Biblioteka


16. Przed Piłatem (1)





Przed Piłatem (1)

 
   Przystanął. Dopiero teraz ocknął się. „Dlaczego nie idę dalej. Dlaczego nie ma szturchańców, popchnięć”. Z trudem uchylił ciężkie powieki. Poprzez czerwone plamy dojrzał szary mur. „Gdzie jestem? Skąd się tu wziąłem?” Usiłował sobie przypomnieć najbliższą przeszłość. To był Sanhedryn i „winien jest śmierci”, które prawie że jeszcze brzmiało w uszach. „A teraz do Piłata”. „A więc to jest Antonia” – domyślił się. Ostrożnie spróbował rozglądnąć się. Ostrożnie, bo wiedział, że każdy ruch powoduje ból. Tak było i teraz, gdy pokręcił karkiem. Zabolało aż do szpiku kości. Ale nie zrezygnował.
 Wysokie, groźne mury twierdzy blokowały cały horyzont. Widział ją przecież już tyle razy, ale jakby dopiero w tej chwili stwierdzał jej ogrom. Nigdy nie był we wnętrzu. Teraz miał je zobaczyć. W murze wysokim, rozciągającym się od jednej wieży do drugiej, zionęła otwarta brama. Zobaczył, że Kajfasz podchodzi do strażnika stojącego przy bramie i coś mu wyjaśnia. „Po co on tam poszedł?” – dziwił się. Doszły do Niego poszczególne słowa: „Sanhedryn”, „umówieni”. Żołnierz skinął głową z przyzwoleniem. Kajfasz potruchtał w stronę wejścia, ale zaraz zawrócił, dając znak szerokimi wymachiwaniami ramion, żeby reszta szła za nim.
 Poczuł uderzenie pięścią w plecy. Ruszył i On. Zaczęło się znowu poprzednie telepanie orzecha mózgu w pustym czerepie czaszki. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, patrzył pod nogi, żeby się nie potknąć. Nie wyobrażał sobie, co by się znowu mogło stać z Nim w takim wypadku. Chyba zemdlałby z bólu. A tego nie chciał. Zatrzymali się. Rozglądnął się ostrożnie. Znajdowali się na dziedzińcu. Nie spodziewał się, że jest tak wielki. Prostokąt o chyba ponad pięćdziesięciu metrach długości. W jego czterech rogach umieszczone wysokie wieże. Ogromny dziedziniec pokrywały potężne płyty, chyba bazaltowe. Niektóre z nich miały prawie dwa metry długości i prawie tyle samo szerokości. Znajdowali się przy wieży stojącej po przeciwnej stronie bramy wejściowej. Przed nimi pięły się kamienne obszerne schody, kończące się niewielką platformą. Wiodły one do pancernej bramy obitej blachą z wystającymi główkami gwoździ. Czekali w cichym gwarze głosów. Tylko Kajfasz, po swojemu drepcząc, popiskiwał to do tego, to do tamtego.
 Czekali. Nic się nie działo. Słońce prażyło, chociaż było rano. A może Mu się to tylko zdawało. A może jest chłodno? A ten upał to po prostu Jego gorączka? Nie był pewien. Wiedział tylko tyle, że jeżeli tak dłużej to potrwa, wtedy się przewróci, po prostu padnie ze zmęczenia. Ale chyba nie tylko Jemu jednemu wyczekiwanie zdawało się być za długie. Spostrzegł, że narasta gwar wśród ludzi Sanhedrynu. Niepokoili się. Byli urażeni. Wściekali się takim sposobem traktowania ich. Atakowali Kajfasza. Zarzucali mu, że czegoś zaniedbał, że to jego wina. Ten się bronił. Odgryzał się. Ale i on był coraz bardziej wściekły – na swych kolegów, na Piłata. I gdy zdawało się, że wybuchnie jakaś gigantyczna awantura, otworzyły się drzwi, pojawił się Piłat poprzedzany przez dwóch żołnierzy, którzy zajęli miejsca po obu jego stronach.
 Podświadomie liczył na to, że wśród żołnierzy zobaczy starego znajomego: setnika z Kafarnaum albo przynajmniej jego adiutanta, którego uzdrowił. Ale nie. Spod hełmów wyglądały obce dwie twarze. „Zostawił ich w pałacu Heroda Wielkiego, wiedząc, że się przyjaźnimy, żeby przypadkiem nie wstawili się za mną”.
 Snuł swoje przypuszczenia, nawet nie zwracając uwagi na to, co się dzieje. Dopiero po chwili usłyszał, że Kajfasz pośpiesznie coś mówi do Piłata oddzielony od niego kaskadą schodów, po swojemu przestępując z nogi na nogę. Dochodziło do Niego jak z zaświatów o tym, że schwytano Go: Jezusa z Nazaretu wczoraj późnym wieczorem, że w nocy odbyło się przesłuchanie, że właśnie teraz miał miejsce sąd Sanhedrynu, który wydał wyrok skazujący Jezusa z Nazaretu na śmierć.
 Bolała Go cała głowa. Chciał, żeby się to wszystko skończyło jak najprędzej, a tu ten Kajfasz ze swoim głosem, który Mu sprawiał prawie fizyczny ból. Spojrzał na Piłata. Ten przysłuchiwał się tej przemowie, nieprzemowie z narastającym zniecierpliwieniem, aż wreszcie przerwał tę gadaninę zapytaniem:
 – Jaką skargę wnosicie przeciw temu człowiekowi?
 Kajfasz uciął w połowie słowa, zamilkł. Chyba coś było nie tak, jak to przewidywał scenariusz ustalony czy może tylko wydumany. Nieoczekiwanie wysunął się przed niego Annasz i, zachowując postawę pełną godności, pewny jakiejś przewagi, odparł prawie agresywnie:
 – Gdyby to nie był złoczyńca, nie wydalibyśmy Go tobie.
 Ale Piłat ani na moment nie zmienił sposobu podejścia i obojętnym głosem, jakby nie dostrzegał agresji czy pretensji ze strony Annasza, odpowiedział:
 – Weźcie Go wy i osądźcie według swojego prawa.
 Odwrócił się i zaczął odchodzić, ale zatrzymał go wrzask, który momentalnie wybuchł. To zareagowała przysłuchująca się temu niefortunnemu dialogowi reszta dostojników Sanhedrynu, którzy teraz zaczęli wołać jeden przez drugiego:
 – My nie mamy prawa skazywać na śmierć!
 – Nam nie wolno nikogo zabić!
 – Tylko ty masz władzę zasądzać na krzyż!
 To wszystko zabrzmiało nie tylko jak wyjaśnienie ich stanowiska wobec Niego: Jezusa z Nazaretu, ale również jak pretensja, że Rzymianie pozbawili Sanhedryn prawa skazywania ludzi na śmierć. W którymś momencie Piłat – jakby miał dość tego jazgotu, zapytał:
 – O co Go oskarżacie?
 Wrzask ucichł. Nie trzeba było być szczególnie domyślnym, żeby stwierdzić, że takiego pytania znowu Sanhedryn nie spodziewał się. Dopiero po chwili zaczęły się podrywać poszczególne odpowiedzi, ostrożne, jakby macające grunt po ciemku, żeby się nie potknąć, nie zawadzić o jakąś przeszkodę. Głosy, które najchętniej by się nie pojawiły, ale gdy już nie ma wyjścia, ale aby ratować swoją twarz – trzeba było mówić. Więc rozpoczął się gwar, który stopniowo narastał. Można w nim było odróżnić poszczególne słowa, jak „cezar”, „podatek”, „bunt”, „król”, ale to wszystko bulgotało niepewnie, jak gotująca się zupa w garnku.
 Przysłuchiwał się temu z rosnącym zainteresowaniem. Jakby zapomniał o bólu rozsadzającym Mu głowę, o złamanej szczęce, rozbitym nosie i łukach brwiowych stanowiących otwartą ranę. Coś tu się nie zgadzało. Był trzeźwy, przytomny i… zdumiony. Na ile zrozumiał niedawne wypowiedzi Kajfasza, wszystko było obgadane pomiędzy Piłatem a kapłanami, cała wizyta w twierdzy Antonia miała potrwać nie więcej niż parę minut i wyrok śmierci miał zapaść natychmiast. Tymczasem Piłat słuchał cierpliwie jazgotu Sanhedrynu, chyba przyzwyczajony do rozmawiania z Żydami, nareszcie, wskazując na Kajfasza, powiedział:
– Mów ty.
Kajfasz, jakby zaskoczony a nawet przerażony, zamrugał oczami, podreptał drobnymi kroczkami i zaczął:
– Stwierdziliśmy… – tu przerwał i zwracając się do tłoczącego się za nim Sanhedrynu, jakby szukając u nich potwierdzenia, powtórzył – Stwierdziliśmy wszyscy, nieprawda? – Dopiero gdy odnotował potwierdzające kiwanie głowami u niektórych współbraci, twarzą zwrócony znowu do Piłata powiedział: – że ten Człowiek – tu wskazał na Niego – podburza naród – nie zaryzykował, aby dopowiedzieć, do czego podburza, choć głos zawiesił, ale tylko poprawił się, mówiąc: – Nasz naród.
Znowu odwrócił się do tyłu, szukając potwierdzenia. Dopiero gdy je znalazł, gdy zaczęto kiwać głowami, uśmiechnął się zadowolony. Podparły go jeszcze głosy:
– Do buntu! Do powstania, do wojny z Rzymem!
Zerwało się w Nim oburzenie. Chciał zaprotestować: „To nieprawda, to kłamstwo, nigdy tego nie robiłem! A zresztą niczego takiego nie mówiono podczas przesłuchania prowadzonego w Sanhedrynie teraz ani u Kajfasza w nocy”. Ale się opamiętał, tym bardziej, że sobie uświadomił, że Kajfasz zaczął ostrożnie od słowa „stwierdziliśmy”. Jak tak, to znaczyło, że niekoniecznie teraz, podczas ostatniego przesłuchania.
Nie chciał jednak dać się zwieść toczącą się rozmową. Powrócił do pytania, które sobie przed chwilą postawił, a które Go tak zafrapowało: „Dlaczego Piłat nie postępuje według niewątpliwie ustalonego planu z Sanhedrynem? Dlaczego przystępuje do rutynowego przesłuchania, zamiast od razu skazać mnie na śmierć?” Dopiero z tych rozważań wytrącił Go nowy głos:
 – Odwodzi od płacenia podatków cezarowi.
 To był Annasz, który wygłosił to zdanie bez zająknięć ani niepewności, jakby dobił do portu, w którym można na stałe zakotwiczyć.
 „No tak. Teraz jest już wszystko jasne. Nie chodzi o to, jak było, tylko o to, by Piłat wydał wyrok ukrzyżowania. Każdy chwyt jest dozwolony. Podatki są konkretem i to bardzo ważnym konkretem. To pięta Achillesowa Rzymian!”
 Kajfasz znowu zwrócił się do Świętego Gremium, jakby czekał na potwierdzenie swojego zarzutu, i otrzymywał je w całej obfitości.
 – Tak, nawet w świątyni! Słyszeliśmy na własne uszy! Byliśmy przy tym! – zabrzmiały okrzyki.
 Powróciła fala wyczerpania tak gwałtowna, że zdawało Mu się, że padnie. Odpływały od Niego głosy, światło, zanurzał się w szumie tętniącej krwi, w tumanie szarości, schodzącej na Niego jak mgła gęsta, oblepiająca, z której nie można się wywikłać. Zdawało Mu się, że wszystkie siły, jakie jeszcze w Nim gdzieś pozostawały, teraz ściekają z Niego i wsiąkają w ziemię, że jeszcze chwila a On sam też tam spłynie. Jeszcze zanim Go wchłonęła ciemność, został Mu pod powiekami Kajfasz, jak z oczami jaszczurki, wpatrzony w Piłata, wskazując na Niego obiema rękami, wypowiadał kolejne oskarżenie.
 Budził się, wracał do przytomności jak z dalekiej podróży, jak po bardzo długim czasie nieobecności i pierwsze, czemu się dziwił, to było to, że stoi. A po drugie, usiłował się domyślić, co Go wyrwało ze snu, z tego czasu nieobecności. Dosłyszał jakiś stukot. Starał się otworzyć oczy: rozerwać powieki zalepione krwią i ropą. I znowu w czerwonych płatach zobaczył, z niejakim zdziwieniem, schody. „Schody? Skąd tutaj schody. Gdzie ja jestem?” Kolejnymi obiektami, które Go zainteresowały, były postacie żołnierzy. To ci schodzili teraz w dół. „Czyżby stukot ich sandałów powrócił mnie do przytomności?” – myśli leniwie przesuwały się przez Jego głowę. Ale przecież nie ten stukot! Coś było wcześniej. Ale co? Usiłował odgrzebać w pamięci jakiś strzęp, z którego mógłby coś odbudować. Podniósł głowę wyżej i zobaczył na szczycie schodów człowieka. Co to za człowiek? Dopiero teraz rozpoznał namiestnika. „A, to Piłat”. I wtedy jak za przyczyną machnięcia różdżką czarnoksiężnika przypomniał Mu się okrzyk, który Go wyrwał z ciemności: „Wprowadzić”.
 Prawie w tym samym momencie żołnierze doszli do Niego. Patrzył, jak odbierali powrósło z rąk strażników świątyni, którzy dotąd Go eskortowali. Myślał, że nie zdoła wejść na szczyt tej piramidy schodów. Bał się postawić pierwszy krok. Ale szarpnięty za powróz prawie zatoczył się na stopień, a potem podganiany kolejnymi szarpnięciami szedł krok za krokiem. Nawet nie spodziewał się, że tak szybko znajdzie się na górze. Omal nie wpadł na namiestnika, który stał i czekał na Niego, a teraz przyglądał Mu się, jak zadyszany, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, zgięty prawie wpół, na trzęsących się nogach, z trudem usiłował przybrać normalną postawę. Oczami tętniącymi uderzeniami serca zatrzymał w sobie twarz człowieka oglądającego trupa. „Nie, nie przyszedłem tutaj na sąd, ale po śmierć”.
 Ta twarz, którą zobaczył na mgnienie oka, znikła Mu. Piłat odwrócił się i skierował się do drzwi. Za nim wmaszerowali do wnętrza twierdzy żołnierze, ciągnąc Go za sobą. Omal nie przewrócił się o wysoki próg i znalazł się w jakimś mrocznym pomieszczeniu. W pierwszym momencie nie widział nic, dopiero po chwili zorientował się, że to jest rodzaj obszernego vestibulum, rodzaj ogromnej czworokątnej sieni, z której rozchodziły się schody w prawo i w lewo. W bocznych ścianach widniały drzwi do innych pomieszczeń. Pod ścianami były ustawione ławy, stoły, przy niektórych siedzieli żołnierze i grali w jakieś swoje gry, na ścianach umocowane tkwiły włócznie, miecze, tarcze.
 Z pojawieniem się Piłata w rozgadanej strażnicy zapadła cisza, żołnierze dźwigali się z ław, stawali wyprostowani. Piłat zbliżył się do niezajętego stołu, zasiadł na ławie, oparł się wygodnie o ścianę i nie patrząc na Niego, ale na blat stołu, rzucił prawie mimochodem pytanie:
 – To Ty jesteś królem?
 Pytanie to zadźwięczało w uciszonej sali nieprzyjemnym zgrzytem: żart, kpina, ironia czy pytanie rzeczowe? Jak więźnia należy traktować? Kim On właściwie jest: wariat, szalony, prowokator czy prawdziwy buntownik! W sali prawie zaszumiało od zdziwień, spojrzeń, pobłażliwych uśmiechów, niepokojów.
 Zaskoczył Go tym pytaniem. „Skąd on to wziął?” Usiłował błyskawicznie skontrolować wypowiedzi Kajfasza, Annasza. Grzebał w tym, co zapamiętał, w gadaninie, w okrzykach reszty Sanhedrynu, ale nic takiego nie przychodziło Mu na pamięć. „Może rzeczywiście ktoś krzyknął »Mesjasz-król« – wyłowił z pamięci. – Ale czyżby faktycznie Piłat to usłyszał i tak zapamiętał?” Wydało Mu się to mocno wątpliwe. I wtedy błysnęła Mu myśl, która wyjaśniała jeżeli nie wszystko, to bardzo dużo – że Piłat do tego przesłuchania-wyroku przystąpił z gotową już tezą, a ta dokładnie tak brzmiała. Wiedział, że gdy to powie Piłatowi, to zdemaskuje go. Ale nie był pewny, czy będzie miał możliwość dłuższej z nim rozmowy, by to odkrycie zostawić sobie na potem i zapytał, starając się jak najwyraźniej wyartykułować rozbitymi ustami poszczególne słowa:
 – Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o mnie?
 Sala zareagowała oburzeniem, które dało się odczuć. Jak ten Żyd śmie pytać namiestnika, zamiast odpowiadać „tak” albo „nie” – i domagała się jakiejś stanowczej reakcji Piłata. Ale namiestnik był również zaskoczony. Dopiero po chwili odpowiedział prawie obojętnym głosem:
 – Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił?
 Zrobiło Mu się przykro. Namiestnik skłamał. A przecież nie musiał. „Ma pełnię władzy. Może ze mną zrobić, co mu się spodoba. Jest zupełnie bezkarny. Po co kłamie”. Pragnął ratować twarz – to było jedyne wytłumaczenie, ale nie usprawiedliwienie. Tylko przed kim? Przed Nim czy przed żołnierzami? Skłamał. Przecież wie dobrze, że to nie naród Go wydał. Przecież dlatego to nocne porwanie i przesłuchanie, i ten poranny proces, żeby naród się nie dowiedział. „A zresztą po co on pyta, co uczyniłem. Przecież wie znakomicie, na czym polega moja działalność. Śledził mnie nie gorzej niż kapłani i faryzeusze”.
 Chciał mu odpowiedzieć, że arcykapłani plus Sanhedryn to nie naród, ale zrezygnował i powrócił do pytania o Jego królestwo. Bał się, że za chwilę padnie z wyczerpania. Znowu nachodziła na Niego obezwładniająca fala słabości. Zdecydował się powiedzieć jak najkrócej to, co istotne, żeby skończyć, póki nie zemdleje:
 – Królestwo moje nie jest z tego świata…
 Sala zareagowała zdziwieniem.
 – Gdyby królestwo moje było z tego świata – prawie nieprzytomny ciągnął rozpoczętą myśl – słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Ale królestwo moje nie jest stąd.
 Jakby kolejny raz Piłat zainteresował się Nim, podniósł głowę, popatrzył na Niego i zapytał ni to ze zdziwieniem, ni to z powątpiewaniem, ni to ze złośliwością, ni to ze zdumieniem:
 – Toś Ty jest król?
 To pytanie usłyszał w chwili, gdy Mu się zdawało, że upadnie. Jakby grot strzały ugodził Go w samo serce, bo zrozumiał intencję Piłata. „On chce, abym tylko to potwierdził. Jemu zależy tylko na tym słowie, bo to wystarczy do wyroku śmierci”. Nie był pewien, czy to nie jest ostatnie słowo, które potrafi wydusić z siebie:
 – Tyś powiedział – oświadczył z całą stanowczością, na jaką Go jeszcze było stać przy tych zawrotach głowy.
 I poczuł, że leci w ciemność. Ale w tym momencie jakby w blasku płomyka, który zanim zgaśnie jeszcze po raz ostatni zabłyśnie niespotykanie jasnym światłem, tak On zrozumiał, że nie powiedział najważniejszego, co jest istotą Jego całego życia, każdego najmniejszego nawet słowa, nawet najdrobniejszego czynu. Że gdy tego nie powie, zabraknie czegoś, jak klucza do zamka, który życie otwiera i zamyka, jak wytłumaczenia dla najprostszych, jak i dla wszystkowiedzących. Żeby nie zrozumieli tego Jego życia fałszywie, żeby nie przesunęli punktu ciężkości z tego, na którym Mu najbardziej zależy:
– Ja na to się narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby świadectwo dać prawdzie.
 Resztką sił starał się mówić wyraźnie, nie wiedząc, czy ktoś Go jest w stanie zrozumieć:
 – Każdy, kto jest z prawdy, słucha głosu mego.
 Prawie jak zza świata doszły do Niego słowa Piłata:
 – Co to jest prawda?
 Zobaczył jak przez mgłę, że namiestnik wychodzi. I to był ostatni dla Niego czas, zatoczył się, zrobił dwa kroki i runął nieprzytomny na ziemię.
 Do świadomości przywrócił Go wrzask. Ktoś krzyczał. Nie ktoś. Krzyczała rzesza ludzi. „Dlaczego oni krzyczą? Kto krzyczy?” Poczuł pod palcami płyty podłogi. Zaczął się gramolić, by powstać i wtedy uświadomił sobie, co wywołało tę burzę głosów, która wciąż jeszcze trwała na zewnątrz. To było zdanie namiestnika: „Ja nie znajduję w Nim żadnej winy”. Zrezygnował z próby podniesienia się. Był trzeźwy jak poprzednim razem, mózg pracował na pełnych obrotach. Starał się coś z tego wszystkiego zrozumieć. I nie rozumiał. Piłat powinien wyjść przed Sanhedryn i oświadczyć: „Oskarżony oświadczył, że jest królem, za co należy mu się kara śmierci”. A ten zataił Jego wyznanie i stwierdza, że jest niewinny. „A więc chce mnie uwolnić?” Nie, to niemożliwe. Wszystkie przeczucia mówiły wręcz coś przeciwnego! A więc? Jakaś, wciąż jeszcze przez Niego nierozszyfrowana, gra? Ale jaka?
 Nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. Tym pilniej przysłuchiwał się temu, co się dzieje na dziedzińcu. Tam trwała nadal zawierucha krzyku. Udawało Mu się rozróżnić od czasu do czasu poszczególne okrzyki. Ale niczego nie było takiego, co by zwróciło Jego uwagę. Nie słyszał Piłata, a na niego był cały czas wyostrzony. Wydawało Mu się, że widzi go jak rybaka, który stoi nad wodą z dzirytem w ręku: czeka na swoją rybę cierpliwie i wytrwale. Uderzy dopiero wtedy, gdy taka nadpłynie. Leżał wciąż na ziemi, wciąż w pełni przytomny. Był pewien, że zdanie, które padnie z ust Piłata, pozwoli Mu zrozumieć tajemnicę postępowania namiestnika względem Niego, no i względem Sanhedrynu. Wreszcie je usłyszał. Przez szum głosów przebił się głos Piłata, tak wyraźny, jakby ten człowiek stał nad Nim:
 – To On pochodzi z Galilei?
 Teraz gorączkowo usiłował odtworzyć w pamięci zdanie, które spowodowało to pytanie. Znalazł je: „Podburza lud, głosząc swe nauki po całej Judei, poczynając od Galilei aż dotąd”. Był pewny, że to zdanie, na które tak czekał, pozwoli Mu zrozumieć Piłata i zawiódł się zupełnie, nie zrozumiał nic. Dlaczego on spytał o Galileę? „Przecież Piłat wie dobrze, że pochodzę z Galilei. Dlaczego o to spytał?”
 Szum głosów przygasł, przycichł, prawie że zamarł. Zdawało Mu się, że znowu zapada w stan nieczułości, nieświadomości. Ale nie. Był przytomny bardziej niż przedtem. Naraz usłyszał skrzekliwą, niepewną odpowiedź Kajfasza:
 – Jego nazywają Nauczycielem z Nazaretu.
 „On też czuje tu jakiś podstęp” – pomyślał. Już się dźwignął na równe nogi z lekkością, której by się po sobie nie spodziewał. „Gra jest w toku, a może nawet dopiero się zaczyna” – prawie mówił do siebie szeptem.
 I gdy Kajfasz nawet nie skończył ostatniego słowa, Piłat wybuchnął:
– To po coście Go do mnie przyprowadzili! Macie tetrarchę Antypasa w Jerozolimie, pięćset metrów stąd! Niech on Go sądzi. Nie zawracajcie mi głowy!
Otworzyły się drzwi z trzaskiem, spokojny dotąd Piłat wpadł do strażnicy, przemierzając ją skosem w stronę drzwi do swojej komnaty. Nie popatrzywszy na Niego choćby przez ułamek sekundy, rzucił w stronę żołnierzy krótkie:
 – Wyprowadzić – i zniknął za drzwiami.
 I tak się też stało. Podeszło do Niego dwóch żołnierzy i w trójkę, kierowani przez trybuna, wyszli na taras zalany słońcem. Był jakoś wypoczęty tymi kilkoma minutami spokoju. Znalazł się znowu na słońcu i zaczął, jeszcze na niepewnych nogach, wraz z żołnierzami schodzić po schodach do stojącego w osłupieniu Sanhedrynu.
 – Weźcie Go sobie – zawołał trybun do Żydów i wykręciwszy się na pięcie, odszedł ze swoimi żołnierzami w górę schodów.
 Pierwszy oprzytomniał Kajfasz, podreptał nogami i, zwracając się do Annasza, powiedział swoim piskliwym głosem:
 – Czy on zwariował? Czy on stracił pamięć? Przecież wszystko zostało ustalone co do joty. Dlaczego my mamy iść teraz do tego wieprza Heroda? To ja lepiej pójdę na górę do Piłata i spytam go, co to ma znaczyć. Zgoda?
 Annasz nie wyrażał zgody. Odburknął tylko:
 – Na górę to ty nie masz po co iść. Jeżeli gdzie, to tylko do Heroda.
 Ale Kajfasz nie był przekonany:
 – Jak to nie mam iść? Przecież Piłat wiedział, że On – tu wskazał na Niego palcem – jest z Galilei.
 – Właśnie dlatego nie masz po co iść na górę. Zrozumiałeś?
 Kajfasz zamrugał oczkami, podreptał w miejscu, chciał coś powiedzieć. Machnął ręką zniechęcony. Ale nie wytrzymał i, patrząc swojemu teściowi prosto w oczy, zapytał go prawie szeptem:
 – A nie myślisz, że oni dwaj są w zmowie?
 Annasz nie dał odpowiedzi. Kajfasz odczekał i zaatakował jeszcze raz:
 – Przecież sam mi mówiłeś, że się ostatnio zbliżyli.
 – Myślę, że są w zmowie, ale my i tak tam musimy iść.
 Wychodzili z twierdzy rozgadaną gromadą, odprowadzani przez żołnierzy wzrokiem dezaprobaty, jeżeli nawet nie pogardy. Annasz, zwykle opanowany, teraz dawał upust swojej wściekłości. Takiego go chyba jeszcze nigdy nie widział.
 – My powinniśmy Go teraz prowadzić na Golgotę, a nie do Heroda. Patrz, co się dzieje – bulgotał do Kajfasza – zaczyna się ruch. Szczęście, że nasi chłopcy przyłożyli Mu nieco i niełatwo Go rozpoznać. Ale co będzie, gdy Go ludzie rozpoznają? Co ten Piłat kombinuje? Dlaczego nas wysłał do Heroda?
 Wkraczali na tę samą drogę, którą niedawno odbyli, wzdłuż murów świątyni. Szli do pałacu Hasmoneuszów, siedziby Heroda na czas jego pobytu w Jerozolimie. Ulica zmieniła wygląd. Niby wszędzie, jak poprzednio, handel barankami, warzywami, chlebem i ciastkami, winem i musem owocowym, ale zagęściło się. Wzrosła ilość ludzi. Już nie można było iść całą szerokością ulicy. Orszak wydłużył się. Wzbudzali większe zainteresowanie. Bo też i stanowili niecodzienny widok. Zobaczyć dwóch najwyższych kapłanów wraz z całym Sanhedrynem, a w dodatku Jego – nieznanego więźnia i to tak zmasakrowanego, to już był nie tylko niecodzienny widok, ale wprost sensacja. Maska rozbitej, opuchniętej twarzy, nabrzmiałej guzami, z placami granatowych sińców, wybroczynami w dalszym ciągu spełniała swoją rolę. Szedł niepoznany. Coraz słyszał pytania „Kto to jest? Kogo prowadzicie?” stawiane przez wpatrzonych w Niego z przerażeniem ludzi. Ale nikt z orszaku – żaden ze strażników, a tym bardziej nikt z Sanhedrynu – nie udzielał odpowiedzi.
 Już po chwili powróciły zawroty głowy, przypływy nudności, zaniki świadomości, wciąż miał uczucie jakiegoś pogranicza snu i utraty przytomności. Szarpany za sznur, którym miał skrępowane ręce, popychany od tyłu, ostatkiem sił dowlókł się do rezydencji Antypasa. Jeszcze jakieś schody, o które się potykał, vestibulum przestronne jak ujeżdżalnia koni – chyba przerobione z dawnego podworca – przez które szło się bez końca. Spodziewał się, że każą im czekać, liczył na to, że znowu chwilę odpocznie, nabierze sił, a na końcu zostaną przyjęci przez Heroda w drodze wyjątku, bo przecież to taka wczesna pora.
 Faktycznie zatrzymali się. Słyszał jak przez sen spór, który wybuchnął pomiędzy Kajfaszem a kimś tam. Nie połapał się, czego dotyczył, ani nawet nie usiłował się połapać. Chyba chodziło o to, kto ma się udać do Antypasa z prośbą o przyjęcie ich. Wreszcie wyznaczeni ludzie odeszli, a reszta razem z Nim została, czekając na wynik poselstwa.
 Ale nie byli sami. Wciąż się tu coś działo, przechodzili ludzie tam i z powrotem, przesuwały się lektyki przywożące gości i odwożące gości. Wielkie pomieszczenie rozbrzmiewało okrzykami, nawoływaniami mężczyzn i śmiechem kobiet rozpryskującym się perlistymi kaskadami. Powinno Go to dziwić, a nawet zdumiewać, skąd taki ruch o wczesnej przecież porze, a przyjmował to wszystko z otępiałością wyczerpanego człowieka. Stał, ale nie mając się o co oprzeć, z trudem utrzymywał równowagę. Czasem zasypiał czy omdlewał, wtedy opadał. Przyprowadzany do przytomności szarpnięciem albo szturchańcem, znowu starał się utrzymać na nogach. Trwało to nieskończenie długo.
 Wreszcie pojawili się wysłańcy, rozjuszeni jak indory. Tłumaczyli, dlaczego tyle czasu dali na siebie czekać. Jedno było pewne. Herod ich zlekceważył, choć zaprasza cały Sanhedryn do jadalni. Annasz i Kajfasz z towarzyszącymi ludźmi, obrażeni na Antypasa, rozpoczęli jakąś wściekłą debatę czy należy iść do niego, czy też wracać do Piłata od razu. Wreszcie przeważyło zdanie Annasza:
 – Jak już tu jesteśmy, to spróbujmy się z nim porozumieć.
 Ruszyli. Doszli do sali, gdzie miał być Herod. Otworzono drzwi. Buchnął w Niego gwar pomieszany ze śpiewami, muzyką, zapach kwiatów, wina, wszelakiego jedzenia. W pierwszej chwili myślał, że coś Mu się pomyliło, że wypadło Mu kilka godzin, że to już wieczór, a przynajmniej późne popołudnie, a nie rano. Ale widok sali uświadomił Mu, że to uczta, która się zaczęła dnia poprzedniego, trwała całą noc do rana. Ci, co nie wytrzymali, spali, ale już służba ich zbierała, wynosiła do innych pomieszczeń czy lektyk. Na ich miejsce przychodzili nowi goście. Służba sprzątała, zmieniała obrusy, zastawy, przynosiła potrawy. Stoły ustawione były w ogromną podkowę, stwarzając możliwość dojścia do samego jej czoła.
 Ludzie Sanhedrynu – i On z nimi – zbici w gromadę przystanęli, czekając, aż się ktoś nimi zainteresuje, zajmie, wyjdzie do nich, zaprosi, by przeszli do innej sali, gdzie zostaną przyjęci. Trwało to chwilę. Ale nic nie wskazywało, że tak się stanie. Patrzyli bezradnie na ten wielki teatr, który się przed nimi rozgrywał. Bezskutecznie. Między Annaszem a Kajfaszem zaczęła się znowu dyskusja: zostać, czy odchodzić. Poczuć się urażonym, czy domagać się swoich praw.
 U czoła tej podkowy siedział Herod. Chyba był trzeźwy. Przynajmniej świadczyło o tym jego zachowanie. Dyskutował spokojnie z jakimś dostojnikiem, ubranym – równie jak on – we wspaniałe szaty.
 Przypomniały Mu się rozmowy z Joanną, Salome na temat Antypasa. Jedna i druga mówiły to samo: „Heroda interesuje naprawdę tylko polityka, a uczty, pijaństwa, o których głośno w całym kraju, to zasłona dymna”. Było oczywiste, że Herod od samego początku ich widział, ale albo chciał ich upokorzyć, lub też chciał się zastanowić i ułożyć plan gry. A może jedno i drugie. Po prawej jego stronie siedziała Herodiada, milcząca i nieruchoma, wpatrzona w nich – czy tylko w Niego? Jak kobra, paraliżująca oczami swoją ofiarę. Tak czy owak, oni stali i czekali. Aż wreszcie Kajfasz nie wytrzymał: Swoim dziecinnym głosem zapiszczał:
 – Idziemy stąd. Ja go nigdy nie lubiłem.
 Ale widać i Antypas się namyślił, bo niespodziewanie wstał od stołu. Wychodził ku nim. Szedł środkiem sali, pomiędzy obiema odnogami podkowy. I coś mówił. Tylko hałas był tak wielki, że nie słyszeli ani jednego jego słowa. Widzieli szeroko otwierające się i uśmiechające się usta. Szedł, lekko zataczając się – pod wpływem alkoholu albo udawał – z rozłożonymi rękami, jakby ich chciał objąć w swoim pijackim przebaczeniu wszystkim wszystkiego, darowaniu wszelkich win i przewinień, otwarciu się na to, co dotąd wykluczał, negował, zaprzeczał, mnie uznawał. Choć ten lisi uśmiech, pojawiający się od czasu do czasu na jego wargach, zdawał się ostrzegać tych naiwnych czy łatwowiernych, skłonnych rzucić się w te rozwarte ramiona, żeby dobrze się zastanowili, czy słusznie czynią. Teraz już słyszeć można było jego głos: dobiegło Go zdanie, wypowiedziane tubalnym basem:
 – A kogóż to moje oczy widzą. Najwyżsi kapłani w moim domu i całe święte zgromadzenie Sanhedrynu!
 Szedł ku nim wielki, nalany, z prostokątem czarnej brody, jakby przylepionej z okazji tej uczty do twarzy, półprzymkniętymi oczami lustrujący przybyszów. Dostrzegł Go, bo na moment zatrzymał je na Nim, ale oderwał, choć chętnie przyglądałby się Mu dłużej, i wędrował dalej, żeby się nie zdradzić.
 – Jak to miło, że zaszczyciliście swoją obecnością moje skromne przyjęcie. Siadajcie, proszę, i rozgośćcie się, czujcie się jak u siebie w domu.
 Tu przedobrzył. Dla nikogo nie było tajemnicą, że wiedział, z czym do niego przyszli. A może i on sobie zdawał z tego sprawę, że oni to wiedzą, i bezczelnie kpił z nich? Mógł sobie na to pozwolić. Tego był świadomy on sam, ale również i oni.
 – Mówcie, z czym przyszliście do mnie. Z wdzięczności za waszą wizytę przyrzekam, że spełnię każde wasze żądanie.
 „A więc to z jego ręki padnie wyrok śmierci na mnie” – stwierdził prawie obojętnie. Kajfasz zadeptał przed sobą drobnymi kroczkami i zapiszczał:
 – Przyszliśmy, abyś Tego oto skazał na śmierć.
 Antypas najwyraźniej był na to przygotowany. Owszem, udał zaskoczenie, ale sobie nawet nie zadał tyle trudu, żeby ono wypadło dostatecznie przekonywająco. Zaśmiał się szeroko:
 – Nieba przychyliłbym tobie, a co dopiero skazał na śmierć. Ja to lubię. Nie wierzysz? – zaglądnął Kajfaszowi prosto w oczy. – Nie tylko ja. Moja żona również. Herodiado! – zawołał, zwracając się w stronę swojej żony siedzącej na drugim końcu sali, bez szansy, by go mogła usłyszeć. – My oboje – kontynuował, wpatrując się bezczelnie w oczy Kajfasza, który spod tego wzroku umykał – przepadamy wysyłać do piekła fałszywych proroków, fałszywych Mesjaszy, którzy sieją niepokój wśród ludu. Wskażesz tylko mi takiego, natychmiast wyślę go do piekła.
 Zrobiło się niesamowicie. A Herod jakby tego nie dostrzegał i mówił dalej:
 – Ale nie tu. Przyjdźcie do Tyberiady, gdzie moja stolica albo do Macherontu. Skażę wam każdego takiego na poczekaniu. Mam nawet dobrego specjalistę. Ciach i po kłopocie – tu wykonał zamach ramieniem, tak jak przy rąbaniu drzewa, aż się zatoczył. – Ale tu? Tu rządzi jaśnie oświecony Piłat, namiestnik samego cesarza rzymskiego Tyberiusza, który oby żył wiecznie. A nie ja. A któż to taki, dla kogo prosicie o śmierć? – spytał z udanym zdziwieniem, zatoczywszy się lekko.
 Kajfasz zapiszczał:
 – Jezus z Nazaretu.
 – Przepraszam, czy dobrze słyszałem? Jezus z Nazaretu? Nie może być. Ja tak długo czekałem, żeby Go kiedyś spotkać – uchwycił Kajfasza za rękę, aby utrzymać równowagę. – Nadzwyczajne! Nadzwyczajne. I naraz tak tu właśnie dzisiaj! Który to, który?! – wołał, rozglądając się po wszystkich zebranych. – To ty? – złapał za brodę jednego z kapłanów.
 Tamten odskoczył jak oparzony, wyrywając brodę z ręki Antypasa.
 – Przepraszam, przepraszam – wodził już prawie nieprzytomnym wzrokiem po otaczających go ludziach, którzy na wszelki wypadek odsuwali się.
 – To Ten! – wykrzyknął zezłoszczony Kajfasz, wskazując na Niego.
 – Aaa, że też nie poznałem. Przepraszam, przepraszam. Ale to może dlatego, że Ci twarz trochę spuchła. Osy pokąsały albo wpadłeś do studni głową w dół. Zdarza się, zdarza. Aaaa, to Ty jesteś ten słynny Nazarejczyk-cudotwórca. Nieprawda? Tak marzyłem, że kiedyś zobaczę jakiś cud uczyniony Twoją ręką. Mógłbyś mi zrobić drobną przyjemność. Uczyń jakiś cud. Nie, nie musisz wskrzeszać umarłych. Bo, dziękować Bogu, wszyscy żyjemy. Ani nie musisz uzdrawiać. Cieszymy się zdrowiem. Ani nie musisz przemieniać tych płatków róży w złoto. Pieniędzy mamy dość. Bóg nam błogosławi, bo zachowujemy Jego Prawo. Może być maleńki, ale żeby był cud. O, może byś zrobił taki, żebym otrzeźwiał. Albo troszkę większy, żeby Kajfasz tak nie piszczał, ale żeby miał normalny, męski czy ludzki głos. No co, nie mógłbyś, dla mnie? Ja nie mogę słuchać, jak on mówi, a lubię go, lubię – tu objął Kajfasza i ucałował w oba policzki, choć ten się bronił wszelkimi sposobami. Wreszcie go puścił. – Ja nie mogę jego głosu słuchać, mnie głowa boli. Naprawdę, ja mam cały dzień migrenę po takiej rozmowie z Kajfaszem.
 Już od dawna rozszyfrował grę Antypasa. On po prostu nie włączy się w tę sprawę. Dlaczego? Niewątpliwie dlatego, że nie chce sobie zrażać izraelskiego społeczeństwa. Przecież morderstwo na Janie Chrzcicielu zwalił na swoją żonę Herodiadę i jej córkę Salome. A teraz się bawi z Sanhedrynem jak kot z myszką i jeszcze to potrwa a potrwa, tym bardziej, że widownia się powiększyła. Jego goście – ci którzy byli przytomni – przysłuchiwali się temu dialogowi i zaśmiewali się na potęgę z co bardziej zabawnych fragmentów. Kajfasz wściekły za to, że Antypas przyczepił się do jego głosu, nie dawał za wygraną i chciał go zmusić do zasadniczej rozmowy:
 – Prosimy, żebyś wydał na Niego wyrok śmierci.
 – Że co? Jak ty powiedziałeś?
 – Już mówię drugi raz. Żebyś Go skazał na śmierć.
 – Tu w Jerozolimie? Ja jako pobożny pielgrzym przybyłem po to, żeby złożyć w świątyni ofiarę baranka i spożyć wieczerzę paschalną dzisiaj wieczorem. Zaczęliśmy nieco wcześniej, jako przygotowanie. Jeżeli nie masz gdzie, możesz przyjść tutaj, chętnie cię ugościmy. Ugościmy, ale pod warunkiem, żebyś nie gadał. Mnie naprawdę strasznie głowa boli, gdy cię słyszę.
 – Na wieczerzę jeszcze czas – zabrał głos Annasz. – Prosimy, ja w imieniu Sanhedrynu, abyś wydał na Niego wyrok śmierci.
 – Przepraszam, ale ty mnie nie zrozumiałeś. Ja jestem pijany, ale wiem, co mówię. Powiedziałem, że przyjechałem do Jerozolimy jako pielgrzym. A wiedzieć powinieneś, boś był najwyższym kapłanem, że władzę w Jerozolimie i całej Judei sprawuje Piłat. On tu rządzi. Idź do niego.
 – Byliśmy. On nas odesłał do ciebie, bo Jezus jest obywatelem Galilei i ty masz prawo Go sądzić, nawet gdy to się dzieje w Jerozolimie.
 – On ci na to zezwala – dorzucił Kajfasz.
 – Naprawdę? Nie mylisz się, tak powiedział Piłat? – Antypas stał przed niższym od niego Kajfaszem i pochylony wpatrywał się z natręctwem pijaka w Jego oczy. – Naprawdę mam władzę tu w Jerozolimie skazać Jezusa na śmierć?
 – Tak, słyszałem to nie tylko ja, ale my wszyscy jak tu jesteśmy.
 – Nie wierzę własnemu szczęściu! – tu Antypas po raz drugi rzucił się w ramiona Kajfasza, obcałowując go, wreszcie rozpłakał się jak dziecko, łkał, szlochał, siąkał nosem, ocierał łzy rękawem. – No, a ja uważałem, że on jest wrogiem moim, że nastaje na moją głowę, że nic, tylko marzy o tym, bym umarł, zginął w wojnie, powiesił się z rozpaczy, został otruty przez tu obecną moją ukochaną małżonkę, Herodiadę. A on mi daje władzę, bym mógł skazać tego Jezusa na śmierć – tu nagle przerwał. Jakby oprzytomniał. I wpatrując się w Kajfasza, oświadczył: – Ale ja już Go raz, dzięki mojej małżonce Herodiadzie, która w Nim odkryła fałszywego proroka, skazałem na śmierć i wyrok wykonałem.
 Sanhedryn zaniemówił, z Annaszem i Kajfaszem na czele. Patrzyli na Heroda jak na kogoś niespełna rozumu. Bo przecież na tyle pijany on jeszcze nie był, żeby pleść takie androny. Patrzyli jak osłupiali. Pierwszy Kajfasz ośmielił się przerwać milczenie:
 – O czym ty mówisz? – zapiszczał.
 Herod jakby czekał tylko na to pytanie:
 – Jak to, to ty o tym nie wiesz? Przecież to nie Jezus. Przecież dusza Jana Chrzciciela wcieliła się w Niego – tu palcem wskazującym prawie dotknął Jego piersi.
 Znowu przerwał, czekając na reakcję. A gdy się nie doczekał, mówił dalej:
 – Czy ty nie rozumiesz, że to jest dybuk? Mnie już Go nie wolno tykać. Chyba że Go odczarujesz, że wyjdzie z Niego dusza Jana Chrzciciela. Wtedy Go będę sądził, skazywał. Ale nie teraz. No proszę. Wyrzuć z Niego, jakeś taki wielki arcykapłan. Przynieś święty rulon Pisma Świętego, dotknij Go, może Go dusza Jana opuści. A póki co, nie chcę mieć z Nim nic do czynienia. Proszę bardzo. Jak Piłat chce, niech Go sądzi i skazuje. Ale nie ja. Ja już to zrobiłem. Wystarczy.
 Słuchał tych na pozór głupot Heroda i podziwiał go, że taki znalazł wybieg. Tym bardziej, że nie była to nowa jego idea. Już od pewnego czasu dochodziły do Niego wiadomości o tym dybuku: że On, Jezus, stał się Janem Chrzcicielem. To było wygodne w wielu wypadkach dla Heroda, a teraz wprost deska ratunku.
 – Tak powiedziałem i tak niech się stanie. Jak jeden Bóg jest na niebie – wybijał słowo po słowie z uporem pijaka, który raz podjętego postanowienia, nawet błędnego, nie jest w stanie wycofać.
 Rozszalała się burza protestów całego Sanhedrynu. Trudno było wychwycić poszczególne głosy. Zauważył jednak, że nie były to te zarzuty, które usłyszał Piłat, ani tamte, za które Go skazał Sanhedryn na śmierć. Wyłuskał z lawiny wściekłości niektóre:
 – To niebezpieczny człowiek. Podburza ludzi przeciwko każdej władzy. Buntuje biednych przeciw bogatym, chce doprowadzić do rabunków, morderstw. Obwołał się królem.
 Antypas jakby czekał na ten zarzut:
 – Cicho. Sza. Ani słowa więcej – uciszył teatralnym słowem i teatralnym gestem wyciągniętych ramion rozwrzeszczaną gromadę. – Coście powiedzieli? Że obwołał się królem? – i zwracając się do Niego, zapytał: – Czy to prawda, że jesteś królem?
 Nie odpowiedział.
 – Nie mówisz? Ani tak, ani nie? – Antypas zdziwił się teatralnie. – Rzeczywiście, Tyś dotąd nie powiedział do mnie ani jednego słowa. Dlaczego? – Znowu odczekał. A potem, jakby odkrył właściwy powód, schylił głowę i z pokorą w głosie zaczął wyznawać: – No tak. Masz rację. Jam nie król tylko tetrarcha. Równy z równym powinien rozmawiać. Przepraszam Cię, królu – tu znowu skłonił się głęboko. Naraz wykrzyknął: – Hej, służba! Przynieście jakiś godny płaszcz, który by ludziom obwieszczał, kim jest ten człowiek. Może znajdziecie jakiś płaszcz po moim ojcu, królu Herodzie Wielkim, okryjcie nim króla Jezusa z Nazaretu.
 Służba zrozumiała dobrze również to żądanie, tak jak całą tę farsę. Już za krótką chwilę przynieśli jakiś błyszczący łach.
 – Okryjcie Go nim. Aby naród wiedział, kogo ma wśród siebie. Oddaję Ci najgłębszą cześć, królu mój i panie – tu pochylił się w głębokim ukłonie – a teraz prowadźcie Go w triumfie do Piłata.
 Przemilczał cały ten teatr, w którym Antypas był głównym scenarzystą, reżyserem i aktorem. Milczał, bo żadne odezwanie się nie uratowałoby sprawy, każde było skazane na manipulacje ze strony udającego pijaka tetrarchy i nic by nie zmieniło. Mógł tylko w głębi duszy uznać go za świetnego polityka, który potrafił się wywinąć z tej niewygodnej dla siebie sytuacji, w jaką go Piłat chciał ubrać. A może zresztą wcale tak nie było? A może to też było z góry ukartowane pomiędzy Piłatem i Herodem? Tak czy owak, pozostawało otwarte pytanie: O co Piłatowi chodzi? Dlaczego prowadzi on tę grę? Ale na to pytanie wciąż nie znajdował odpowiedzi.
 Tymczasem trwał rwetes, wrzaski protestu, domaganie się nachalne, uporczywe, by Antypas spełnił życzenie Sanhedrynu. Pojawiły się w tej ulewie wykrzykników akcenty obraźliwe, skierowane przeciwko tetrarsze. On jednak tego zdawał się nie słyszeć. Dobrotliwym uśmiechem przyjaznego opilcy i szeroko rozwartymi ramionami zgarniał ich do wyjścia. Ale gdy to szło zbyt powoli, dał znak. Zaraz pojawiły się gromady sług i żołnierzy, stanowczo, jeżeli nawet nie brutalnie, usunęli ich z sali, zamknęli przed nosami drzwi i stanęli na warcie, by przypadkiem któryś z nich nie miał pomysłu, żeby powrócić i domagać się tego, po co tutaj przyszli.
 Nie było wyjścia. Do tego wniosku doszli również i arcykapłani. Trzeba było wracać. Wściekli pod samo niebo szli obaj, wraz ze swoim świętym zgromadzeniem, tak zlekceważonym i sponiewieranym przez Antypasa, znowu przez ten ogromny vestibul, w którym spotykali przybywających wciąż nowych gości roześmianych, rozbawionych, patrzących na nich jak na zabytki z minionej bezpowrotnie przeszłości. Ale przecież nie całkiem to było tak. Przed pałacem czekały na nich gromady kapłanów, lewitów, faryzeuszy i ich zwolenników, ściągniętych naprędce ze świątyni i z synagog.
 – No to chłopcy sprawili się na medal – posłyszał pisk Kajfasza rzucony w stronę Annasza.
 I tak w znacznie powiększonym gronie rozpoczęli po raz czwarty tę samą drogę.
 – Jeszcze by tego tylko brakowało, żeby Piłat, korzystając z zamieszania, wybył z Jerozolimy – mruknął Annasz.
 Zdziwiło Go to powiedzenie Annasza. Jak to, ten inteligentny człowiek nic z tego nie rozumie? Dla Niego nie pozostawała żadna wątpliwość. Piłat na nich czeka! Zabawa się nie tylko nie skończyła, ale dopiero się rozkręca. Nie wiedział jeszcze, na czym ona będzie polegała, ale wiedział, że tak. Piłat chce załatwić jakąś ważną sprawę z pomocą wyroku śmierci na Nim. Choć nie wiedział jaką.
 – No to jak najprędzej do twierdzy Antonia – Kajfasz aż podskoczył. – Strażnicy do przodu i torować drogę – wydał rozkaz.

 
                                                           cd. Przed Piłatem (2)