I Tiberius Caesar Augustus
Tiberius Caesar Augustus
1. Agryppa – przyjacielem Caliguli
Rozmawiali na tarasie. Jak zwykle, we dwójkę. O to Caligula raz na zawsze poprosił – jeszcze na początku ich przyjaźni – i Agryppa przestrzegał tego skrupulatnie. Tylko z rzadka dochodziło do zawieszenia tej umowy, gdy Caligula chciał się spotkać czy zapoznać z jakimś bywalcem kolacji, wydawanych przez Agryppę raz w tygodniu.
Przed nimi, w przecince drzew, w dole, rozciągał się Rzym. Pachniały intensywnie sosny i cyprysy. Było cicho. Gospodarz nie przerywał tej ciszy. Po chwili Caligula odezwał się szeptem do Agryppy, rozglądając się z niepokojem wokół siebie:.
– Za dobrze mi tu. Oaza ciszy. Pokoju. Bezpieczeństwa.
Niespodziewanie nachylił się jeszcze bardziej ku Agryppie i zaczął mu szeptać do ucha:
– Może kiedyś się dowiem na przykład, że służba twoja cię zamordowała.
– To najpewniejsi z najpewniejszych – Herod Agryppa uśmiechnął się zarozumiale.
– Ale jak nas poucza historia – Caligula mówił już półgłosem – nauczycielka mądrości, cesarze giną często z rąk tak zwanych najpewniejszych. Tyberiusz zdążył mi to ostrzeżenie powtórzyć już setki razy.
– Co cezar myśli, tego ja nie wiem, ale jeżeli tak myśli, to kolejna złuda, bo przecież tam też są najpewniejsi. Również i ja. Czy to znaczy – Caligula zaczynał podnosić głos – że ja jestem predysponowany na mordercę?! – ostatnie słowo było już krzykiem. I teraz, gdy skończył, w dalszym ciągu wgapiał się rozszerzonymi z przerażenia oczami w Agryppę.
– No powiedz wreszcie – po chwili dorzucił.
– Może dlatego przestał zajmować się polityką – Agryppa mówił bardzo powoli, pragnąc zapanować nad swoim strachem, jak i nad strachem swojego gościa, a równocześnie zmieniał temat rozmowy – i przecież całą władzę oddał w ręce prefekta Sejana.
– Dobre wino – Caligula nagle uciął, podnosząc kielich.
Już był znowu spokojny, opanowany, jakby nic nie zaszło, jakby przed chwilą nie krzyczał.
– To z moich winnic – Agryppa dostosował się do tonu. – Dobra ziemia, dobre nasłonecznienie, dobrzy ludzie. – Świadomie rozgadywał się, aby przyjść do siebie, ale podświadomie przygotowując się już do następnego wybuchu furii.
– Znowu najpewniejsi – podchwycił ironicznie Caligula.
– Oczywiście – uśmiechnął się w odpowiedzi Herod.
Równocześnie myślał intensywnie: „Caligula wyraźnie przerwał tamten wątek rozmowy. Albo nie chciał go dłużej kontynuować, albo musi się zastanowić, czy i ile może jeszcze powiedzieć”. Agryppa oczekiwał z napięciem, co powie jego rozmówca.
Ale Caligula zdecydował się na tę drugą wersję. Ostrym głosem, wpijając się wzrokiem w Agryppę, mówił:
– Powiedziałeś: oddał całą władzę? Przestał zajmować się polityką? Tak powiedziałeś?
– Przecież wszyscy wiedzą w Rzymie – Agryppa usiłował spokojnie się bronić – że cezar zajmuje się zbieraniem antyków i urządzaniem bachanaliów.
– A może – Caligula uśmiechał się teraz złośliwie – on tego chce, by tak ludzie uważali!
– Ale już nie zaprzeczysz, że Sejan prawdziwie rządzi w Rzymie – Agryppa mówił rzeczy oczywiste, a jednak z zamiarem sprowokowania Caliguli.
I faktycznie to się stało. Ten się nagle wściekł. Poderwał się na równe nogi i stojąc nad Agryppą, wrzeszczał:
– Zrozum wreszcie, idioto, że Sejan jako dowódca pretorianów był może dobry, ale to, co teraz robi, wykracza poza ramy „szybkiego wzbogacania się”, na co Tyberiusz zawsze się godził. Miej oczy, baranie. Czy nie widzisz, że Sejan wytacza procesy i odbiera majątki zwolennikom cezara, a toleruje swoich podopiecznych, przymyka oczy na ich mijanie się z prawem albo nawet na ich nadużycia! To jest robienie polityki! – tu już wrzeszczał jak opętany.
Agryppa słuchał tego, co Caligula wykrzykuje, a równocześnie snuł gorzkie refleksje: „Postawiłem na niego nawet wbrew Tyberiuszowi. Bo przecież on polecił mi opiekować się swoim wnukiem Gemellusem. Jestem pewny, że nie Gemellus ale właśnie Gajus będzie następcą Tyberiusza. I co z tego? Jaka to przyjaźń? Jedna taka czy podobna rozmowa może potargać tę nić, którą nazywam przyjaźnią. I będę przegrany na całe życie. Tak u Tyberiusza, jak i u Caliguli”. Powinien dziesięć razy się obrazić. Albo wyrzucić Caligulę z domu, albo przynajmniej opuścić jego towarzystwo. Ale był już przyzwyczajony do takich zachowań. I tak jakby tych obelg nie słyszał, odpowiadał spokojnie, nadal go prowokując:
– Jakiej polityki? Możesz powiedzieć dokładniej? Podobno szykują się w państwie jakieś zmiany. Sejan, jak plotka niesie, ma zostać mianowany trybunem ludu, czyli będzie podniesiony do roli współwładcy.
Myślał, że teraz nastąpi kolejny wybuch, a nawet jeszcze bardziej spotęgowany. Ale się zawiódł. Caligula jakby oprzytomniał i spokojnym głosem odpowiedział:
– Ja tego nie słyszałem z ust cezara. Nawet nie mówi się o tym na dworze, tam, na Capri.
Agryppa jeszcze raz spróbował wyciągnąć jakieś informacje:
– Potwierdzeniem tej wiadomości byłby fakt, że cezar zgodził się na jego zaręczyny ze swoją wnuczką, Liwią. A zresztą, byłoby to jakieś uwieńczenie tej przyjaźni, jaką cezar darzy Sejana od lat.
Ale i ta prowokacja spełzła na niczym. Caligula prawie obojętnym głosem zamykał sprawę:
– W najbliższym czasie powinno się wszystko wyjaśnić.
Najwyraźniej zdecydował się nie kontynuować tematu.
Zapadła cisza, tylko świerszcze grały w krzakach, tylko czasem sroka rozdarła się, przelatując z drzewa na drzewo.
– Za dobrze mi tu u ciebie – powtórzył Caligula po chwili. – Te winogrona oczywiście też z twojej winnicy – uśmiechnął się złośliwie, biorąc w ręce kolejną kiść pachnących, dojrzałych, prawie białych, z zielonym tylko odcieniem.
– Tak, tak. Innych tutaj nie ma.
– Zostaw – Caligula niespodziewanie wybuchnął. – Nie denerwuj mnie. Bo albo ty jesteś dureń, albo mnie uważasz za durnia – mówił z pasją w głosie. – Bo z tego, co mówisz, wynika, że twój żydowski świat to świat pełen pokoju i szczęśliwości. A co rusz dochodzą do nas jakieś szaleństwa. Choćby ta sprawa ukrzyżowanego przez Piłata króla żydowskiego sprzed kilku lat. Wywołało to wściekłe poruszenie na dworze cesarskim.
– A czymże dwór cesarski był tak poruszony? – Agryppa zaryzykował nową kpinę. Ale tym razem nie udało mu się wywołać wściekłości swego gościa. Bo ten w miarę spokojnie odpowiedział:
– Zwłaszcza gdy Piłat przysłał oświadczenie Sanhedrynu, brzmiące dosłownie: „nie mamy króla jeno cezara”. Nikt zresztą w to na dworze nie uwierzył. Choć też nikt nie był w stanie zrozumieć, jak doszło do takiego oświadczenia.
– To miał być dowód, że surowa polityka antyżydowska, jaką steruje Tyberiusz i Sejan, a wykonuje Poncjusz Piłat, zdała egzamin – powiedział gorzko Agryppa.
– Nie wierzysz w to? – naskoczył na niego niespodziewanie ostro Caligula.
– W żadnym wypadku.
Wszedł służący, młody jeszcze, z niewielkim zarostem na brodzie, z pejsami spływającymi w lokach po obu stronach twarzy, i zwracając się do Agryppy, powiedział:
– Najjaśniejszy panie, przyszedł posłaniec do jego wysokości księcia Gajusza.
– Chce coś przekazać ustnie czy wręczyć jakieś pismo? – Agryppa zapytał.
– Chce osobiście przekazać wiadomość – służący wyjaśniał.
– Od kogo?
– Od jego majestatu cezara Tyberiusza.
– Chcesz go przyjąć? – Agryppa spytał Caligulę.
– Tak. Niech przychodzi – Caligula był teraz na odmianę nieśmiałym, zastraszonym chłopczykiem. – Ale z twoją obstawą – prosił.
Agryppa, zwracając się do służącego, polecił:
– Niech przyprowadzą go nasi ludzie.
– Znam wszystkie sługi cesarskie na Capri – Caligula się zaczął tłumaczyć – ale muszę być ostrożny. Cezar na pewno nie przyśle mi kogoś obcego – zapewnił.
Wszedł wysłaniec cesarski, mający po swej lewej i prawej stronie potężnych osiłków.
– Tak, to nasz człowiek – Caligula się rozjaśnił. Już był sobą: – Możecie odejść. Nie – powiedział, zwracając się do Agryppy, który się podniósł, aby zostawić Caligulę sam na sam z posłańcem. – Ty zostań. Przed tobą nie mam tajemnic. Co masz do przekazania? – spytał posłańca.
– Cezar oczekuje cię, najjaśniejszy panie, za dwa dni u siebie w rezydencji na Capri. Sprawa pilna.
– To wszystko?
– Tak.
– Możesz odejść.
Gdy znowu zostali sami, Caligula, już odprężony, powiedział:
– A widzisz, taka to prawda, że cezara nic już nie interesuje, co się dzieje w Rzymie. On wszystko wie, nawet wie, gdzie mnie szukać.
– Nie ma ci za złe, że przyjaźnisz się ze mną?
– Czy ja wiem, co on myśli. Jedno jest pewne, ma dobre mniemanie o twoim dziadku, Herodzie Wielkim, za jego lojalność w stosunku do Rzymu. Może dlatego toleruje i ciebie. Ale nie znosi Heroda Antypasa, tetrarchy Galilei i Perei, twojego wujka. No ale zobaczymy, po co mnie cezar wzywa. Gdy wrócę, opowiem to, co będzie do opowiedzenia. Bywaj.
Po wyjściu Caliguli Agryppa odetchnął, mówiąc do siebie: „Wariat, istny wariat. Ale będzie następcą Tyberiusza. I to jest ważne. W przeciwnym razie nie chciałbym go widzieć na oczy ani chwili. Ale on będzie następcą Tyberiusza. On musi być następcą Tyberiusza. A wtedy Palestyna jest moja.
2. Nowi ludzie w Kościele
Wieczorami, po Łamaniu Chleba, nikomu na ogół nie chciało się iść spać. Rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali. Było chłodno, przyjemnie, świecił księżyc. Ale nawet gdy nie świecił, tak się utarło, że wychodzili z izby – która choć ogromna, to przecież wciąż za mała na ich potrzeby – i w tym przyjemnym nocnym chłodzie rozpalali ognisko, żeby się jeszcze sobą nacieszyć. Prawie zawsze uczestniczyła w tych posiadach Matka Pana, jak Ją przeważnie nazywali młodzi helleniści. Marta dbała, żeby się nie przeziębiła, wkładała Jej na plecy wełnianą chustę, a wtedy już mogła z nimi siedzieć nawet do rana, bo i tak bywało, że świt zastawał ich przy rozmowie.
Wieczernik był poręczniejszy, bo przecież prawie w centrum miasta. I też jakiś apostoł przewodniczył co wieczór w Łamaniu Chleba. Ale przecież najchętniej przychodzili tutaj, do Betanii, bo tu jest „Matka Pana”. „Choć to daleko – tłumaczyli się poniektórzy – ale co to dla nas przelecieć się kawałek drogi. Byle tylko Nią się nacieszyć”. Marta i Magdalena czekały na te odwiedziny, bo widziały potrzebę tych rozmów. I dbały o to, by było coś do jedzenia i do picia, „by – jak to Marta mówiła – goście nie poumierali z głodu”. Wieczory zdominowali właśnie młodzi helleniści, przybywający na święta spoza Palestyny, którzy porwani nauką Ewangelii „chcieli wszystko wiedzieć”.
– Nie dziw się, to inni ludzie. Inna mentalność niż nasza i tutejszych Żydów – tłumaczył Andrzej Piotrowi. – Oni chcą wszystko zrozumieć, a potem poukładać w logiczne ciągi. Nie tak jak my. Oni chcą wszystko na rozum.
– Ale co im się tak spieszy – denerwował się Piotr. – Niech poczekają. Myśmy trzy lata z Jezusem chodzili. A oni prawie że w trzech tygodniach chcieliby wchłonąć Ewangelię.
– Chodźmy do nich, bo na pewno na ciebie czekają.
– Bo ja wiem, czy oni nas jeszcze potrzebują – Piotr miał inne zdanie.
Ale zeszli. Ognisko się już paliło, oplatały je ciasne kręgi, przeważnie młodych, ludzi. Z daleka słychać było zajadłą dyskusję. Wybijał się zwłaszcza jeden głos.
– Słyszysz Szczepana? – spytał Andrzej.
– Ten jest szczególnie nieustępliwy – prawie że narzekał Piotr.
– Ale co by nie powiedzieć, to dobra głowa.
Tymczasem „ognisko” zauważyło przybywających i serdecznie ich powitało oklaskami.
– Prosimy, prosimy. Piotrowi trzymamy centralne miejsce pod drzewem – posypały się zaproszenia.
– Szczęście żeście przyszli! – wykrzyknął Szczepan. – Bo nie mogę sobie poradzić z tymi Hebrajczykami – podżartowywał.
– To my nie możemy się opędzić od tych hellenistów! – wykrzyknął Kleofas.
Zasiadali – Andrzej obok Piotra – na miejscu zrobionym na siłę w szparze pomiędzy siedzącymi i usiłowali się połapać w tym harmiderze głosów przetykanym śmiechami, który się przewalał przez tłumek.
– Gdzie macie trudność? – pytał Andrzej. – Jest tu Piotr, to wam pomoże.
– Bardzo proszę. Już – Szczepan, nie czekając na wstępy, przeszedł do sprawy: – Ja uważam, że świątynia jerozolimska jest niepotrzebna. A moi bracia Hebrajczycy uważają, że jest potrzebna. Wobec tego prosimy o rozstrzygnięcie czy tak, czy nie.
– Widzę, że cię mama w zbyt gorącej wodzie kąpała – Piotr się roześmiał. – Powolutku, nie tak prędko. Spróbuj to trochę poszerzyć, bo to wymaga omówienia.
– O co poszerzyć – Szczepan nie chciał ustępować. – Tak albo nie.
Andrzej jakby bał się, że Piotr wybuchnie, i zaczął pojednawczo:
– No to pomogę ci jednym słowem: dlaczego? Dlaczego świątynia jest niepotrzebna?
– Z paru powodów – Szczepan podjął pytanie, jakby był na nie przygotowany. – Po pierwsze, uczyli i uczą nas kapłani, że w Świętym Przybytku w sposób szczególny mieszka Chwała Pańska, czyli Bóg sam. Otóż na jakiej podstawie, ja się pytam. To mnie zawsze intrygowało. Nawet pamiętam, że kiedyś oberwałem za takie pytanie. Ale teraz mogę sobie na nie pozwolić.
– W Świętym Przybytku stała Arka Przymierza z tablicami przykazań – odezwał się jakiś głos z głębi.
– Jak to ładnie zabrzmiało: „stała” – powiedział Szczepan z lekką kpiną w głosie. – Stała, ale nie stoi. Wtedy było w porządku. Bóg obecny w kształcie swojego słowa zapisanego. Ale teraz? Bóg jest wszechobecny. A więc jest i w Święte Świętych, nie więcej jednak jak w lesie czy w górach.
– To już, twoim zdaniem, nie ma takiego miejsca szczególnej obecności Bożej? – ktoś pytał.
– Ależ jest! – Szczepan wykrzyknął w uniesieniu. – I o to mi cały czas chodzi.
– A więc powiedz, gdzie jest to miejsce.
Ludzie wstrzymali oddech i w tym oczekiwaniu padła odpowiedź. Szczepan wypowiedział ją beztrosko, jakby to było oczywiste od zawsze:
– W Jezusie. On jest tym miejscem szczególnej obecności Bożej. On przez swoje życie i przez swoją prawdę, którą głosi.
W odpowiedzi prawie że słychać było głębokie „aaa”, które się zdawało wyrywać z piersi wszystkich zgromadzonych. Choć naprawdę cisza panowała w dalszym ciągu. Jakoś wszystkie oczy odruchowo skierowały się w stronę Marii. A Ona, choć niepytana wprost, odpowiedziała na ich oczekiwania. Swoim spokojnym, cichym, ale wyraźnym głosem:
– Znaliście Go w większości. A do tych, którzy nie mieli tego szczęścia, z czym się mogę zwrócić! Był to najwspanialszy człowiek, najdroższy syn, największy mędrzec. A przy tym nie miał nic z wyższości. Tylko prosty jak brat. Sam urok. Człowiek, na którego się czeka, za którym się tęskni, o którym się marzy. Przyjaciel, który niesie oparcie, opiekę, zaufanie. I choć zdawało się, że Go znam od zawsze, miałam przekonanie, wrażenie, jakbym patrzyła w niezgłębioną studnię, w której wciąż ukazują się jakieś wspaniałości. – Tu przerwała, ale pospiesznie zaczęła się poprawiać: – Przepraszam, że powiedziałam „był”. A to jest inaczej. On jest wciąż obecny. Żywy, chociaż duchowy – skończyła.
Dopiero po chwili ktoś zapytał Szczepana:
– A czy ty sobie zdajesz z tego sprawę, co powiedzą kapłani, gdy usłyszą, że to Jezus a nie świątynia jest miejscem szczególnej obecności Bożej?
– Chyba tak. I nawet coś więcej. Ja zdaję sobie sprawę z tego, co wy powiecie.
No, to była już bezczelność. Można ją było wziąć poważnie i obrazić się, a nawet zrobić awanturę. Albo obrócić ją w żart. Ewentualnie nic nie mówić i czekać, co Szczepan dalej zrobi z tymi gorącymi węglami, które wziął w dłonie. I wybrali tę trzecią drogę. A on, nie doczekawszy się żadnej reakcji z ich strony, wybuchnął.
– Bo jeszcze chwila, a zagłaskają nas na dobre. Nie zauważyliście? Przecież są tacy mili, uprzejmi. Udają, że nic się nie dzieje. Że nie orientują się, czego my nauczamy w Krużganku Salomona. Pozwalają nam na to nauczanie. Nie czepiają się o nic. A zastanówcie się: Przecież nauczamy tego samego, co Jezus, który za to oddał głowę. Ja osobiście oczekuję, że jeszcze chwila, a naszej Dwunastce zaproponują, aby zostali kapłanami w świątyni. Może zaproszą Piotra na stałego członka Sanhedrynu, jako przedstawiciela nowej grupy na kształt faryzeuszów. A może wybiorą go nawet na najwyższego kapłana. Na krótko, na krótko. Najwyżej na rok. Albo nawet na pół roku. Byle tylko go mieć. Związać. Opętać. Uzależnić. Zagłaskają nas na śmierć. Ani się spostrzeżemy, gdy się okaże, że nie różnimy się nic a nic od naszych braci saduceuszów – tu przerwał. Zdawało się, że skończył. Ale on tylko rozglądnął się po swoich słuchaczach i postawił następne pytanie: – A może przyjdzie propozycja od faryzeuszów? Może będzie przetarg? Którzy lepsi, którzy więcej dadzą, którzy nas kupią. Faryzeusze oddać nam mogą parę synagog. Nawet w mieście.
Cisza trwała taka, że prawie można ją było krajać nożem.
– A Jezus? – wreszcie Janek wyszarpnął pytanie ze ściśniętego gardła.
– A Jezus będzie w pamięci narodu tak samo jak Hillel albo jak Gamaliel. Będzie jednym z szanowanych Nauczycieli w Zakonie, po którym zostanie parę dowcipnych powiedzeń i parę kolorowych przypowieści. I tyle. A Jego Ewangelię upupią, rozmyją, zapomną. I na tym się sprawa skończy.
Trwała cisza. Ludzie byli zdruzgotani. Po części zaskoczeni, po części przerażeni. Tę ciszę przerwały energiczne kroki zbliżające się szybko. Z mroku wyłonił się Maciej.
– Co tak u was cicho? Nie macie o czym rozmawiać? – zapytał ze śmiechem.
– Wprost przeciwnie – ktoś się odezwał. – Aż za dużo jest do mówienia. Tylko to, co usłyszeliśmy, odebrało nam mowę.
– A któż to ten cudotwórca? – Maciej rozglądał się po kręgu oświetlonym blaskiem ogniska. – Szczepan, to ty? – spytał, gdy natrafił na jego twarz. – Oczywiście – odpowiedział sobie sam. – Któżby inny.
Kleofas, który chyba Szczepanowi zazdrościł, mruknął złośliwie:
– On lubi się sprzeciwiać. Iść pod prąd. Stawać okoniem. – A zwracając się do Szczepana, powiedział: – I w ogóle tyś jednym z tych niepokornych, zbuntowanych wobec całego świata, starszego pokolenia, inaczej myślących. No, sam przyznaj, czy nie tak?
– Ależ to nie ja jestem taki.
– A kto to taki?
– To Jezus.
– Przecież Go nie znałeś – wybuchnął Piotr.
– Niestety. Ale od was się dowiaduję, czego uczył i jaki był. Od was wyciągam, czasem nawet na siłę, dopytuję się na wszelakie sposoby. Staram się Go zrozumieć, dowiedzieć się, co On mówił, co myślał, czego chciał. I tak jak ja Go widzę na podstawie tych waszych relacji: On jest nie do zagłaskania. A gdybyście Go dali zagłaskać, to w sposób haniebny Go zdradzacie. I tamta wasza zdrada w czasie Jego męki to małe piwo wobec tej, która by się teraz stała. To byłby grzech przeciwko Duchowi Świętemu, o którym Jezus mówi, że nie może być odpuszczony ani w tym, ani w przyszłym życiu.
– No, no – nie wytrzymał Tomasz i błysnął swoimi wyłupiastymi oczami – nie rozpędzaj się, młodzieńcze, bo jeszcze chwila a powiesz głupstwo, którego będziesz żałował.
Zdawało się, że dojdzie do awantury, ale nic takiego się nie stało. Szczepan jakby się opamiętał, że poszedł za ostro, a nawet dotknął czy wprost obraził apostołów. Zmienił ton głosu i zaczął przepraszać:
– Jeżeli tak mnie odbierasz, to cię bardzo przepraszam. Mnie tylko zależy na tym, żebyście się uczulili na sprawę. Oni nam mogą powtykać fałszywki. Tych tak zwanych prawdziwych wyznawców Chrystusa. A ci nam wytłumaczą, że oczywiście, chodzi o miłość Boga, ale ofiary krwawe są symbolami tej miłości. Że jeżeli przegonił Jezus bydło ze świątyni, to dlatego, że tam nieładnie pachniało. I nadal będą rżnąć woły i barany. Wytłumaczą nam, że oczywiście, należy kochać wszystkich ludzi, tak jak Jezus uczy. Że to takie przykazanie Boże. No, ale przecież Izraelitów bardziej kochać należy niż pogan. A wśród Izraelitów, Judejczyków najbardziej. Że trzeba kochać wszystkich ludzi. Ale przecież grzesznicy zasłużyli sobie na karę Bożą. I tak punkt po punkcie będą się ześlizgiwać z prawdy w kłamstwo, z jasności w ciemność i ani się spostrzeżemy, jak się pogrążymy z nimi wszystkimi w Talmud, z którym Jezus walczy.
– No, ale Szczepan dziś szaleje – Maciej się zaśmiał. – Co cię tak napadło? Mógłbyś sobie te niespodzianki rozłożyć na parę wieczorów, a nie tak za jednym zamachem. Nie nadążamy.
– To znaczy, nie jest potrzebna świątynia? Pytam się ciebie, Piotrze. Już nie Szczepana – Kleofas powrócił do początku.
Wszystkie oczy skierowały się na Piotra. Ten, jakby zaskoczony zadaniem, jeszcze chwilę milczał, a potem zaczął mówić słowami prostymi, ze swoim galilejskim akcentem:
– Chodziliśmy z Jezusem na wszystkie święta pielgrzymkowe. A więc na Paschę, Pentekoste i Święto Namiotów, a nawet na niektóre niepielgrzymkowe.
– I macie rozwiązanie czy świątynia jest potrzebna, czy nie jest? – ktoś nie wytrzymał.
– Ale Jezus wypędził bydło ze świątyni – ktoś inny miał zastrzeżenie.
– Dajcie Piotrowi skończyć – uciszał Andrzej.
– A Jezus powiedział: „Dom mój jest domem modlitwy, a wyście go uczynili jaskinią zbójców” – mówił Piotr, jakby nie dosłyszał tych, co mu przerwali tok myśli. – Inaczej mówiąc, świątynia powinna być miejscem modlitwy i w ten sposób ona szczególnie nas łączy z Bogiem.
– Tak, tylko czy to musi być koniecznie świątynia? – Szczepan obstawał przy swoim.
– Może być synagoga – ktoś dorzucił.
– Tak, ale czy to musi być synagoga – Szczepan nie ustępował. – A nie wystarczy Wieczernik? A nawet nie Wieczernik. A nie wystarczy taki krąg, jaki my teraz stanowimy?
– A on swoje – Kleofas zaatakował. – My dzisiaj ze Szczepanem sobie nie poradzimy. Uparł się, żeby nas prowokować. Wobec tego może dajmy spokój tym debatom teologicznym i zajmijmy się sprawami bardziej przyziemnymi.
– Nie – Andrzej się sprzeciwił. – Zostańmy jeszcze przy tym temacie. To sprawa naprawdę poważna. Oczywiście, modlić się można wszędzie. Ale modlitwa w świątyni to jest inny gatunek modlitwy. Dużo myślałem o tym powiedzeniu Jezusa. I doszedłem właśnie do tego wniosku. Modlitwa w świątyni to chóry, orkiestra, wspólne recytacje, śpiewy, procesje, ceremonie, czytanie. I tak myślę, że gdyby zrezygnować z tej liturgii, to byłoby po prostu zubożenie.
Andrzej wciąż mówił, a ludzie słuchali prawie z zapartym tchem. Wszyscy, łącznie ze Szczepanem. Teraz, gdy skończył, on podszedł do Andrzeja i powiedział przyjaźnie:
– Jak dobrze, że jesteście z nami. Mówcie jak najwięcej. Bo nam potrzeba Jezusowej mądrości.
– No, ale teraz możemy już mówić o sprawach bardziej przyziemnych – Kleofas nie dawał za wygraną i powrócił do swojego tematu.
– No, jak nie możesz wytrzymać, to mów – zaśmiał się Piotr.
– Jakeś taki filozof – Kleofas zwrócił się do Szczepana – to powiedz, co będzie dalej.
– Z czym co będzie dalej? – Szczepan nie bardzo rozumiał.
– Z nami, z uczniami Jezusa.
– Jak dobrze pójdzie – Szczepan odpowiedział, jakby czekał na to pytanie – wszyscy Izraelici staną się uczniami Jezusa i przyjmą prawdę, że Bóg jest miłością.
Uciął nagle, jakby jeszcze miał coś do powiedzenia, z czego w ostatniej chwili zrezygnował. Może chciał, by to krótkie zdanie bardziej dotarło do świadomości zebranych. A że dotarło i zrobiło wrażenie, świadczyła o tym cisza, która zapadła. Dopiero po chwili ktoś odważył się zapytać:
– A dlaczego powiedziałeś „jak dobrze pójdzie”?
– Nie tak dawno byłem w interesie w Rzymie. Otóż tam, po naszych gettach i nie tylko gettach, dużo się mówi o przyjaźni Caliguli z Herodem Agryppą. Dotąd o tym wnuku Heroda Wielkiego było cicho. A teraz wiąże się z nim wielkie nadzieje.
– Ale co to ma wspólnego z naszą sprawą?
– Ludzie tam mówią, że Agryppa idzie śladem Heroda Wielkiego. I z tej przyjaźni wyrośnie królestwo Izraela, którego królem będzie, oczywiście, Agryppa. Bo jedno jest pewne, że po Tyberiuszu następcą będzie Caligula.
– Tak, ale ja się pytam, co to ma z naszą sprawą wspólnego? – upierał się Kleofas.
– Znacie życiorys Agryppy, nie potrzebuję go przedstawiać. Faktem jest, że niejedno ma za sobą. A teraz jest chasydem.
– Co? Jak? Niemożliwe! – posypały się wykrzykniki.
– A tak, zapuścił brodę, pejsy, wąsy.
– O, lis farbowany! – wykrzyknął Kleofas. – To znaczy, że idzie na całość. Chce sobie pozyskać faryzeuszów. Teraz wszystko rozumiem.
– No co rozumiesz? No co rozumiesz? – zaczął się awanturować Janek.
– Gdy będziemy mieli króla chasyda, to wszyscy będą chasydzi, obserwanci, nacjonaliści, fanatycy. Inaczej mówiąc, wrogowie Jezusa do potęgi.
3. Donosiciel o Szczepanie
– Że co Szczepan mówi? Że świątynia jest niepotrzebna? – Kajfasz aż podskakiwał ze złości.
– Nie całkiem tak: mówi, że w świątyni mieszka Bóg, tak jak w całym świecie. A jedynie w Jezusie mieszka w sposób szczególny, bo On jest Synem Bożym – odpowiadał donosiciel.
– Chciałeś powiedzieć „mieszkał”, „bo On był”. Dobrze mówię? – Kajfasz go poprawił.
– Nie, on mówi: „mieszka”, bo On jest”.
– Jak to, przecież Go nie ma? – Kajfasz stanął przed nim z okrągłymi ze zdziwienia paciorkami oczu i z rozłożonymi rękami.
– Nie, on tłumaczy, że Jezus jest w słowie Ewangelii, że jest w chlebie i winie Eucharystii, którą sprawują codziennie podczas wieczerzy, że jest w ludziach, którzy w Niego wierzą.
– Och – Kajfasz machnął ręką. – Ja tego nie rozumiem. To już mistyka. Ale wróćmy do rzeczy. Co on jeszcze mówi o świątyni.
– Na ile ja zrozumiałem…
– Tak, tak: na ile ty zrozumiałeś, mów.
– Na ile zrozumiałem, on mówi, że największą ofiarą, którą możemy złożyć Bogu, jest służba człowiekowi, jest uczciwa praca, jest przebaczenie, darowanie.
– To znaczy, że ofiary na ołtarzu w świątyni już są niepotrzebne? – Kajfasz stał przed nim i wrzeszczał.
– Tego ja nie słyszałem, tylko tamto – bronił się.
– Ale to jest chyba logiczne, jeżeli najważniejszą ofiarą jest dać głodnemu jeść, spragnionemu pić, zaopiekować się chorym, odwiedzić uwięzionego, to po co jeszcze prowadzić w ofierze cielę albo worek z pszenicą. Dobrze mówię?
– No, dobrze – przyznał niechętnie rację.
– No i co? I wy nic na to? On mówi bluźnierstwa, a wy nic na to. Gdzieśmy są! – Kajfasz z oburzenia wyrzucił w górę ramiona. – W jakich czasach przyszło nam mieszkać. Do czegośmy doszli! Prawo Boże jest łamane. Plują synom Izraela w twarz, a ci mówią, że deszcz pada!
– A cośmy mieli zrobić? – przerwał Kajfaszowi jego potok lamentacji.
– Ukamienować! Ukamienować! – Kajfasz rzucił się na niego z pięściami.
– Ale kto miał ukamienować? – bronił się, zasłaniając głowę rękami. – Większość była po jego stronie. To prędzej oni by mogli nas ukamienować, gdyby chcieli. Ale oni z nami tańczyli i radowali się, że choć trochę zrozumieli, że Bóg jest miłością.
– I tyś też tańczył – Kajfasz był zdumiony, zaskoczony, przerażony.
– A co miałem zrobić, jak mnie porwali do koła.
– Wynoś się! Wynoś! Wynoś się stąd! – napierał na niego, wypychał go ciałem, rękami.
Ten się wycofywał pospiesznie, aż dopadł drzwi i zniknął za nimi. Po drodze natknął się na Annasza, który stał tu od dłuższej chwili niezauważony i przysłuchiwał się awanturze. Teraz i Kajfasz go zobaczył i skoczył na niego:
– A ty wciąż mnie podsłuchujesz!
Ale Annasz zdawał się tego nie słyszeć, tylko spokojnie go zapytał:
– Coś ty od niego chciał? Żeby kamienował Szczepana? Przecież on na to tam chodzi, aby nas informować, co oni mówią, co robią. Jemu nie wolno się dekonspirować. To po pierwsze, a po drugie, czyś ty zapomniał, jaką przyjęliśmy linię postępowania? Przecież umówiliśmy się, że zostawiamy uczniów Jezusa w spokoju. Niech mówią, co chcą, niech robią, co chcą, a samo im przejdzie. Nawet się nie spostrzegą, jak znowu staną się prawdziwymi wyznawcami Prawa Mojżeszowego. I w ten sposób Ewangelia Jezusa zniknie z naszego życia jak wysypka u dziecka.
Ale nawet nie skończył mówić, gdy wybuchnął Kajfasz:
– To nie był mój pomysł, to był twój pomysł! Ja się temu wciąż sprzeciwiałem! Moim zdaniem, to było nasze samobójstwo! – krzyczał wrzaskliwym głosem, wymachiwał rękami i nie dopuszczał Annasza do głosu.
Wreszcie gdy zamilkł, zmęczony krzykiem, Annasz spokojnie zaczął go pouczać:
– Zrobisz, jak uważasz, ty jesteś najwyższym kapłanem. Ale ja ci przypominam: w trakcie ofensywy nie zmienia się zasad taktycznych. Choćby się zdawało, że one nie przynoszą wyników.
– Nie przynoszą! – Kajfasz nie dał mu skończyć. – Nie przynoszą żadnych wyników. A nawet wprost przeciwnie: demobilizują ludzi, gorszą ludzi, stwarzają fałszywe pozory. Coraz słyszę: „Wy się zgadzacie na to, czego nauczają uczniowie Jezusa w Krużganku Salomona?” Co ja mam wtedy im odpowiadać? No co? To ja mówię, że się nie zgadzamy. To mi zarzucają: „Jeżeli się nie zgadzacie, to dlaczego nie wyrzucicie ich ze świątyni? Dlaczego ich nie aresztujecie? Dlaczego im nie wytoczycie procesu? Dlaczego ich nie ukrzyżujecie jak Jezusa?”
– Ty się wreszcie zacznij szanować – Annasz się zdenerwował. – Ty nie masz obowiązku tłumaczyć się przed nikim. Ty prowadzisz swoją politykę i wiesz dlaczego. I wara komukolwiek do tego – dobrze?
– A gdy się mnie o to spyta Herod? – Kajfasz znowu go zaskoczył po swojemu.
– Co się naprzód martwisz? Może się nie zapyta?
Zdawało się, że jest po rozmowie. Ale wtedy Kajfasz, jakby ze snu obudzony, podbiegł do Annasza, chwycił go oboma rękami za suknię pod szyją – tak jak on to kiedyś z nim zrobił – i wbijając w niego oczy, zaczął wrzeszczeć jak oszalały:
– Ale ty nic nie rozumiesz! Ty nic nie widzisz! Ty się do niczego nie nadajesz! A już najmniej do tego, żeby mnie pouczać czy doradzać!
Annasz wytrzymał ten atak, potem otrzepał się z Kajfasza i spokojnie zapytał:
– A ty co widzisz, czego ja nie widzę?
Ale nie potrafił doprowadzić go do równowagi. Kajfasz w dalszym ciągu stał przed nim jak nastroszony kogucik i wrzeszczał:
– Ty widzisz tylko tych głupich rybaków galilejskich! Na nich się nastawiłeś i z nimi walczysz!
Annasz słuchał go z narastającym zdumieniem, wreszcie zapytał:
– A ty kogo widzisz?
– Już nastąpiła zmiana w sztafecie. A tyś tego nie zauważył. Galilejska Dwunastka to już emeryci. Dziadki, które nie mają nic do gadania. Nastąpiła zmiana pokoleniowa. Pałeczkę przejęli helleniści. Izraelska młodzież z Małej Azji, Grecji, Egiptu!
– Gdzie? Co? Jaka zmiana pokoleniowa? O czym ty mówisz? Wymień imię. Choćby jedno – Annasz zatrzymał tę lawinę, która już zdawała się go miażdżyć.
– Szczepan! – wrzasnął Kajfasz. – Wystarczy?
Annasz opadł jak zraniony ptak:
– Dobry jesteś. Tak dobry, że się nie spodziewałem tego.
4. Caligula u Tyberiusza
Caligula przeliczył się z czasem. Niby powinien się zmieścić. Tyle razy odbywał tę trasę. A jednak. Nie spodziewał się, że tak się rozpada. Konie nie trzymały się gruntu. Kamienie, którymi była wyłożona droga, obślizgły, łatwo było o wywrócenie. A przecież to dopiero zbliżała się połowa października. Oczywiście, październik przeważnie jest słoneczny tą piękną, złotą jesienią. I na to liczył. Ale czasem może być inaczej. I tak się stało. Wściekał się. Roznosiło go. Chciał być jak najprędzej. I faktycznie woźnice robili, co tylko mogli zrobić, ale na niewiele to się zdało. Trzeba było dostosować się do warunków. A one były takie, jakie były: Lało jak z cebra, było zimno i wiał wiatr. Morze szumiało. W gęstniejącym mroku widział białe grzywy fal, podbiegające do brzegu. Wzdrygnął się na myśl, że będzie płynął w takich warunkach. Przemoczony, zmarznięty i zapóźniony przybył do portu dopiero wieczorem, choć miał być popołudniem. Łódź czekała. Kapitan ostrzegł:
– Kołysze. Będziemy płynęli po ciemku. Najlepiej byłoby przeczekać do rana.
– Musimy tam być przed północą.
Wszedł do kajuty, żeby położyć się, ogrzać, wysuszyć, odpocząć. Ale niewiele miał z tego, czego oczekiwał. Gdy tylko ruszyli, zaczęło się to huśtanie łodzi, jak to nazwał kapitan. A na dobrą sprawę, to był prawdziwy sztorm. Łódź wspinała się na fali jak znarowiony koń, prawie prostopadle w górę, potem leciała pionowo w przepaść bez końca, że zdawało się, że już nigdy nie będzie w stanie wznieść się w górę z czeluści wodnej. Żołądek mu podchodził pod samo gardło. Robiło mu się niedobrze. Nie cierpiał morza, a co dopiero wzburzonego. Szalał. Bił pięściami w ścianę, rzucał sprzętami, jakby chciał zmusić morze do uspokojenia. Obtłuczony wypadł na pokład. Oprzytomniły go zimne bryzgi fal, a nawet same fale, które zalewały od czasu do czasu cały pokład, i wiatr, który zdawał się zrzucać z nóg. Przerażony odnalazł kapitana. Zażądał, by ten zawracał. Ale huk morza był tak potężny, że ani kapitan go nie słyszał, ani on kapitana. A może nawet kapitan domyślał się, o co mu chodzi, ale udawał, że nie rozumie, bo na powrót było chyba za późno, ponieważ wiatr był przeciwny. Odprowadził go więc do luku, pomógł mu się wcisnąć w otwór i zatrzasnął klapę.
Caliguli nie pozostawało nic innego, jak tkwić w kajucie, trzymać się kurczowo sprzętów przybitych do podłogi, aby nie być rzucanym jak tobół z gratami, i czekać w niepewności, jak się losy potoczą.
Przybyli rzeczywiście przed północą, gdy już mu się zdawało, że drogę zgubili, że na pewno przyjdzie im do rana szukać tej przeklętej wyspy, na której nie wiadomo po co i dlaczego zamieszkał władca najpotężniejszego imperium świata.
Niespodziewanie zobaczył światła portowe a potem wpłynęli do przytulnej zatoczki, którą już znał na pamięć. Za chwilę gramolił się na konia, z najwyższym trudem, bo kolana zesztywniałe nie chciały się nawet zginać. Potem jazda w górę serpentynami, a czasem i na skróty.
Pałac jarzył się światłem, perlił się śmiechem kobiet, huczał gwarem, unosił się muzyką. Roztańczona, śpiewająca sala stanowiła jakby wyzwanie dla szalejącej nawałnicy. Ale cezara tam nie było. Owszem, podobno pojawił się na krótko, potem opuścił salę.
– Czeka na waszą wysokość u siebie.
Tam prowadził go kolejny służący. Jeszcze został tuż przed otworzeniem drzwi dokładnie obszukany przez dwóch fachowców. Był do tego przyzwyczajony i za chwilę już wchodził do wnętrza.
Cezar był sam.
– Wezwałem cię, abyś się przygotował na to, co się stanie. Za trzy dni, a więc osiemnastego października, zostanie zabity Sejan albo ja. Jeżeli ja, wtedy i ty oraz twój przyrodni brat Tyberiusz Gemellus zostaniecie zabici, ponieważ Sejan wie, że jesteście wyznaczeni na moich następców.
Caligula stał, ale zdawało mu się, że jest jeszcze wciąż w łodzi i pokład staje mu dęba pod nogami i jeszcze chwila a runie na deski. To, co usłyszał, z jednej strony było dopełnieniem tego, co się działo w Rzymie: coraz większej arogancji Sejana, jego szarogęsienia się i bezczelności. Ale z drugiej strony było tak zaskakujące dla Caliguli, tak bardzo nie zgadzało się z tym obrazem układów, które nosił w swojej pamięci, że zdawało mu się, że albo on się przesłyszał, albo cezar coś powiedział niedokładnie. A może po prostu zwariował. Chciał jakiegoś potwierdzenia czy zaprzeczenia. Wobec tego wydusił z siebie jedyne sensowne pytanie, które znalazł w swym czerepie:
– Kto zabije Sejana? – co mu się zdawało jakąś piramidalną niemożnością, bo któż potrafi zagrozić wszechwładnemu Sejanowi.
– Macron – zabrzmiała odpowiedź. – Macron z pomocą senatu.
To „Macron” zabrzmiało jak farsa. Jeszcze jeden cwaniak przeciwko drugiemu cwaniakowi. Tylko ten pierwszy ma pretorianów, którzy na skinięcie palca obwołają jego: Sejana cezarem.
– A jak on to zrobi? – zapytał, prawie uśmiechając się z politowaniem.
– Odczyta mój list, w którym jest wszystko wyjaśnione – cezar odpowiedział spokojnie.
To już zabrzmiało jak groteska. Roześmiałby się w głos, gdyby nie to, że był świadomy, że stoi przed wciąż jeszcze żywym cezarem rzymskim.
– I Macron zgodził się wejść do jaskini smoka? – Caligula nic nie rozumiał.
– Obiecałem mu, że będzie prefektem pretorianów.
– A Sejan na to przystanie? – pytanie było logiczne.
– Tak. Bo będzie myślał, że zostanie trybunem ludu.
– A pretorianie tak szybko przejdą pod dowództwo Macrona.
– Podniesie im żołd prawie podwójnie i zawiezie ze sobą te pieniądze.
Dopiero teraz, tak jak w mozaice, układały się w mózgu Caliguli kamyczki informacji w jeden obraz. Ale każdy kamyczek to osobny problem. A jeżeli nie uda się, nie zaistnieje, to cała ta precyzyjnie zbudowana konstrukcja runie w przepaść, grzebiąc wszystkich uczestników.
– Możesz mi powiedzieć, najjaśniejszy imperatorze, skąd wiesz o spisku? Przepraszam, że o to pytam.
– Trafne pytanie. Kładziesz głowę pod topór tak jak i ja, to powinieneś i to wiedzieć. Napisała do mnie w tej sprawie obszerny list Antonia. Wiesz, o kim myślę. Żona mojego zmarłego brata Druzusa. Ale w tym wypadku nie to jest ważne, ale że w tym rzymskim bagnie jest to dla mnie jedyny człowiek absolutnie pewny i uczciwy.
– Jeżeli Antonia, to i ja nie mam żadnych zastrzeżeń. Ta miała zawsze czyste ręce. A kto ci ten list potrafił dostarczyć?
– Jej najbardziej zaufany niewolnik. Pallas.
– Tak, to pewny człowiek. A jakie miejsce wyznaczasz dla mnie?
– Chciałbym, żebyś był w czasie wygłaszania przemówienia i odczytywania listu przez Macrona. Bo wtedy albo będziesz pomagał schwytać Sejana, albo będziesz uciekał, aby nie dostać się w jego ręce.
5. Rozmowa przed zamachem stanu
Caligula siedział na tym samym tarasie co przed kilkoma dniami i opowiadał Agrypie o rozmowie z cezarem, zresztą w sposób enigmatyczny i unikając szczegółów. Agrypa, słuchając go, cały czas myślał o sobie: „Żarty się skończyły, zaczynają się schody. A zdawało mi się, że ja z taką najwyższą łatwością dojdę do godności króla Palestyny. A tymczasem wszystko wisi na włosku. I przy okazji mogę i ja stracić głowę”. Gdyby Caligula mógł czytać jego myśli, dawno by odszedł z pogardą. Ale Agryppa nie dawał poznać, co się w nim dzieje. Z wyrazem najwyższego skupienia na twarzy słuchał dalej opowieści swojego niebezpiecznego przyjaciela i powtarzał sobie: „Muszę zaryzykować. Nie ma odwrotu. Zginę w każdym wypadku, gdy on zginie. Nawet gdybym mu teraz nie okazał żadnej pomocy. Wszyscy wiedzą, że się przyjaźni ze mną. Sejan wie też”. A tymczasem Caligula dodał na koniec, że Tyberiusz postawił mu pytanie: „Czy masz jakieś pewne schronienie w Rzymie?”
– I tyś powiedział, że masz u Heroda Agryppy – wtrącił.
– Dokładnie tak powiedziałem, nie pytając ciebie o zgodę.
– A ty wiesz, że bym się wtedy poczuł obrażony – odpowiedział Agryppa, dbając, by to oświadczenie zabrzmiało wiarygodnie.
– I dlatego cię pytam, czym cię mogę obdarować, gdy będę może cezarem? – Caligula zaskoczył go tą propozycją. – Chyba że mnie skrócą wcześniej o głowę – zaśmiał się szyderczo.
– Nic nie chcę – Agryppa odpowiedział. – Wystarczy mi twoja przyjaźń.
Caligula podniósł się, rzucił mu się w ramiona:
– Bratem moim jesteś. Nigdy ci tego nie zapomnę.
I w momencie, gdy Agryppa zaczął żałować swojej bezinteresowności, Caligula niespodziewanie zapytał go:
– A gdybym cię już teraz zapytał, jaki prezent uradowałby cię najbardziej? Co byś odpowiedział?
– Palestyna – Agryppa prawie że nie pozwolił mu skończyć zdania.
– Gdy będę cezarem, to cię mianuję królem Palestyny za to, żeś uratował cezara – przyszłego, przyszłego – od śmierci.
– To ja protestuję – roześmiał się. – Bo będę cię ratował dlatego, żeś moim przyjacielem, a nie dlatego, żebyś mnie robił królem.
– Tak czy owak, wypijmy za powodzenie Macrona.
6. Zamach stanu
Caligula siedział w świątyni Apollona na honorowym miejscu, które było przeznaczone dla najbliższych członków rodziny cesarskiej. Obok niego nudził się Tyberiusz Gemellus – dwunastoletnie chłopię. Ten był nieświadomy niczego, a ponieważ miał zwyczaj wszystkiemu się dziwić, coraz zasypywał go pytaniami. Na chwilę pojawił się Macron, suchy, z twarzą sępa, ugrzeczniony i uśmiechnięty – „jak on to potrafi?”. Wymienił parę zdań z siedzącymi obok senatorami i znikł. Sejana wciąż nie było. „Każe na siebie czekać”. Świątynia Apollona, w której byli zgromadzeni, jakby stworzona na uroczyste obrady senatu, nadawała się, niestety – przynajmniej na ten raz – idealnie do strzeżenia bezpieczeństwa obradujących. Sześć wejść, a przy każdym z nich pretorianie ubrani w galowe uniformy i hełmy ze słynnymi grzywami. To ich święto. Ich dotychczasowy prefekt awansować ma na stanowisko trybuna ludu, prawie współrządcę imperium, a ich nowym prefektem będzie Macron – prawa ręka cezara.
Przynajmniej ten orzech był rozgryziony. Dowiedział się o tym sukcesie od Macrona w przelocie i że to tak łatwo nie było. Bo Sejan usiłował zatrzymać to stanowisko. Ale się udało go przekonać. Caligulę interesowała bardzo również inna sprawa: Jak uciec z tej marmurowej klatki. Oprócz pretorianów przy drzwiach, przy każdej kolumnie stał jeden żołnierz. „Na pewno nie będę uciekał jako pierwszy, bo wtedy zginę. Trzeba będzie zmieszać się z falą uciekinierów, która ruszy”. Chociaż na obrady senatu nie wolno było brać żadnej broni, przecież miał „na wszelki wypadek sztylet, ukryty pod ramieniem. Ale to dziecinna zabawka wobec opancerzonych pretorianów, posługujących się swoimi krótkimi mieczami, zwłaszcza w walkach w tłumie, z legendarną sprawnością.
– Pamiętaj – zwrócił się szeptem do Gemellusa – w razie czego trzymaj się mnie. Rób to, co ja.
– A co się może zdarzyć? – zobaczył okrągłe oczy, zdziwione ale nie przerażone.
– Nie wiem. Mówię na wszelki wypadek – uciął.
Macron nieoczekiwanie pojawił się z dowódcą garnizonu rzymskiego z jednej strony i jego zastępcą z drugiej. Coś sobie opowiadali i zaśmiewali się serdecznie. Przynajmniej Macron. Prawie tuż zaraz wszedł Sejan w towarzystwie paru mężczyzn. Rozległy się oklaski kilku najgorliwszych senatorów. Podchwyciła je reszta. Zaczęto wstawać, aby zaakcentować szczególną cześć. Sejan nie zajął miejsca wśród senatorów, ale miał przygotowany prawie tron obok centralnego punktu, w którym zasiadał cezar, gdy brał udział w posiedzeniach.
Gdy umilkły oklaski, otwierający obrady podkreślił szczególną wagę tego posiedzenia i oddał głos Macronowi, aby odczytał list cezara. Ten przystąpił od razu do rzeczy. Nie spieszył się. Czytał starannie, powoli, prawie jakby po raz pierwszy widział ten tekst. „Jak on potrafi być taki spokojny”. Obok niego stali obaj oficerowie. List zawierał bardziej niż kurtuazyjne, bardziej niż zdawkowe pozdrowienia dla senatu. Potem była mowa o roli senatu w życiu państwa i narodu, że senatorowie to jego reprezentanci, to sumienie narodu. I powołując się na ten fakt, cezar przystępował do oceny działalności człowieka nazwiskiem Sejan.
Jak dotąd, list był utrzymany w tonie wyrównanym, niezapowiadającym żadnej rewelacji. A Caliguli spływał pot po plecach, choć po ostatnich deszczach w świątyni było raczej chłodno. Tymczasem tekst głosił życzliwość, jaką cezar okazywał w ciągu wielu lat Sejanowi, zaufanie jakim go darzył, wymieniał coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, jakie mu powierzał.
Równocześnie prawie następowała wyliczanka uposażeń, darowizn, jakimi cezar obdarzał Sejana. Caligula bez przerwy przenosił wzrok od Macrona na Sejana. Patrzył, jak twarz jego, dotąd pewna siebie, teraz przygasła, wtargnęło na nią jakby zakłopotanie. Widać było, że czeka, aby ta sekwencja materialnych korzyści, jakie czerpał z zajmowanych stanowisk, już się skończyła. Skierował nawet surowy wzrok na czytającego, jakby chciał go zmusić do zamilknięcia.
A tymczasem Macron przeszedł do akapitu dotyczącego nielojalności Sejana wobec państwa, narodu, senatu, cezara – zaczął od fałszywych donosów, fałszywych świadków, fałszywych sędziów, aż doszedł do niesprawiedliwych wyroków. Opisywał wypadki skazywania ludzi niewinnych, konfiskaty majątków. Te przestępstwa były przerywane wyrazami żalu: „piszę to z bólem, bo miałem go za syna”.
Dalej cezar szeroko opisywał, jak to przymykał oczy na nieprawości, wierząc, że przyjdzie czas opamiętania. Zdecydował się nawet oddać mu część władzy cesarskiej, mianując go trybunem ludu, i wtedy okazało się, że Sejan przygotowuje przewrót, chcąc zagarnąć całą władzę i zabić jego, Tyberiusza. „Nie uwierzyłbym w to, ale w rękach moich są dowody zbrodni”.
I to był kres wytrzymałości Sejana. Ruszył na Macrona. Czy chciał mu wyrwać list, czy sprawdzić, że jest pisany ręką cezara, czy też zabić Macrona – trudno powiedzieć. Na pewno zrobił błąd, który go kosztował wszystko. Nim dobiegł do czytającego, obezwładnili go obaj oficerowie towarzyszący Macronowi. Potem jeden z nich wykrzyknął:
– Straż do mnie!
Już wyskoczyło dwóch pretorianów.
– Związać.
Sejan szarpał się jak opętany. Wołał:
– Pretorianie, na pomoc! Mordują waszego prefekta!
Ale to nie trwało długo, obwiązali mu usta. Macron czytał dalej:
– „Ja, wasz cezar, zwracam się do moich braci senatorów o ocenę mojej decyzji. A brzmi ona: śmierć za zdradę. Jeżeli uznacie, że jest zasadna, to potwierdźcie ją przez głosowanie”.
Senatorowie stali już w najwyższej powadze z wyciągniętym ramieniem – kciuki były skierowane ku ziemi. Potwierdzili głosem to, co pokazywali:
– Śmierć. Śmierć. Śmierć.
Caligula dotknął ramienia Gemellusa, który patrzył na to wszystko jak zaczarowany:
– Jedziemy do domu.