina się sumienie, a co się nazywa przykazaniami Bożymi. Dopiero potem dziecko będzie dorastać do tego, że każda uczyniona drugiemu radość jest radością uczynioną Bogu samemu.
Z biegiem lat człowiek coraz wyraźniej rozumie, że Bóg Ojciec dał nam Jezusa Chrystusa, byśmy przez Niego mogli łatwiej żyć w miłości. A bywa ona taka jak Piotra, Jana, jak Magdaleny albo Marty, jak tłumów idących za Nauczycielem i Cudotwórcą, jak Nikodema czy Zacheusza. Bywa, że nasze wyznanie brzmi na kształt wyznania apostołów: Panie, cóż za to otrzymamy, że porzuciliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą? Bywa, że dopiero po latach stać nas na wyznanie Piotra: Do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa żywota wiecznego. Dopiero po latach przekonujemy się ostatecznie, że On dla nas jest Drogą, Prawdą i Życiem. Miłość do Jezusa, która w każdym życiu ludzkim ma swoją historię – swoje wzloty i swoje upadki, zachwyty i zobojętnienia, wierność za wszelką cenę i zdrady. Miłość do Chrystusa przez bunty, rozterki, rozczarowania i powroty. Zresztą nie jest tak bez powodu, bo jest to wybór trudnej drogi, życia nie dla pieniędzy ani przyjemności, nie dla zarobku w jakiejkolwiek formie, ale dla samego człowieka, dla jego potrzeb – z czystej miłości.
Może się zdarzyć, że ta miłość do Boga tak człowieka porwie, że wszystkie ludzkie miłości zbledną. Tak rodzą się powołania kapłańskie i zakonne. Tylko w ten sposób można zrozumieć ludzi, którzy się zamykają na całe życie w klasztorach klauzurowych, którzy idą na misje w odległych krajach, którzy podejmują pracę duszpasterską w kościołach parafialnych miast i wsi.
Miłość do Jezusa nas, ludzi dziś żyjących, którzy możemy Go spotkać w Eucharystii, w sakramentach, w Ewangelii, w nabożeństwach, dochodzi do głosu czasem w modlitwach, czasem na Mszach świętych. Czasem poprzez Ewangelię czytaną, słyszaną, ale równie często przez napotkaną dobroć ludzką, własny grzech, doznaną krzywdę. Ale powinna dojść do głosu zwłaszcza wtedy, gdy się ludzkie miłości posypią. Gdy dojdzie do zdrady ze strony bliskiego nam człowieka, do odejścia a przynajmniej zawodu, rozczarowania. Wtedy każdy z nas musi być na tyle dojrzały i wprawiony w miłość Boga, by zwrócić się do Niego i powiedzieć: Ty jesteś jedynym źródłem miłości, Miłością samą, Istotą najwierniejszą. W takim momencie muszą zaowocować wszystkie dotychczasowe modlitwy, uniesienia, żeby człowiek nie zażył trucizny albo nie wyskoczył przez okno, ale zjednoczył się z Jezusem zdradzonym przez Judasza, opuszczonym przez przyjaciół, którego w chwili próby zaparł się najwierniejszy Piotr. Z Jezusem upadającym pod krzyżem, sponiewieranym, wzgardzonym, wyśmianym, skazanym niesłusznie na śmierć.
Miłość Boga musi zabrzmieć pełnym dźwiękiem, gdy człowiek wchodzi w starość – gdy się zbliża ku śmierci. To ma być czas intensywnego przygotowania na spotkanie z Bogiem. Słyszy się niekiedy słowa mówione z nutą ironii, że ktoś dopiero na starość zaczął się modlić, chodzić do kościoła, stał się pobożny – a przecież tak to być powinno. Starość ma być dorastaniem do śmierci, do spotkania z Bogiem, do tej jedynej wielkiej miłości, która nas czeka po tamtej stronie drzwi życia.