Nowa kadra Apostołów
1. Odwołanie Piłata
Viteliusz – wbrew temu, czego się Piłat spodziewał – przyjął go najpierw jak starego kolegę. Zaprosił do swojego pałacu. Nie szczędził pochwał i objawów serdeczności, ale nie wspominał o celu przyjazdu Piłata, tak jakby ten przybył z jakąś tylko kurtuazyjną wizytą. Wreszcie Piłat sam o to zagadnął – bo nie dawał się zwieść tymi pozorami. Usłyszał odpowiedź:
– Mam ci osobiście przekazać wiadomość, że jesteś odwołany ze stanowiska namiestnika Judei i Samarii i abyś się stawił w Rzymie. Powiedzieli: „osobiście”. No i stąd ta moja prośba, byś tu przyjechał.
– No, ale chyba oni wiedzą, z jakiego powodu mnie tam wzywają – Piłat nie dawał się zbyć byle czym.
– Myślę, że w sprawie twojej ekspedycji na Samarytan.
– Ale skąd oni o tym wiedzą? – Piłat dociągnął sprawę do samego końca.
– No – tu Viteliusz jakby wolał tego pytania nie usłyszeć, pochłodniał. Uznał, że to nietakt ze strony Piłata, bo sprawa jest jasna i nie dopowiada się jej do końca. A jeżeli ktoś to robi, to albo jest idiotą pytającym o rzeczy oczywiste, albo gburem, a nawet prowokatorem, szukającym awantury, a przynajmniej zaczepki. Tak czy owak, to pytanie Piłata przesunęło rozmowę z płaszczyzny przyjacielskiej na urzędową. – Po co pytasz o coś, co jest tobie wiadome. Jestem legatem Syrii i Palestyna mi podlega. Wiesz dobrze, że jestem zobowiązany do tego, aby informować Rzym, co się dzieje na moich terenach. Tyś się zawsze zachowywał jak udzielny książę. Mnie nie raczyłeś dostrzegać, pewny tego, że masz oparcie w Sejanie. A tu czasy się zmieniły. Może nie zwróciłeś wciąż na to uwagi. Świadczyła o tym twoja masakra Samarytan, ale przecież taka jest prawda, że w Rzymie przychodzą nowi ludzie do władzy, którzy nie są tobą zachwyceni i pamiętają ci niejedno. Również i twoje powiązania z Sejanem. Z tym powinieneś był się liczyć.
Słuchał tego wstrząśnięty, ale i uspokojony. Tego oczekiwał, a nie fałszywych uprzejmości.
– To znaczy, mam się stawić w Rzymie – przerwał rozmowę Piłat.
– Tak. I to wszystko – Viteliusz skończył oschle.
Wracał do Jerozolimy, do swojej Cezarei Nadmorskiej, najszybciej jak tylko mógł, wściekły do nieprzytomności. I nie z powodu odwołania go, ale z powodu potraktowania przez Viteliusza. Tego nie mógł mu darować. Dziwił się, że nie rzucił się na niego i nie zamordował go. Choć niby czym, przecież nie miał przy sobie broni. Obszukiwali go za każdym razem, gdy wchodził do pałacu, wyszkoleni goryle, twierdząc, że nie ma wyjątku. Żartowali, że nawet gdyby cezar wchodził, też byłby obszukany i może dlatego właśnie dotąd się nie pojawił. A przy rozmowie towarzyszyło Viteliuszowi zawsze dwóch uzbrojonych drabów – sekretarzy.
Nocami na postojach nie spał. Przewracał się bezradny. Wciąż stawała mu przed oczami obłudnie uśmiechnięta twarz Viteliusza i te jego słowa o udzielnym księciu.
W Cezarei, dokąd najpierw przybył, zastał Claudię. Sprawdziła mu się po raz któryś bezbłędnie. Była spakowana i gotowa do odjazdu. Zdążyła przerzucić wszystko, co do nich należało, z Jerozolimy tutaj, do Cezarei i czekała już tylko na niego. Zaskoczony, spytał się:
– Skąd wiedziałaś, że będziemy jechać do Rzymu?
– Po pierwsze, domyśliłam się łatwo, a po drugie, dokąd się mamy udać, jak nie tam, gdzie mamy dom. Przecież wiesz, że mam po matce zapisany dom, który pod naszą nieobecność zamieszkiwał ktoś z rodziny, ale dałam znać, że przyjeżdżamy. I tak to będzie, że gdy tam dotrzemy, powinien być akurat wyremontowany. Aha, nie zdążyłam ci powiedzieć, że już jest twój następca.
– Kto to jest? – zapytał, zaskoczony jeszcze bardziej.
– Niejaki Marullus.
– Nie znam.
– To młode chłopię. Całe nieszczęśliwe, że go tu zesłali. Bronił się rękami i nogami. Ale nie miał wyjścia. Musiał przyjąć. Marzy mu się kariera polityczna, ale w Rzymie. Jeszcze studiuje w jakiejś szkole retorów. Zgodził się tylko na parę miesięcy. I chce wracać. Zobaczymy. Prawie nic ze sobą nie przywiózł, tylko książki i książki. Jak on sobie tu poradzi. Pojęcia nie mam.
– Na szczęście to już nas nie obchodzi.
– Ale przynajmniej jest bardzo uprzejmy, zatrzymał statek!
2. Kazanie Szawła
Choć już słońce zaszło i zapadł zmrok, ogromna synagoga Aleksandryjczyków rzucała się w oczy z daleka.
– Ci zawsze mają i mieli przewrócone w głowie na punkcie swojej wielkości – Kajfasz zapiszczał z przekąsem.
– Co się dziwić? – odpowiedział Annasz. – Naszych jest w Aleksandrii więcej niż w całej Jerozolimie. A na pewno dziesięć razy bogatsi. Stać ich na taką synagogę.
Ale i tak nie potrafili wejść do środka. Synagoga była zawalona ludźmi do ostatniego miejsca. Głowa przy głowie. Człowiek przy człowieku. Niezliczone lampki oliwne rozjaśnialy wnętrze. Na podium obok bimy stał człowiek i krzyczał. Nieco niższy niż średniego wzrostu, krępy, z krótką energiczną brodą, już łysiejący, choć to jeszcze nie ten wiek. Wcale nie potrzebował krzyczeć. Cisza była taka, że gdyby mówił szeptem, też by go było słychać. Ludzie stali jak skamieniali.
– Tylu ludzi – Kajfasz mówił wprost do ucha swojego teścia – nawet przy sądzie ostatecznym się nie najdzie.
Ale to świadczyło tylko o tym, że był spięty do granic możliwości, bo z trudem usiłował połapać się w tej lawinie głosu, która mu się waliła na głowę. Choć to nie był jakiś bełkot, niewyraźnie artykułowane słowa. Przeciwnie. Świetna dykcja. Znakomicie rozkładane akcenty. Ale potok. Nie potok – lawina słów. I to wypowiadanych na najwyższym diapazonie. Nie dlatego tak głośno, że chciał być słyszany przez jak największą liczbę ludzi. Ale dlatego, że go roznosiła pasja, że nie mieścił się we własnej skórze, że był przejęty do obłędu tym, co mówił. Słowom towarzyszyła gestykulacja. On nie mówił tylko ustami. On mówił całym sobą. Oczywiście, mimika twarzy, ale również ręce, ramiona, dłonie, ruchy nogami, tułowiem. Prawie że tańczył jak na linie. Kajfasz wreszcie potrafił uchwycić treść, którą zawierał ten krzyk:
– I niech mi nikt nie mówi, że nie ma się co przejmować, że już niejedną herezję przeżyliśmy, że wystarczy choćby trochę odwrócić wstecz głowę, a przypomnimy sobie Judę, który zgromadził wokół siebie setki wyznawców i zdawało się, że jeszcze chwila a opanuje cały nasz świat żydowski. Potem był Szymon i znalazł jeszcze więcej wyznawców i obiecywał, że zawładnie wszystkimi, i minęło tylko niewiele czasu, a nie pamięta nikt z nas ani o jednym, ani o drugim! Niech mi nikt nie mówi, że tak samo będzie z nauką Jezusa. Jeżeli ktoś tak myśli, to albo nie wie, kim byli Juda i Szymon, albo nie wie, kim był Jezus. Bo zestawiać ich razem, to tak, jakby ktoś chciał zestawić muchę z orłem. Tak, z orłem. Jeżeli Gamaliel, jeden z największych autorytetów na terenie Jerozolimy, a może nawet największy, wyraża się o Nim z szacunkiem, to niech się nikt mnie nie pyta, dlaczego przestałem się przyjaźnić z Gamalielem. Jeżeliby to robił pastuch spod Betlejem, to mogę wzruszyć ramionami.
Przez zbity tłum przeleciał jakby cień skrzydła olbrzymiego ptaka.
– Nie podoba się wam, że porównałem Jezusa z orłem? To dobrze, to porównam Go z wołem, a tamtych z mrówkami. Powiecie, że takie porównanie Go nobilituje? To powiem wam jeszcze więcej: On jest genialny. A to dlatego wam mówię, byście Go docenili. To nie glista, żaba czy jaszczurka, to gigant.
Szaweł nagle umilkł, głos zawiesił i dopiero po dłuższej chwili, którą wytrzymał z absolutnym wyczuciem, zaczął mówić szeptem. Ale tym aktorskim szeptem, który był słyszany w najodleglejszym kącie sali, a nawet na zewnątrz:
– Ale może być gigant dobra i gigant zła. To jest gigant zła. Ale gigant. Geniusz Gamaliel mówi, żeby odczekać, aż sam zniknie. Można czekać na glistę, aż ją zje bocian, ale to orzeł, to wół, tu nie można na nic czekać – Szaweł znowu krzyczał – tylko Go trzeba zniszczyć, zanim wzrośnie w potęgę! Może mnie spytacie, co jest u Niego takie groźne? Bardzo proszę! Ja wam zaraz mogę na to pytanie odpowiedzieć: Najbardziej atrakcyjna jest Jego prawda, że Bóg wszystkich kocha. Wszystkich! Niezależnie od tego, co by nie zrobił i czym by był. Możesz być prostytutką i Bóg cię też kocha, możesz zabić niewinnego człowieka i Bóg cię też kocha.
Tłum zafalował, jakby pchnięty jakimś potężnym uderzeniem wiatru.
– Możesz bluźnić Bogu jak szatanowi i Bóg cię też kocha.
Dał się słyszeć pomruk oburzenia, który przeleciał po synagodze jak echo wycia kojota.
– Wy się oburzacie. I dobrze, że się oburzacie. Bo czy jest to możliwe, żeby Bóg kochał tych, których ukarał za ich podłość, fałsz, obłudę, pazerność, nienawiść, zemstę, złodziejstwa, zabójstwa, napady, rabunki, bluźnierstwa! Czyhają na nasze mienie, na nasze życie, podpalają nasze stodoły, nasze domy, czają się za węgłem, żeby ci wbić nóż w plecy. Te grzechy wołają o pomstę, i dowołały się, bo Bóg ich ukarał i sprawił, że są głodni, bez dachu nad głową, żebrzą o pracę, schronienie, pożywienie, są wyganiani od domu do domu, bo są jak wściekłe psy, są trędowaci, sparaliżowani, nieuleczalnie chorzy, umierają w kwiecie wieku, w młodości, w dzieciństwie, bo sobie na to zasłużyli, bo wzbudzili gniew Boga, bo im się to należy! Czy wolno mówić, że Bóg takich ludzi kocha?!
Szum oburzenia podnosił się coraz bardziej, a mówca nie przestawał wołać. Przekrzykiwał ten szum, który wzrastał jak burza na morzu, który jeszcze chwila a przerodził się w krzyk:
– Nie!
Jedno wspólne „nie”. To jedno wspólne „nie” rosło, potężniało aż do ryku. A on nie przestawał, ale wrzeszczał, choć już nikt go nie słyszał, choć tylko widać było jego coraz szerzej otwierające się usta i zęby błyskające co chwila bielą jak u szczekającego psa, aż i on zniknął, bo wyrósł las ramion zakończonych zwiniętymi w pięści dłońmi i krzyk, który zdawał się mury rozsadzać:
– Nie! Nie! Nie! – skandowane aż do zachrypnięcia, aż do zatykania gardła wyschniętego krzykiem.
Kajfasz ujrzał bardziej niż dosłyszał, że jego teść coś mówi. W pierwszej chwili myślał, że to do niego, ale Annasz mówił chyba tylko do siebie:
– Takiego oratora jeszcze nie słyszałem. Takiego oratora ziemia święta jeszcze nie nosiła.
Gdy Szaweł zamknął usta, gdy podniósł ramiona na znak, że prosi o ciszę, fala ryku cichła z oporami.
– No to teraz możemy wracać do domu – Annasz zadecydował.
– Jak to, to nie masz zamiaru z nim porozmawiać? No to po cośmy przyszli?
– Chcesz, żeby jutro cała Jerozolima huczała, że najwyżsi kapłani itd., itd. Na spotkanie z nim jest zawsze czas. Najważniejsze, że mamy człowieka, który robi bardzo naszą robotę. O czym mogłeś się przekonać.
– No, i ty się przekonałeś.
– Tak! Po tym, co powiedział Gamaliel, domyślałem się, że jest dobry. Ale że taki dobry, tego nie przypuszczałem.
3. Wybór diakonów
I tak też zrobił: przy najbliższej okazji, choć na nią dość długo musiał czekać, przedstawił Dwunastce sprawę Szczepana i Filipa. Był ciekaw ich odpowiedzi. Tylko nie spodziewał się, że ta propozycja wywoła aż taką żywą reakcję. Natychmiast zebrani podzielili się na dwa obozy. Pierwsi, którzy najgłośniej krzyczeli, to byli ci, którzy kategorycznie sprzeciwili się wysuniętej propozycji. Nie obyło się bez takich słów, jak Tomasza:
– Smarkacze, co oni sobie wyobrażają – mówił, akcentując jedne zgłoski i przeciągając drugie na modłę faryzeuszów, co świadczyło, że był zdenerwowany. – Ledwie od ziemi odrośli, a już chcieliby rządzić. Trzeba im nosa przytrzeć. Niech się rozumu nauczą. Jak im teraz nie nałożymy wędzidła, to nam Ewangelię przewrócą do góry nogami, że się nie poznamy.
Ale były i inne głosy, które się pojawiły, gdy przeszła pierwsza fala oburzenia:
– To jest pomysł – Andrzej mówił. – Przecież my nie mamy możliwości porozumienia się. To inna kultura, inny sposób myślenia. A co do wyboru, my ich nawet nie znamy, co który wart. Niech sami sobie wybiorą najgodniejszych, najmądrzejszych.
Jeszcze jeden głos-doradca pojawił się:
– Nie mówmy o nowych apostołach – Jakub sprawę ustawiał – bo to może wprowadzić nieporozumienie. Jezus chyba zastrzegł sobie tę nazwę tylko do nas dwunastu. Zostawmy ich przy tych wdowach i oni będą faktycznie ponosić za nie odpowiedzialność. Nazwijmy ich, w odróżnieniu od nas, choćby po grecku: diakonami. I dajmy im prawo przewodniczenia przy Łamaniu Chleba.
Ale tu się sprzeciwiła większość apostołów:
– To jest nasze prawo i nasz obowiązek – Tomasz był głównym oponentem. – To do nas powiedział Jezus: „Czyńcie to na moją pamiątkę”. A więc my.
– Dobrze – Andrzej go osadził. – Ale na jak długo?
– Co na jak długo? – Tomasz był tak zaperzony, że nie zrozumiał.
– Przecież umrzemy. A razem z nami nie może zginąć Kościół.
– Zanim umrzemy, będzie koniec świata – Tomasz się zaciął.
Wobec tego Andrzej zaczął od innej strony:
– Ale czyż Jezus nie polecił nam iść na cały świat?
Właściwie to był koniec dyskusji. Ale nie z Tomaszem:
– Jakby chciał inaczej, to by powiedział.
– Człowieku – wybuchnął Kuba – zapomniałeś, jak to wtedy było? Już na nic nie było czasu. Judasz z żołnierzami szedł ze świątyni, żeby Jezusa pochwycić. Wystarczy proste myślenie logiczne, żeby to zrozumieć: mamy przekazać tę władzę wiernym, którzy po nas przyjdą. Nie trzeba wielkiej inteligencji, żeby się tego domyślić.
Tomaszowi nie pozostawało nic innego, jak tylko się obrazić. Andrzej chciał sprawę zażegnać:
– No to umówmy się tak, że gdy będą szli na cały świat, wtedy otrzymają od nas taką władzę.
Może by się na tym skończyło, ale Bartłomiej, który przeważnie milczał, tym razem powiedział zdecydowanie:
– Jeżeli mają głosić słowo Boże, to w pełnej formie, nie można ich ograniczać. Taką pełną formą głoszenia słowa Bożego jest Łamanie Chleba.
I tak też się stało.
Taką odpowiedź otrzymali Szczepan i Filippos. Natychmiast zabrali się do realizacji tego dzieła. Po zapowiedzeniu podczas najbliższego nabożeństwa sobotniego w Krużganku Salomona, po modlitwach całotygodniowych, w kolejną sobotę przystąpiono do wyborów, zaproszono na tę uroczystość do Wieczernika również kobiety. Zwłaszcza te, które opiekowały się wdowami i sierotami. Przede wszystkim Martę, Magdalenę i oczywiście Maryję Matkę Jezusa.
Co do dwóch kandydatów nikt nie miał wątpliwości. Dokładnie biorąc, co do jednego: Szczepana, ale i Filip był dla zdecydowanej większości bezdyskusyjny. Reszta przeszła z mniejszymi czy większymi oporami. Reszta czyli Prochor, Nikanor, Tymon, Parmenas i Mikołaj – prozelita z Antiochii. Zaraz też zostali przedstawieni Dwunastce.
Piotr, nie przeciągając sprawy, polecił:
– A więc klęknijcie, a my z Andrzejem włożymy na was ręce.
I tak się stało. Diakoni uklękli. Piotr podszedł do nich i zaczął się modlić:
– Ojcze nasz… – Zaczął sam, dołączył się Andrzej, potem wszyscy razem modlili się wspólnie. A na koniec wzniósł oczy do góry i modlił się tak jak umiał:
– Boże, Ojcze, Ojcze naszego Mistrza i Pana Jezusa Chrystusa, Ojcze nasz, ześlij Ducha Świętego, Ducha Twojego Syna i Ducha Swojego na tych ludzi. Niech poniosą prawdę o Tobie, który jesteś Miłością, między ludzi, niech budują pokój, przyjaźń, pojednanie wśród wszystkich. Daj im moc Łamania Chleba, niech sprawują ten najświętszy obrzęd, który nam polecił Syn Twój spełniać na Jego pamiątkę.
Na koniec Szczepan nie wytrzymał, podszedł do Maryi Matki Jezusa, ukląkł przed Nią, mówiąc:
– Pobłogosław mnie, żebym głosił prawdziwie tę samą Ewangelię, co Twój Syn a nasz Mistrz Jezus Chrystus. Żebym głosił słowami, że Bóg jest Miłością, i życiem. Żeby mi nigdy nie brakło ani siły, ani odwagi.
Przytuliła go do serca, jak matka syna, a potem oddała go w objęcia Marty i Magdaleny. Bo już inni diakoni przychodzili do Niej, żeby również otrzymać błogosławieństwo.
I zaczęło się. Jakby nowe życie wstąpiło w Jerozolimę. Tylko że Szczepan wraz ze swoimi towarzyszami przestali przychodzić do świątyni. Działali rozrzuceni w rozmaitych helleńskich synagogach pielgrzymich, a to należących do Antiocheńczyków, a to do Aleksandryjczyków. Tam na nabożeństwach, zwłaszcza wieczornych, spotykali się ze swoimi krajanami. Potem szli do ich domów na Łamanie Chleba.
Punkt zapalny stanowiła zawsze prawda o tym, że w oczach Boga wszyscy są równi i nie ma dla Boga lepszych Judejczyków i gorszych Galilejczyków czy przeklętych Samarytan. Toteż wrzało po synagogach helleńskich a wrzało. Byli tacy, którzy się zachwycili tym, co słyszeli, twierdząc, że wreszcie jest głoszona prawda o Bogu-Miłości. Ale byli i tacy, którzy odskakiwali jak oparzeni, gorsząc się.
I w takiej wersji sprawa doszła do Sanhedrynu i najwyższych kapłanów. Pod zarzutem, że dokonano sfałszowania wiary ojców. Bastionem tej opozycji stała się synagoga Libertynów i Aleksandryjczyków, gdzie kaznodzieją był Szaweł.
4. Szczepan w jaskini lwa
Siedział w synagodze Libertynów już dłuższy czas i jeszcze nikt go nie rozpoznał. Inna rzecz, że nie miał się temu co dziwić, bo w synagodze panował półmrok. Oliwne kaganki, skąpo rozmieszczone, niewiele tu pomagały. „Przydałyby się porządne pochodnie, żeby to ogromne wnętrze rozjaśnić” – myślał leniwie, rozglądając się po tej jednej z największych synagog Jerozolimy. Sala była już prawie pełna przeważnie młodych ludzi, a wciąż jeszcze nowi nadciągali. „Jest tak, jak mi mówiono. Robi się ciasno”. Że go jeszcze nie rozpoznano i temu się też nie dziwił. To nie tylko sprawa półmroku, ale i tego, że wciąż otaczali go obcy ludzie. Inne twarze, inne ubiory, zresztą nie musiał patrzeć. Wystarczyło słuchać, aby się rozeznać, jacy ludzie tu przybyli. Nie narzekał, że tyle czasu już tu tkwi. Hazzan już dawno wzywał trąbką.
Nachylił się nad nim jakiś nieznajomy:
– Nie wiesz, co się dzieje, dlaczego nie zaczynają?
– Pojęcia nie mam.
– A skąd ty jesteś, z Jerozolimy?
– Nie.
– Ja też nie. Może Szaweł jeszcze nie przyszedł?
– Chyba nie przyszedł.
Rozmowę przerwał przełożony synagogi, który się pojawił i zaczął się krzątać. Otworzył szafę, gdzie były przechowywane święte zwoje Pisma. Zeszedł po trzech czy iluś schodach, które oddzielały podium od reszty sali. Stanął przed zgromadzonym tłumem, podniósł ręce w górę. W sali się uciszyło, kto jeszcze siedział, już dźwignął się na nogi. W jednej chwili wzniósł się las ramion i pod dyktando rabina zaczęto odmawiać:
– Szema Izrael: Słuchaj, Izraelu, Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował…
Tak jak zawsze, tak jak co dzień rano, w południe i wieczór, tak jak na początku każdego nabożeństwa synagogalnego. Potem psalm. A potem – tym razem nie hazzan, ale sam rabin sięgnął po zwój Pentateuchu i zwracając się do sali, oznajmił:
– Tak jak od pewnego czasu codziennie, tak i dziś spodziewaliśmy się Szawła z Tarsu. Poprosilibyśmy go, aby wygłosił homilię. Niestety, zawiadomił nas, że nie przyjdzie. Coś musiało go zatrzymać.
Ogólne „oooch” zawodu i rozczarowania przerwało mu wyjaśnianie. Ale rabin zakończył zaproszeniem:
– Wobec tego zwracam się do zgromadzenia: kto z was chce zabrać głos, proszę bardzo na bimę.
Chętnych nie było. Najwyraźniej wszyscy czekali tylko na Szawła. Nikt się nie przygotował do wystąpienia. Rabin rozglądał się po zbitym tłumie. Nikt się nie zgłaszał. Zgromadzeni też szukali oczami ochotnika. Ale takiego nie było. Szczepan również się rozglądał, powtarzając sobie: „Ja tu po to przyszedłem, żeby posłuchać Szawła z Tarsu, a nie żeby samemu przemawiać”. I niespodziewanie dla siebie, jakby to nie był on sam, ale kto inny, podniósł rękę i powiedział wyraźnie w tej delikatnej fali szeptów:
– Ja się zgłaszam.
I zaczął się przepychać przez ciżbę w stronę bimy.
Jakby tylko gdzieś zza ściany usłyszał zaproszenie rabina do zajęcia miejsca na bimie. Przepychał się, a chciałby, żeby to trwało nieskończenie długo, żeby miał czas na to, by się zastanowić, by się przygotować, by zebrać myśli. Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się na miejscu.
Prawie nie spostrzegł, kiedy mu podał rabin święty zwój i świętą łapką wskazał mu werset pierwszy i ostatni – od którego ma zacząć i na którym ma skończyć. Ledwo zdawał sobie sprawę z tego, co czyta. Szedł od słowa do słowa pokazywanego srebrną „łapką”. Od zdania do zdania. Nie słysząc prawie że siebie.
Aż skończył. Dopiero teraz podniósł głowę. Zobaczył przed sobą bielejącą płaszczyznę głów przykrytych szalami i oczu wpatrzonych w niego z ciekawością. Ktoś go rozpoznał i wykrzyknął stłumionym ze zdziwienia czy z przerażenia głosem:
– To Szczepan!
Myślał, że natychmiast podniesie się krzyk, huragan wrzasku, który go zrzuci z tego podium. Ale nie. Więc póki jeszcze nie, póki mu dali czas, szansę, możliwość – nagle zerwała się w nim chęć, przemożne pragnienie, by powiedzieć to, co powiedzieć trzeba, co należy, co oni muszą usłyszeć i gdyby nawet już nigdy nic więcej usłyszeć nie mieli, tę sprawę najważniejszą im przekaże, którą nosił w sercu jako odkrycie, jako dar najcenniejszy, jak perłę najpiękniejszą, jak skarb najdroższy, którą mu Bóg przekazał, na którą mu otworzył oczy. „Byle tylko wyrazić to tak, jak tylko potrafię najlepiej”. Zaczął mówić:
– Nabożeństwo rozpoczęliśmy modlitwą: „Będziesz miłował Boga”. To było na początku. A zakończyliśmy: „a bliźniego swego jak siebie samego”. Dopowiedzmy rzecz do końca.
Mówiło mu się źle. Urwanymi zdaniami. Nie mógł złapać płynności. Słowa były drewniane. Zdania obce, nie swoje, cudze. Wypowiadał poszczególne kwestie, jakby dalej czytał, bez przekonania, obojętnym głosem:
– Bóg jest pełnią doskonałości. Jest wszechmocny, wszędzie obecny, wszystkowiedzący. A jej ukoronowaniem jest miłość. Bóg nas stworzył z miłości. Tak jak cały świat. Ale przecież wie, że jesteśmy słabi i ułomni. Że nawet sprawiedliwy siedmiokroć na dzień upada. Bo stworzył nas wolnymi. A do wolności należy również potykanie się, pomyłki, szukanie, błądzenie. Czy mógłby się na nas mścić, On, który jest Miłością? Wczoraj słuchałem tego, co mówił Szaweł. Oburzał się, jak może Bóg kochać grzeszników. Twierdził, że Bóg karze ich chorobą, biedą, kalectwem. Ale czyż prawdziwa matka odtrąca dziecko, które jest słabe, ułomne, niedorozwinięte, a nawet grzeszne. Czy nie jest to tak, że takie dzieci kocha w sposób szczególny? A przecież miłość matczyna to tylko nikły odblask miłości Bożej. On kocha nas nieskończenie bardziej. I stara się wszystkich do siebie przygarnąć.
Trwała cisza. Ludzie wciąż nie wiedzieli, do czego Szczepan zmierza. A on coraz wyraźniej widział, coraz jaśniej i przejrzyściej budował zdania. Przecież miał ten temat przemyślany do samego końca. Miał obgadany na tysięczne strony. Wreszcie poczuł, że łapie drugi oddech, że płynie. Już przychodziły mu na usta słowa najbardziej adekwatne, potrzebne, trafne, już pojawiały się obrazy, które mógł z lekkością motyla opisywać, już zdania układały się same, budowały się w obszerne frazy. I był słuchany. Zgromadzeni poddawali się urokowi tej mowy. Trwało oczarowanie.
– Pismo Święte naucza: „Bądźcie doskonali, jako Bóg jest doskonały”. To, co naszym celem i naszym usiłowaniem codziennym być musi, to miłość: i my mamy być miłością. Dopiero wtedy możemy być złączeni z Bogiem tu na ziemi i po śmierci.
Czuł, jakby jeszcze miał pod stopami przyjazne, podstygające, zwęglone już patyki, ale wiedział, że trzeba wejść na żarzące węgle ogniska, a potem trzeba było iść dalej, gdzie tleją, pobłyskują, płoną intensywnym ogniem ciężkie bierwiona. Wobec tego szedł, bo nie było innej drogi:
– A więc nie powinno być w nas nic z nienawiści, nic z pogardy, jak również nic z zazdrości, z pychy, wynoszenia się nad innych. Oczywiście, jesteśmy słabi i skłonni do złego, nie zawsze się nam to udaje, ale cel powinien być jasny: miłość każdego człowieka. Tak biednego jak bogatego, tak zdrowego jak chorego, bo Bóg każdego kocha.
Spostrzegł, że zaczyna się pojawiać niepokój w zgromadzonym tłumie. Ale mówił dalej. A równocześnie starał się sobie przypomnieć, jakim sposobem wszedł do synagogi rabbi. On przecież nie przechodził przez tłum. A więc tu musi być gdzieś boczne wyjście na zewnątrz bezpośrednio z podium. „Tylko taką drogą się stąd wydostanę”.
Nie mógł sobie podarować, że się nie upewnił wcześniej czy tak jest. Narzekał na siebie. Mało tego: do rozpaczy go doprowadzała własna głupota i lekkomyślność. „No co sobie wyobrażałem, na co liczyłem, że mnie będą oklaskiwać? Przecież to słuchacze Szawła z Tarsu, o którym każde dziecko w mieście już wie, że szaleje z nienawiści na punkcie Jezusa”.
Aż się sam dziwił, że w ciągu tak krótkiego czasu tyle myśli przeleciało mu przez głowę. Czekał na wybuch w każdej chwili. Nawet wiedział, kiedy go usłyszy.
– Trzeba kochać wszystkich Izraelitów, to znaczy: tym, którzy nas skrzywdzili, przebaczać, zapominać, darować. To znaczy: biednym, opuszczonym, starym, bezdomnym pomagać, wspierać ich.
Nagle przerwał mu tę wyliczankę krzyk-pytanie:
– A Samarytan i pogan?!
– Przecież – odpowiadał na ten wystrzał słowami najczulszymi, na jakie mógł się zdobyć, najcieplejszymi, jakie z siebie mógł wydobyć: – przecież to też ludzie. Też zostali stworzeni przez Boga.
I wtedy wystrzelił z głębi tłumu okrzyk:
– Zdrajca!
Reszta jakby na ten okrzyk czekała. Wybuchł taki wrzask, że zdawał się ściany rozrywać i dach podnosić. Szczepan wyrwał rękę w górę, domagając się, żeby go dopuszczono do głosu, ale wtedy, jakby na ten znak, zaczęli się pierwsi napastnicy wdzierać na podium. Nie czekał dłużej, bo wiedział, że go rozszarpią.
Rzucił się w drzwi po lewej stronie. Wpadł w jakieś ciemne pomieszczenie niewiadomego przeznaczenia. Nie miał czasu, żeby szukać drzwi. Jednym susem dostał się do okna, runął w nie, zeskoczył na uliczkę i zaczął biec, jak tylko potrafił najszybciej. Nie znał okolicy. Bał się, że go dopadną, wobec tego przy pierwszej nadarzającej się okazji przeskoczył mur i ukrył się w krzakach ogródka. I to było jedyne, co można było zrobić. Tuż zaraz przewaliła się wściekła rzeka napastników.
Teraz, przykucnięty pod murem, uświadamiał sobie w pełni, jak bardzo ryzykował, zgłaszając się na bimę. „Gdyby to był biały dzień, nic by mnie nie uratowało od śmierci”.
Dopiero gdy się wszystko uspokoiło, chyba po jakiejś godzinie, zdecydował się opuścić swoją kryjówkę i wrócił do siebie.
Na drugi dzień, gdy opowiadał to Piotrowi, ten mu doradził:
– Najlepiej, jeżeli znikniesz na jakiś czas z miasta, bo jak to mówią: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Ale Szczepan się zawziął:
– Gdy zniknę, to nie będzie sprawy. A ja chcę, żeby sprawa była, bo i jest. Jest nad czym się zastanowić i jest o czym mówić.
5. Ostrzeżenie Szczepana
Była już późna noc. Piotr wraz z Jankiem wracał do Betanii na nocleg po Łamaniu Chleba w kolejnym domu na terenie samego miasta, gdy – już w pobliżu bramy – usłyszał w ciemności nieznajomy głos:
– Czy ty jesteś Szymon Piotr? – zatrzymał go jakiś mężczyzna z twarzą okręconą płótnem zwyczajem pasterzy pustynnych, tak że znad taśmy widniały tylko oczy.
– Tak – zatrzymał się, lekko przestraszony.
– Powiedz Szczepanowi, że najlepiej, gdyby zniknął na czas jakiś z Jerozolimy. Zrobiło się ciasno wokół niego.
– Dziękuję ci za wiadomość. Przekażę mu ją. Ale nie gwarantuję, że mnie posłucha.
– Więc powiedz mu wprost. Chcą go zabić.
– Kto, za co? –Piotr zareagował bez zastanowienia.
– Po co się pytasz. Powinieneś się domyślać. Są tacy, których dostatecznie zdenerwowało to, co on robi i co on mówi.
– Nie chcesz nic więcej powiedzieć? – Piotr nalegał.
– Szczepan jest na tyle inteligentny, że powinien się domyślić. Gdyby nie chciał czy nie mógł wyjść z miasta, niech nigdy nie porusza się sam, ale z paroma ludźmi. Najlepiej uzbrojonymi choć trochę.
– Dobrze. Jutro mu to przekażę. I dziękuję za ostrzeżenie.
– Gdy będę miał jakąś ważną dla ciebie wiadomość, znowu przyjdę.
– Dziękuję z góry. Choć cieszyłbym się, gdyby to były również radosne wiadomości.
– To ode mnie nie zależy.
Gdy na drugi dzień spotkał Szczepana, ten – zgodnie z przewidywaniami – zlekceważył ostrzeżenie:
– To był chyba jeden z ich ludzi. Chcą mnie po prostu nastraszyć.
– Wszystko jedno, co ty na ten temat myślisz. Ja jestem tego samego zdania: opuść miasto. Wracaj do siebie. Tam też znajdziesz dość do roboty – Piotr nie rezygnował.
– Nie mogę zostawić mojej szóstki, wiesz sam, że oni trochę na mnie wiszą. Jeżeli ja odejdę, robota spadnie na nich. Wtedy oni będą zagrożeni tak jak ja. Tu nie da się wykręcić od niebezpieczeństwa. Każdemu z nas pisana jest droga Jezusa. Tobie też. Przecież powtarzamy to, czego On nauczał.
– Wszystko to wiadomo…
– Zresztą – Szczepan mu jeszcze przerwał – to jest najlepsze miejsce do naszego apostołowania. Tu wciąż pielgrzymują ludzie z całego świata. Na święta i nie na święta.
– Ale jest faktem, żeś ich zdenerwował trochę bardziej niż my. Dlatego, jeżeli chcesz zostać, to mi choć to przyrzeknij: że będziesz wciąż w towarzystwie. Że nie będziesz się poruszał samotnie.
– Zgoda. To mogę przyrzec. Tylko zlituj się. Nie wymagaj ode mnie, żebym ja czy moi towarzysze mieli w fałdach sukni ukryte miecze. To nawet nie w tym rzecz, że one przeszkadzają przy siadaniu – zażartował – ale przeszkadzają przy głoszeniu Ewangelii.
– Z tym, że twoi towarzysze przynajmniej powinni być półciężkiej wagi.
6. Wyrok śmierci na Szczepana
Kajfasz rzucił się na poszukiwanie swojego teścia. Szedł i gadał do siebie, gderał na Annasza, chociaż jeszcze go nie widział. Zrzędził, narzekał. Wreszcie go dopadł w skarbcu, jak przeliczał worki z pieniędzmi, wspomagany przez lewitów. Wyprosił ich jednym gestem, a potem, nawet nie czekając, aż ostatni zamknie drzwi za sobą, podszedł do swojego teścia jak najbliżej tylko mógł, że prawie dotykał twarzą jego twarzy i wrzasnął:
– Ja jestem najwyższym kapłanem! Słyszysz? Ja! Nie ty! Nie zapominaj o tym!
Annasz nie dał się wyprowadzić z równowagi, widząc, w jakim stanie znajduje się jego zięć, powiedział spokojnie, jak tylko mógł:
– Wiem o tym i szanuję to. Ale najpierw powiedz, o co ci chodzi. A po drugie, nie unoś się, bo to ci szkodzi na zdrowiu.
– Ty mi o zdrowiu nie opowiadaj! – Kajfasz już szalał. – Znam cię. O niczym innym nie marzysz, jak tylko o tym, żebym umarł i żebyś ty znowu wrócił na swoje miejsce. Albo któryś z twoich synów.
Annasz słuchał tego wstrząśnięty. Nigdy dotąd nie doszło do takich oświadczeń ze strony Kajfasza. Stał pobladły i czekał, co go jeszcze może spotkać. Wciąż nie wiedział, z jakiego powodu.
– Ale póki co, ja tu rządzę i ja jestem za wszystko odpowiedzialny! I nie dopuszczę, żeby się coś działo za moimi plecami!
Stał przed nim rozkraczony, z wytrzeszczonymi oczami, z podniesionymi rękami w górę i wykrzykiwał.
Wreszcie Annasz nie wytrzymał. Odstąpił dwa kroki do tyłu i zawołał stanowczym głosem:
– Dość tej błazenady! Albo natychmiast mi powiesz, o co chodzi, albo się stąd wynoszę.
Ale tym razem to nie poskutkowało. Kajfasz na swych pajęczych nóżkach podbiegł znowu do Annasza. Znowu stanął prawie twarz przy twarzy i wrzasnął:
– Wiesz, kto przychodzi na tetrarchę Bathanei i Trachonu?! Z tytułem króla!
Teraz Annasz osłupiał, wytrzeszczył oczy, wpatrywał się nimi z przerażeniem w swojego zięcia. Faktycznie, jeszcze go nigdy takim nie widział.
– Czyś ty oszalał – zaczął mówić przestraszony, jak do wariata, delikatnie i ostrożnie – przecież faktycznym tetrarchą tych ziem jest Salome. I jak słychać, robi to znakomicie. Rzym nic, tylko ją chwali.
– Nie mów do mnie jak do idioty, ale odpowiadaj na pytanie. Czy ty wiesz, kto przychodzi na jej miejsce?
– Nie, nie wiem – Annasz skapitulował.
– Przychodzi Herod Agryppa.
Ale jeżeli Kajfasz spodziewał się, że jego teść zemdleje z wrażenia, a przynajmniej usiądzie, to się grubo mylił. Annasz natychmiast się opanował i odpowiedział prawie obojętnie.
– I to cię dziwi? – spytał nawet ze zgorszeniem. – A czegoś się innego mógł spodziewać? Jeżeli już o tym mówimy, to powiem ci szczerze, że ja się spodziewałem czegoś gorszego.
– A czego? – tym razem Kajfasz przystanął zaskoczony.
– Gdy tylko przyszła wiadomość, że Caligula został cezarem, to byłem nawet pewny, że odwoła Piłata z Judei i Samarii, a osadzi na tym miejscu Agryppę. Przecież to jego przyjaciel. Nawet przyznam ci się, że mnie to dziwi. I teraz pytam się siebie, co to ma znaczyć.
– Ale otrzymał tytuł króla!
– O, tu masz rację. Ten tytuł, powiedziałbym, jest ważniejszy niż Bathanea i Trachon. Jak znam Agryppę, będzie chciał wygrać nim, co się tylko da. Nawet jestem pewien, że ten tytuł królewski jest przeznaczony nie na Trachon i Bathaneę.
– Tylko na co?
– Na Jerozolimę i Cezareę Nadmorską.
Kajfasz odczekał i oznajmił kolejną nowinę:
– W najkrótszym możliwym czasie przyjedzie do Jerozolimy, ażeby w świątyni złożyć Bogu dziękczynną ofiarę za koronę królewską.
– Skąd to wiesz? – Annasz chciał przerwać ten ton, tę rozprawę, ale usłyszał tylko:
– Nieważne. Mnie o co innego chodzi. Czy ty sobie zdajesz sprawę, co to znaczy? – ciągnął ten egzamin, o którym marzył całe życie, żeby się wydrzeć spod dominacji swojego teścia, żeby go ugiąć, zmusić do uznania, że to nie on – Annasz, w dalszym ciągu rządzi, a on, jego zięć – Kajfasz jest figurantem, lalką w jego rękach, powtarzaczem tego, co on – Annasz wymyśli, zadecyduje, postanowi. I wreszcie przyszła ta chwila. Ale nagle poczuł, że wcale nie ma satysfakcji, że choć stanął na kolumnie, to jest autentycznie przestraszony tą wiadomością, która do niego przed chwilą dotarła, i ten strach wyładowywał na starym, bezradnym człowieku. Ale przecież nie był w stanie przerwać tej gry, którą zaczął:
– Czy ty wiesz, kto to jest Agryppa?
– Każdy wie – Annasz nie miał pojęcia, o co Kajfaszowi chodzi. Odpowiedział, już zmęczony całą tą awanturą, co mu pierwsze przyszło do głowy: – Wnuk Heroda Wielkiego.
– Nie! – wrzasnął Kajfasz z nowymi siłami. – To nie wnuk Heroda Wielkiego. Wprost przeciwnie! To ktoś zupełnie inny: to chasyd – tu przerwał i czekał, czy Annasz zrozumiał, o co mu chodzi, ale ponieważ dzisiaj nie dopuszczał żadnych niedomówień, więc wrzeszczał dalej: – Chasyd, gorszy niż najgorszy faryzeusz w zachowywaniu przepisów Prawa Mojżeszowego! – znowu przerwał, jakby nabierał wszystkich sił, żeby wywrzeszczeć następne zdanie: – Ja sobie nie życzę, ja nie mogę dopuścić do tego, żeby ten chłystek, żeby ten pyszałek, żeby ten błazen, który takim jest chasydem jak ja cesarzem chińskim, żeby on wołał mnie na dywanik i żebym ja się przed nim musiał tłumaczyć!
Annasz uśmiechnął się w duszy do siebie. „I słusznie mówię, po raz setny, że ten mój zięć to nie taki idiota, na jakiego wygląda. Zachowuje się jak pajac, wrzeszczy jak przekupka, ale przecież na końcu przeważnie trafia w dziesiątkę”. Wreszcie mógł się uśmiechnąć do niego i powiedzieć:
– Z tym cesarzem chińskim to ci się udało. A teraz mów, o co ci chodzi.
I to poskutkowało. Kajfasz, jak wyrwany z głębokiego snu, rozejrzał się, popatrzył na Annasza na wpół przytomny i zaczął mówić swoim zwyczajnym, skrzekliwym głosem:
– To tak nie może być, żebym ja się o wszystkich ważnych sprawach dowiadywał na końcu. Dlaczego ja się dowiaduję dopiero dzisiaj, że powstała nowa grupa misjonarska, siódemka diakonów, hellenistów, na czele ze Szczepanem, którzy szaleją po Jerozolimie i nie tylko, porwali za sobą pół Jerozolimy. Bo co oni głoszą? Oni głoszą, że w Jezusie mieszka Bóg, a nie w Świętym Przybytku!
– A, to o to ci chodzi – Annasz wyraźnie chciał to zlekceważyć. – Czemu nie mówisz tego od razu, tylko awanturujesz się jak przekupka na targu.
– Nie wmawiaj mi, że to nic takiego. Tylko nie wmawiaj mi, że przesadzam – Kajfasz znowu się poderwał. – Szczepan, jak z tego co usłyszałem wynika, jest gorszy niż Szymon Piotr ze swoją Jedenastką. Miałeś rację. Tych dałoby się ugłaskać, ani by się nie spostrzegli, kiedy by stwierdzili, że nie ma żadnej wielkiej różnicy między nimi a nami. Ten dopiero pokazał, co potrafi. Ten się zagadać nie da. On już przestał chodzić do świątyni. Z nim sobie nie poradzisz.
– Nie, nie. Nie przesadzaj. Żadne pół Jerozolimy. Faktycznie, że jest inteligentna bestia i ma gadanie jak szatan. Ale nie żadne pół Jerozolimy.
– A dlaczego ja o tym nie wiedziałem? A dlaczegoś mi ty o tym nie powiedział?
– Po pierwsze, myślałem, że to wiesz. Po drugie…
– Nie chcę słyszeć żadnych tłumaczeń! – Kajfasz znowu wybuchnął. – Niezależnie od tego, co myślałeś, powinieneś ten problem ze mną omówić. To zbyt ważna rzecz, żeby go zlekceważyć.
– Myślałem, po drugie, że po świętach po prostu wrócą do domu i będzie sprawa z głowy.
– I ty to tak potrafisz ocenić? Ty, jak wszyscy mówią, głowa Jerozolimy, niekoronowany król Izraela – kpił w żywe oczy. – Wstydzę się za ciebie. Całe szczęście, że Szczepan nie wyjechał, bo go tu będziemy mogli zabić. Gdyby wyjechał, ty wiesz, co by narobił na prowincji niekontrolowany przez nikogo?
– Ty go chcesz zabić? – Annasz powiedział te słowa powoli, wpatrzony w niego jak w jakąś śmiertelną zjawę.
– A masz inny sposób na niego?
– Znowu chcesz zaczynać z Piłatem… Och, przepraszam, przemówiłem się. Przecież już go nie ma. Teraz jest Marullus. A więc, znowu chcesz przeprowadzać taki proces jak Jezusa? Myślałem, że masz już tego dość. Bo muszę ci powiedzieć, że ja mam tego po dziurki od nosa i drugi raz bym na to nie poszedł.
– I ja również.
– No to o czym myślisz? Nasłać na niego człowieka?
– O nie! To musi być śmierć z ręki ludu izraelskiego. Za takie bluźnierstwa należy mu się kamienowanie, zasłużył sobie dobrze na to. Gniew ludu musi go zmieść z tego świata – Kajfasz zakończył patetycznie.
– Jak to chcesz przeprowadzić?
– To już ty o to najlepiej zadbasz. Należy go po prostu podpuścić, a ty to umiesz robić. A w odpowiednim momencie, gdy tłumy będą podkręcone, trzeba, żeby ktoś z tłumu powiedział to, co trzeba. W końcu takich ludzi mamy paru, co to potrafią. I potem wystarczy pójść za ciosem i wypędzić całą resztę z Jerozolimy. Ja nie chcę, żeby ten szczeniak, Agryppa, mi nawymyślał choćby w tym stylu, że ja toleruję heretyków w świętym mieście, bluźnierców. Tylko po to, żeby mnie pognębić – mnie, ciebie, kapłanów. A on jeden będzie tylko dobry, święty, pobożny, gorliwy – pomazaniec Boży, wybrany mesjasz. A więc trzeba przegonić wszystkich towarzyszy Szczepana. Myślałem, żeby ich też wykończyć. Ale nie. Reszta to nie ten poziom. Szkoda rąk, by je ich krwią kalać. Może Filippos? Ale nawet i on nie jest tego godny. Niech się wynoszą.
Wciąż przyglądał się i przysłuchiwał Kajfaszowi z niedowierzaniem. „Jakby go wróżka czarodziejka odmieniła” – prawie że mruczał do siebie. Pewny, zdecydowany. Nie wypuszczał inicjatywy z ręki. Ale przecież on, Annasz, marzył o takim następcy. Przecież do tego go prowadził. Słuchał więc i cieszył się:
– Tylko jak to chcesz zrobić?
– Ty to zrobisz – odpowiedział zjadliwie Kajfasz.
– Ja? A skąd tyś na to przyszedł?
– Zrobisz to z pomocą człowieka, którego wyszukałeś i podsunąłeś mi.
– Myślisz o Szawle z Tarsu?
– Oczywiście. Chyba że do tego czasu pojawił się lepszy od tego.
– Lepszego długo już nie będzie. Pamiętasz, co Gamaliel powiedział: „Taki trafia się raz na sto lat, a może jeszcze rzadziej”.
– Dobrze, to bierz tego. Nawiąż z nim kontakt. Niech tę pozostałą szóstkę uwięzi albo przynajmniej przegoni. A wraz z nimi te gromady ich helleńskich zwolenników. W ciągu paru miesięcy powinien być tu Agryppa – rozporządzał Kajfasz.
– Jak sobie wyobrażasz tę ofiarę, jaką on ma złożyć w świątyni?
– Normalnie. Przyjdzie, złoży. My przyjmiemy, ofiarujemy.
– Mówisz tak, jakbyś go nie znał.
– A jak ty sobie to wyobrażasz? – Kajfasz nie wiedział, o co mu chodzi.
– To będzie jedna wielka heca, w której my będziemy odgrywać role dwóch pajaców. Jestem tylko bardzo ciekawy, czy uczestniczył w niej będzie Herod Antypas. I warto by było z nim na ten temat porozmawiać.
– A po co?
– Bo czy chcesz, czy nie chcesz, on powinien być dla nas oparciem, tak jak my dla niego. A głównymi przeciwnikami są faryzeusze. Tu miała rację Herodiada. Pamiętasz tę rozmowę?