Śmierć Szczepana
1. Drugie ostrzeżenie Szczepana
Nieznajomy pojawił się znowu. Tak jak poprzednim razem, czekał na Piotra nocą przy Wieczerniku. Twarz miał również zasłoniętą, sprawdził, czy rozmawia z Szymonem-Piotrem. Potem powiedział:
– Szczepan ma już wyrok śmierci. Wyrok będzie wykonany w najbliższych dniach. To po pierwsze. Natychmiast potem zostanie uwięzionych sześciu jego towarzyszy. To po drugie. Po trzecie, nastąpi seria aresztowań najbardziej aktywnych hellenistów, którzy spotykali się na Łamaniu Chleba z poszczególnymi członkami siódemki.
Piotr był zaszokowany tymi informacjami.
– Ale dlaczego oni, helleniści, będą tak ostro zaatakowani, a nie my, hebrajczycy? – spytał, nic nie rozumiejąc.
– Co się dziwisz. Przecież sam wiesz, że oni są znacznie bardziej radykalni niż wy. Do was zabiorą się potem.
– Nie powiedziałeś, dlaczego w ogóle ta akcja – Piotr, wciąż niedowierzający słowom nieznajomego, chciał znać powód takiego prześladowania.
– Przyjeżdża Agryppa. Jaki on jest, że jest chasyd, to wiecie dobrze. Zażyczył sobie, żeby Jerozolima była czysta od heretyków. Tym bardziej, że wszyscy się spodziewają, że powinien otrzymać w najbliższym czasie z rąk cezara Judeę i Samarię.
Dopiero to wyjaśnienie przekonało Piotra do nieznajomego. Spytał go teraz o radę.
– Uciekać z Jerozolimy. To jedyna rada.
– Dziękuję ci bardzo. Ale jeszcze o jedno chciałem cię spytać. Wiesz, kto oprócz siedmiu będzie w pierwszym rzędzie zaatakowany?
– Niestety, nie wiem. Ale jest pewne, że lista została zrobiona. Kto jest na niej, tego nie wiem. Tak czy owak, najbardziej zagrożony jest Szczepan.
– Już mu o tym mówiłem, ale on uparciuch. Jedyna rada – dodał po chwili Piotr – zwróćcie się do Matki Jezusa. Ona ma duży wpływ na niego.
– To już twoja sprawa.
– Przepraszam, oczywiście, moja. Poproszę Ją, żeby Szczepan opuścił Jerozolimę.
2. Marzenia Heroda Antypasa
– I co ty na to? – Herodiada spytała wyzywająco swojego męża.
– Myślisz o godności królewskiej Agryppy oczywiście – Antypas powiedział.
– Oczywiście – potwierdziła ze złośliwością w głosie.
– Ja nic na to – burknął obojętnie.
– Nie wierzę. Ty, wielki polityk nic nie myślisz o swoim największym wrogu, który otrzymał takie wyróżnienie z rąk swego przyjaciela cezara Caliguli.
– To było do przewidzenia.
– Ale czy ci nie przyszło do głowy, że Agryppa dowiedział się o tym, że woźnica, który doniósł na niego do Tyberiusza, to człowiek przez ciebie podstawiony? Bo torturami wszystko można wyciągnąć.
– Jest prawdopodobne.
– I że Agryppa teraz zemści się na tobie?
– Należy brać pod uwagę.
– No to weźże to wreszcie pod uwagę i zrób coś.
– Zrobię, jeżeli nadarzy się okazja.
– Jaka?
– Trucizna – odpowiedział niedbale.
– Jakiś ty prymitywny. Nie masz nic lepszego?
– Nie widzę.
– Ale zdajesz sobie z tego sprawę, że Agryppa otoczony jest zaufanymi ludźmi i trudno się będzie przebić przez ten front?
– Wiem. Ale ja jestem cierpliwy.
– Cierpliwy, cierpliwy. Domyślasz się, jaka będzie jego zemsta? Już teraz, natychmiast, zanim zdążysz go otruć.
– Usunięcie mnie ze stanowiska tetrarchy Galilei i Perei.
– Toś domyślny. Co ty na to?
– Przerzucam nasze złoto z Tyberiady do Rzymu.
– O! – Herodiada wykrzyknęła z podziwem. – Tego się nie spodziewałam. Nawet po tobie. Ale to również świadczy o tym, że jesteś na przegranej pozycji. I że to przyjmujesz.
– Tak jest w każdej grze. Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Teraz ja przegrywam, ale usiłuję wygrać następną partię.
– A ja mam inny pomysł.
– W tej sytuacji każdy pomysł się liczy. A więc? – zapytał, po raz pierwszy zmieniając ton głosu.
– A co byś ty na to powiedział – Herodiada mówiła, przeciągając poszczególne słowa i robiąc przerwy, jakby bała się tego, co stanie się za chwilę. – A co byś ty na to powiedział – powtórzyła – gdyby tak zagrać w otwarte karty – nie patrzyła na Antypasa, tylko oczami błądziła niby po suficie, niby po ścianach – i pojechać do Rzymu do Caliguli. Co ty na to? – dopiero teraz spojrzała na niego.
Zobaczyła jego twarz, na której ciekawość walczyła z zachwytem:
– Zawsze cię uważałem za inteligentną, ale nigdy bym nie przypuszczał, że stać cię na taki pomysł. Tylko jeżeli to już jest twój pomysł, to cały. A więc zdradź mi to, po co ja mam tam jechać. Z czym. Co mam powiedzieć cezarowi.
– Pogratulować mu osobiście, że został cezarem. I osobiście wyrazić mu swoją wierność. Jemu i imperium rzymskiemu – przerwała.
– Nie kończ. Mów. Jesteś w transie, jesteś w natchnieniu.
– Tematem, który się aż prosi, jest nawiązanie do twego ojca, Heroda Wielkiego. Powiesz Caliguli, choć on to przecież powinien wiedzieć, że ty kontynuujesz i chcesz nadal prowadzić politykę swojego ojca. A więc trwania w zjednoczeniu z Rzymem. Ale poza tym, masz tematów a tematów do poruszenia. Zobaczysz, jak się potoczy rozmowa.
Herod słuchał tego z najwyższą uwagą. Wreszcie podsumował:
– Nie wiem, co ci powiem jutro. Bo stare przysłowie mówi, każdą sprawę trzeba przespać. Dzisiaj mówię ci, pod pierwszym wrażeniem: zgadzam się.
– Mam to rozumieć, że jedziemy do Rzymu w najkrótszym czasie.
– To ty też chcesz jechać?
– Oczywiście, tym bardziej, gdy ty wywieziesz wszystkie pieniądze do stolicy – roześmiała się. – Chciałbyś, żebym tu umarła z głodu? Zresztą, wygląda na to, że tu rozpocznie się jatka. A jak wiesz, ja nie lubię widoku krwi – powiedziała cynicznie.
– Masz na myśli zabawę, jaką przygotowują najwyżsi kapłani uczniom Jezusa? – spytał domyślnie Antypas.
– Jeżeli to nazywasz zabawą, co zamierza Szaweł, to tak.
– Zostaw, mnie to przestało na razie interesować. Chyba że mnie powołają z powrotem na stanowisko tetrarchy, to się tym zajmę.
Herod uważał rozmowę za skończoną. Ale tu się musiał jeszcze raz dzisiaj zdziwić. Herodiada najważniejsze zostawiła na koniec. Podeszła do niego całkiem bliziutko i powiedziała:
– A jak ty uważasz, co Caligula pomyśli, gdy cię zobaczy w drzwiach? Pomyśli: przyjechał, bo wie, co go czeka. I wszystko, co powiesz: że mu gratulujesz i tak dalej, tak będzie odebrane. Przecież on głupi nie jest. To jeden z najlepszych polityków w imperium oprócz ciebie.
Herod patrzył na nią na wpół rozbawiony, na wpół zaskoczony.
– A więc nie. Ty mu powiesz tak: Mój ojciec, Herod, otrzymał od cezara rzymskiego tytuł króla. Przyjeżdżam cię prosić, abyś ten tytuł przyznał i mnie. Bo chyba dowodów wierności masz ode mnie dość.
Dopiero teraz Herod prawdziwie zachwycony objął ją, przytulił i pocałował.
– Jesteś genialna! – wykrzyknął.
– Ale na drugim miejscu, na drugim. Bo na pierwszym miejscu jesteś ty.
3. Ukamienowanie Szczepana
Przyszedł, jak to ostatnio bywało, do synagogi Galilejczyków grubo przed rannym nabożeństwem, nawet jeszcze hassan nie trąbił. Usiadł na ziemi i próbował się modlić. Próbował tylko, ale jakoś nie mógł się skupić. Dużo się działo ostatnio. Dnie były napakowane ludźmi od rana do wieczora. Stąd ta poranna godzina, którą sobie potrafił wygospodarować, by być sam, by spokojnie się pomodlić. Choć go ostrzegano, żeby tego nie robił. „Nie wolno ci poruszać się samotnie. Żeby tylko nie chcieli ci wyciąć jakiegoś numeru. Na wszelki wypadek – nigdy sam”. I pilnowali go. Faktycznie. Towarzyszyli od rana do wieczora. Ale teraz, o tak wczesnej porze, komu by się chciało go śledzić czy napadać. Od tego jest noc. Teraz źli ludzie jeszcze śpią. Choć stwierdził, że nie wszyscy. Usłyszał nad sobą szept:
– Czy mógłbym ci przeszkodzić?
Podniósł oczy. Nad nim stał pochylony jakiś obcy człowiek.
– Słucham cię.
– Czy mógłbyś wyjść na chwilę z synagogi?
– A o co chodzi?
– Chciałem porozmawiać z tobą.
Jakiś niepokój wzbudzał w nim ten człowiek. Normalnie biorąc, już by bez oporu dawno wyszedł z nim na dwór. A tymczasem wciąż jeszcze siedział i przypatrywał się nieznajomemu. Nagle zauważył, że do synagogi wchodzi kolejnych dwóch obcych ludzi.
– Co, nie chce iść? – pytał jeden z nich, nie usiłując już zniżyć głosu do szeptu. – To wytłumacz mu, o co chodzi.
Wobec tego ten pierwszy zaczął mówić:
– Sanhedryn chce, żebyś pewne sprawy wyjaśnił.
– O tej porze? – Szczepan wciąż nie ustępował.
– Nie chcemy robić hałasu. Po co ludzi denerwować. Chodź, chodź.
– A jeżeli nie pójdę?
– No to poniesiemy cię. Rozkaz brzmiał: „Dostarczyć żywego lub umarłego”. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. My jesteśmy grzeczni, jak ty będziesz grzeczny. Ale nie próbuj z nami żadnych sztuczek, bo na wszystkich się znamy. I chodź już, bo to najwyższy czas.
Więc poszedł, będąc świadomy, że w przeciwnym razie zdolni byliby zamordować go na miejscu, a tak jeszcze miał szansę. Jaką? Chyba niewielką, sądząc po tonie rozmowy, którą z nim prowadzili. Liczył, że może spotka po drodze kolegów, znajomych ludzi, którzy zorientują się, co się dzieje, i pomogą mu się wyrwać z rąk tych agentów. Ale, jak na złość, nikogo nie spotkał. Nawet jakiś czas podejrzewał, że z tym Sanhedrynem to tylko podstęp, że wyprowadzą go gdzieś poza miasto i tam zamordują, ale wtedy był przygotowany na ucieczkę. Stwierdził jednak z niejakim zdziwieniem, że rzeczywiście kierowali się ku budynkowi Sanhedrynu i za krótką chwilę tam doszli.
Nie wiedział, co go czeka. Nie podejrzewał, żeby dla niego schodziła się Wysoka Rada wcześnie rano. I faktycznie, zaprowadzono go do jakiejś ciemnej izdebki bez słowa wyjaśnienia. Możliwości oporu nie miał żadnych. Najwyżej uciec. Ale przepatrzył wszystko. Drzwi, okienko, ściany. Nie było żadnych szans. A więc śmierć. Tylko jaka. „Dlaczego mnie nie zabili w tej synagodze”. Myślał o sobie na zimno, jak o kimś obcym. I modlił się. Widział swoją drogę jako powtórzenie drogi Jezusa. „Tylko żeby nie śmierć krzyżowa. Byle nie śmierć krzyżowa”. Tego się bał najbardziej.
Kotłowały mu się myśli. – „Jeżeli mnie tu przyprowadzili, to po to, żeby mnie osądzić i skazać na śmierć. Za co – nieważne. Pewny jest tylko wyrok śmierci. Ale jakieś słowo ostatniej przynajmniej będzie do mnie należało. Wobec tego trzeba je powiedzieć. To, czego nie usłyszeli od Jezusa, to usłyszą ode mnie. Zabili Jana Chrzciciela, zabili Jezusa, zabiją mnie i tak będą zabijali po kolei każdego, kto się im odważy powiedzieć prawdę, i jeżeli myślą, że to jest droga Boża, to się grubo mylą. To jest nic więcej tylko strach i nienawiść. Znowu nienawiść, która jest zaprzeczeniem Boga. Niech zrozumieją, że wybrali drogę szatańską, że nie mają w ten sposób nic wspólnego z Bogiem”.
Ocknął się, gdy doszedł do niego szum głosów z ulicy. Było południe. Ludzie wracali ze świątyni z południowej ofiary. Po chwili otworzyły się drzwi. Strażnicy świątyni wyprowadzili go i zawiedli do sali obrad Sanhedrynu. Nigdy tu jeszcze nie był. W półkręgu zasiadała w stallach Najwyższa Rada. Nie wszyscy byli obecni. Wiele miejsc świeciło pustką. Za to widownia była pełna ludzi przybyłych ze świątyni. Przewodniczył Kajfasz. „Tak jak przy sądzie nad Jezusem”. Teraz zszedł ze swojego tronu, zbliżył się do niego i zaczął wrzeszczeć skrzekliwym głosem:
– Ja ciebie nie znam! Ty mnie nic nie obchodzisz! Ale przyszli do mnie dobrzy Izraelici, których znam, i powiedzieli, że ty mówisz bluźnierstwa przeciwko Mojżeszowi i Bogu.
Szczepan już chciał odpowiedzieć na ten zarzut, ale Kajfasz powstrzymał go ruchem ręki:
– Wobec tych głosów, które się powtarzały, ja musiałem coś robić. To jest mój obowiązek. Musiałem zarządzić śledztwo. No i okazało się, że tak to jest. Ty bluźnisz przeciwko Bogu i przeciw Mojżeszowi. Przyszli do nas świadkowie, których ci przedstawiamy. Niech oni mówią, co wiedzą – Kajfasz zwrócił się do zebranych na sali.
Z tłumu wyszedł mężczyzna Szczepanowi całkowicie nieznany i zwróciwszy się do Kajfasza, wyrecytował:
– On nie przestaje złorzeczyć świątyni i Prawu. Słyszeliśmy, jak mówił, że Jezus Nazarejczyk zburzy świątynię i pozmienia zwyczaje, które nam Mojżesz przekazał.
Ledwie skończył, wrócił na swoje miejsce.
Szczepan chciał zareagować, ale przeszkodził mu w tym Kajfasz:
– Niech wystąpi drugi oskarżyciel – zaskrzeczał.
Wystąpił drugi i wyrecytował oskarżenie identyczne jak pierwszy. „Żeby chociaż w jednym słowie wyraził się inaczej. Dla czystej przyzwoitości” – Szczepan pomyślał z goryczą.
– Ja nic podobnego nie mogłem rozgłaszać – zaprotestował.
– Dlaczego nie mogłeś? – zdziwił się Kajfasz.
– Bo jaki Nazarejczyk? Nie rozumiem – upierał się przy swoim.
– Jak to jaki? Jezus z Nazaretu – tłumaczył mu, wciąż zdumiony.
– Przecież Go zabiliście.
– Ale wy twierdzicie, że zmartwychwstał.
– Już dawno w niebo wstąpił. Mówiłem to nieraz – Szczepan zdecydowanie odrzucił oskarżenie.
Nastąpiła przykra dla Kajfasza przerwa. Ale nie rezygnował.
– Ja nic nie słyszałem, coś ty mówił. Dowiaduję się z ust tych świadków tego, co się dowiaduję. I to mi wystarczy.
W zasadzie było po sprawie. Ale jakoś wszystko odbyło się za doskonale, a równocześnie było zbyt nieprawdopodobne, by można w to uwierzyć. Atmosfera na sali trwała nijaka. Jak w kiepskim teatrze z kiepskimi aktorami, którzy grają kiepską sztukę. Kajfasz najwyraźniej przesadził z tą perfekcją.
Zawisła cisza. Kajfasz widział, że tak nie ujedzie, że Szczepan to nie byle jaki przeciwnik. Że sam się nie odezwie i skończy się na tym, że trzeba go będzie zwolnić albo najwyżej uwięzić, co tak jedno, jak drugie mijało się z celem.
I wtedy Szczepan zobaczył, że w jego stronę rusza Annasz. „Historia się powtarza. Dzieje się wszystko tak, jak na procesie Jezusa” – przemknęło mu przez myśl. A Annasz zbliżał się, rósł, potężniał, na jego usta wypływał uśmiech – parodia uśmiechu – i za moment usłyszał jego dobrotliwy głos, który zwiastował śmierć:
– Nie rozumiem cię, dlaczego ty występujesz przeciwko świątyni?
– Kto ci to powiedział, ten źle powiedział. Świątynia, jak Jezus nauczał, jest miejscem modlitwy i w ten sposób jest miejscem szczególnej obecności Bożej, ale nie odwrotnie.
– Co rozumiesz przez „nie odwrotnie”? – Annasz spytał prawie słodziutko.
– To znaczy, nie jest prawdą, jakoby Bóg mieszkał tylko w świątyni i dlatego powinniśmy się tutaj do Niego modlić. Zresztą, ja tego nie wymyśliłem, o tym mówi Pismo Święte. „Najwyższy nie mieszka w dziełach rąk ludzkich” – w Księdze Izajasza.
Niebo jest moją stolicą
a ziemia podnóżkiem nóg moich.
Jakiż dom zbudujecie mi, mówi Pan,
albo gdzież miejsce spoczynku mojego.
Czyż tego wszystkiego nie stworzyła moja ręka?
A więc Bóg nie mieszka w świątyni, ale w nas, jeżeli żyjemy miłością, tak jak On jest miłością, jeżeli żyjemy pokojem, tak jak On jest pokojem, jeżeli żyjemy przebaczeniem, tak jak On jest przebaczeniem. A gdy nienawidzimy kogokolwiek, to choćbyśmy w samym Świętym Przybytku się znajdowali, jesteśmy w piekle, a nie z Bogiem.
– Czy to prawda, że mówisz, że nie jesteśmy narodem wybranym? – Annasz niespodziewanie zmienił temat.
Szczepan podniósł głowę, jakby się dopiero co obudził, i uśmiechnąwszy się do Annasza, powiedział:
– Wprost przeciwnie, zawsze byłem najgłębiej przekonany, że jesteśmy narodem wybranym. Tak, Bóg powołał Mojżesza, żeby nas ratować. Nawet mamy to napisane w Księdze Wyjścia: „Długo patrzyłem na ucisk ludu mego w Egipcie. I wysłuchałem jego westchnień. I zstąpiłem, aby ich wyzwolić”.
– To wszystko dobrze wiemy – zapiszczał Kajfasz. – Tylko powiedz, co ci się nie podoba.
– Nie podoba mi się, że odpłacaliśmy Bogu naszą głupotą i niewdzięcznością. Jesteśmy wybrani do spełnienia wielkich dzieł Bożych. Tylko, niestety, nie dorastaliśmy do tego posłannictwa i nie dorastamy – skończył i uznał rzecz za zamkniętą, bo oczywistą.
Szczepan mówił to jakby nieświadomy, że tymi słowami wprawia w ruch pierwszy kamień lawiny.
Bo to, co powiedział, było trafną krytyką postępowania narodu izraelskiego, z tego zdawali sobie sprawę słuchający, łącznie z kapłanami. Ale tym bardziej nienawidzili Szczepana – za to, że miał rację, za to, że to on przedkładał im tę prawdę, on, przeznaczony od początku na śmierć.
– A mógłbyś to wytłumaczyć? – Annasz skwapliwie przyczepił się do tego oświadczenia.
A on jakby tylko na to czekał. Wciąż jeszcze na pozór spokojnie, choć czuć można było, jak się w nim gotuje, odpowiedział:
– Są to sprawy oczywiste i wszystkim znane, że wstyd je powtarzać. Ale jeżeli chcesz, proszę bardzo. Bóg dał nam Mojżesza, gdyśmy cierpieli ucisk w Egipcie. I co? Bardzo charakterystyczne zdarzenie miało miejsce w jego życiu. Gdy ujrzał bijących się ze sobą Izraelitów, usiłował ich pogodzić, wołając: „Ludzie, braćmi jesteście! Czemu krzywdzicie jeden drugiego?” Ten jednak, który krzywdził bliźniego, odepchnął go, mówiąc: „Któż ciebie ustanowił panem i sędzią nad nami”.
– Co opowiadasz stare historie! – ktoś zawołał z głębi sali.
„Kto to może być, przecież znam ten głos?” – ale nie miał czasu, aby sobie na to pytanie dać odpowiedź. Trzeba było mówić dalej:
– Nie, to nie takie stare. One powtarzają się wciąż. Już wtedy, gdy Bóg Mojżesza posłał jako wodza i wybawcę narodu, zapierali się go ojcowie nasi, mówiąc: „Któż ciebie ustanowił panem i sędzią”. Nie chcieli go słuchać i gdy on modlił się na Synaju, powiedzieli do Aarona: „Zrób nam bogów, którzy będą szli przed nami, bo nie wiemy, co się stało z Mojżeszem, który wyprowadził nas z ziemi egipskiej”. Wówczas to zrobili sobie cielca i złożyli ofiarę bałwanowi i cieszyli się dziełem swoich rąk.
– Ale się potem nawrócili – znowu ten sam głos z sali podejmował dyskusję.
– Nawrócili? To ty tak mówisz. A posłuchaj, co prorok Amos o tym pisze…
– Tak zwanych „proroków” możesz pozostawić w spokoju – wybuchnął Kajfasz, ale szybko się zreflektował, że przecież na sali ma faryzeuszów, których nie wolno w tej sytuacji sobie zrażać, wobec tego dodał: – Bo oni nie są nam tutaj konieczni.
Ale Szczepan nie zrezygnował z nich:
– Prorocy byli prawdziwymi synami naszego narodu. Widzieli nas w prawdzie, umieli nas trafnie ocenić.
Czy składaliście mi ofiary i dary na pustyni
przez czterdzieści lat, domu Izraela?
Obnosiliście raczej namiot Molocha
i gwiazdę bożka Remfana,
wyobrażenia, które zrobiliście, aby im cześć oddawać.
Przesiedlę was za to poza Babilon.
Tak wyglądała nasza odpowiedź na wybraństwo Boże. I tak jest wciąż.
– Dlaczego wciąż? O czym myślisz? – znowu zaatakował go głos z głębi sali.
„Czyżby to głos Szawła z Tarsu? Ależ tak, to on!”
– Ty się mnie pytasz, dlaczego wciąż? Mojżesz powiedział: „Proroka jak ja wzbudzi wam Bóg spośród braci waszych”. I wzbudził Proroka. A wyście Go zabili.
– O kim mówisz?
Wreszcie dojrzał tego, który go atakował. Teraz przepychał się przez tłum, aż wreszcie wyprysnął, przebrnąwszy przez pierwsze szeregi. Jeszcze porządkował na sobie suknię, obciągał szatę, związywał silniej sznur, którym był przepasany. Tak. To był Szaweł z Tarsu.
– O Jezusie.
– Ty Go nazywasz Prorokiem?
– Oczywiście. Powiedz zresztą sam, któregoż z proroków nie prześladowali nasi ojcowie. Zabili nawet tych, którzy przepowiadali przyjście Sprawiedliwego.
– Kogo nazywasz Sprawiedliwym?
– Jezusa!
– On Sprawiedliwym?
– Oczywiście. On uczył was Prawa, was, którzyście je otrzymali, a nie przestrzegaliście go.
– Myśmy nie przestrzegali Prawa? Nie bądź bezczelny. Chyba nie powiesz, że Jezus przestrzegał.
– Oczywiście, że tak. Cóż jest istotą Prawa, jak nie miłość. Przecież codziennie trzy razy, rano, w południe i wieczór modlimy się: „Będziesz miłował Boga, a bliźniego jak siebie samego”. A jeżeli gardzicie biednym, chorym, a jeżeli nienawidzicie Samarytan, pogan, jakże mówicie, że przestrzegacie Prawa?
Teraz już wybuchł wrzask protestu nie tylko Szawła, a wszystkich zebranych w Sanhedrynie. Nie mógł się połapać w tej mieszaninie okrzyków. Ale dosłyszał i takie:
– Oszalał! Mam miłować Samarytan i pogan! Szatan w niego wstąpił! Tak jak w jego Jezusa!
Przez ten huragan wrzasków przebił się głos Szawła. On, krzycząc, wyskoczył na podium. Prawie go nie poznał, tak bardzo był zmieniony. Można się było go przestraszyć. Z błyszczącymi wściekłością oczami, z rozwichrzoną czupryną wokół głowy, na czubku której świeciła łysina. Ubrany tylko w krótką szatę bez rękawów, przewiązany sznurem. Z długą, niestrzyżoną brodą. Wyglądał na robotnika czy raczej na pustelnika. Odwrócił się twarzą do tłumu, rozrzucił ręce z rozczapierzonymi palcami i stojąc na przygiętych nogach, wrzasnął:
– Milczeć!
Uciszyło się, jakby ludzie zobaczyli człowieka z innego świata. I w tej napiętej ciszy Szaweł zawołał:
– Ja mu zadam jedno pytanie!
I, zwracając się twarzą w jego stronę, zaczął wyraźnie, wolno i bardzo głośno prawie że recytować:
– A za kogo ty uważasz Jezusa?
Szczepan zdziwił się po raz któryś, że historia tak się może powtórzyć. Był świadomy, że to, co powie, zdecyduje o jego życiu albo śmierci.
Dopiero teraz jasno zobaczył, jaką śmierć mu przygotowano. To nie krzyż. To samosąd: czyli kamienowanie przez rozwścieczony tłum. Powie jeszcze jedno słowo i rzucą się na niego jak wściekłe psy, i zatłuką, uduszą, zasztyletują albo wywleką stąd i – zgodnie z przepisem Prawa – ukamienują za bluźnierstwo – wszystko jedno. „Ale do prokuratora nie będą potrzebowali mnie prowadzić”. To przebiegało przez jego głowę w ułamkach sekund. Ale i tak było za długo dla tłumu, który ze wstrzymanym oddechem czekał na odpowiedź, dla Szawła, który wreszcie przynaglił go:
– No powiedz, kim jest On dla ciebie, jak Go widzisz. Zwariowanym rabinem, cieślą, który się znudził swoim zajęciem i zaczął się bawić w nauczyciela? No mów. A może to był zwyczajny myszygene, któremu się całkiem w głowie przewróciło i zaczął mówić, że jest Mesjaszem. Ja czekam, ludzie czekają, mów!
– Widzę Go jako Syna Człowieczego stojącego po prawicy Bożej…
Jeszcze chciał coś powiedzieć. Już coś zaczął mówić, ale głos jego utonął w ryku, który nagle wybuchnął. Tłum runął na podium.
Myślał, że to jego ostatnia chwila, gdy nagle powstrzymał zabójców pisk Kajfasza:
– Nie tutaj! Wyprowadźcie go poza miasto!
A więc wlekli go. W dół, do doliny Gehonu. Za ręce, włosy, szarpiąc włosy, sznur, bijąc, kopiąc, plując. Chwilami tracił przytomność, ale przywoływał go do świadomości kolejny ból. Staczali się jakby kula os w dół, wąską uliczką do bramy wiodącej w wąwóz śmierci – zdechłych koni i krów, śmieci, smrodu, gnoju. Wiedział, że to jest jego miejsce spoczynku – tu zostanie ukamienowany.
– Panie Jezu, przyjmij ducha mego – o to zdążył jeszcze poprosić. – Nie poczytaj im tego grzechu.
4. Prześladowanie chrześcijan helleńskich
Byli wszyscy – Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmenas i Mikołaj – wszyscy oprócz Szczepana.
– Przyszliśmy, jak to było ustalone, tu do niego, a jego nie ma.
– Gospodarz mówi – dodał Tymon – że wyszedł rano wczas, zaznaczając, że wróci, bo jest z nami umówiony.
– Żeby mu się tylko co nie stało złego – dorzucił Filip.
– A mówiliśmy mu, żeby się nie ruszał z domu bez obstawy.
– Z pewnością sobie pomyślał, że rano jest bezpiecznie. Że ci ludzie-wampiry działają nocą a przynajmniej wieczorem.
– Miejmy nadzieję, że nic się nie stało – zamknął Filip rozmowę.
Kończyli więc rozliczanie pieniędzy zebranych dla biednych poszczególnych grup narodowościowych, gdy posłyszeli jakieś dalekie wycie. Filip zatrzymał rękę niosącą resztę pieniędzy do woreczka.
– Co tam się dzieje? – zapytał, rozglądając się po zebranych.
– Może chłopcy dokazują – Prochor usiłował znaleźć wytłumaczenie.
Wycie nasilało się, słychać już było pojedyncze okrzyki, wciąż jeszcze niezrozumiałe.
– No, to myśmy robotę zakończyli – Filip wstawał. – Każdy ma pieniądze dla swoich ludzi. Spotykamy się znowu za tydzień, najlepiej tutaj, u Szczepana. Dla jego ubogich pieniądze zostawiam na stole.
Ostatnie słowa musiał wzmocnić, bo krzyki na ulicy były tak głośne, gdy nagle wpadł do izby gospodarz tego domu, zadyszany, z przerażeniem na twarzy.
– Uciekajcie – wyrzucił z siebie. – Tędy, przez okno, w ogród.
– Dlaczego? O co chodzi? – poderwały się okrzyki.
Ale on zagarniał ich ramionami, nie wdając się w dyskusję, wołał:
– Prędzej! Prędzej, już idą!
Stłoczyli się więc przy oknie, popychani przez niego. Jeden po drugim pospiesznie przeskakiwali parapet i wpadali do ogrodu.
– Spieszcie się. I jak najdalej od domu.
– Co się dzieje? – Filip, ostatni, domagał się wyjaśnień.
Już przez okno wyskakiwał Nikanor, Tymon.
– Mordują wyznawców Jezusa.
– No to uciekaj z nami.
– Nie, ja nie muszę, tylko hellenistów mordują.
Już izba była pusta.
– A Szczepan? – Filip zapytał, siedząc okrakiem na framudze okna.
– Zabity.
To była ostatnia chwila, bo w sieni zadudnił grzmot sandałów, w tym samym momencie, gdy zniknął Filip w krzakach ogrodu, wyleciały z hukiem drzwi.
– To tu! – wrzeszczał pierwszy do innych, którzy tłoczyli się w wejściu.
– Gdzie oni są?! – rzucił się do gospodarza domu, opartego o ścianę.
Tak, to był Szaweł. W krótkiej tunice przepasanej sznurem. Młody, z wiankiem rozmierzwionych włosów, choć na czubku głowy już łysy, z wściekłymi oczami.
– Kto „oni”? – ten usiłował nie rozumieć.
– Nie udawaj idioty! – a zwracając się do swych towarzyszy, wydawał polecenia: – Może uciekli przez okno. Za nimi!
Już nie patrząc, jak wyskakiwali do ogrodu, rozglądał się po izbie i wydawał dalsze rozkazy:
– Przeszukać dom, piwnice i strych!
Dopiero teraz zainteresował się gospodarzem domu przywartym do muru:
– A ty uważaj, bo ci się może oberwać.
Ale ten już powracał do siebie i nie dawał się zastraszyć:
– Od kogo i za co, jeśli łaska?
– Choćby od nas. Za to, że trzymałeś u siebie takiego heretyka, jakim był Szczepan!
Musieli do siebie krzyczeć, bo dom napełnił się ludzką wrzawą. Coraz ktoś wbiegał do izby. Roztrącali meble, przepychali się, pokrzykiwali. Prawie każdy uzbrojony w miecz, sztylet, pałkę, włócznię, a przynajmniej w drąg, kamień. Niektórzy zakrwawieni.
– O czym ty mówisz? Czyś ty zapomniał, że mieszkańcy Jerozolimy mają obowiązek przyjmować pielgrzymów? – gospodarz usiłował zachować spokój.
– Na święta, tylko na święta! – wrzasnął Szaweł.
– A on został trochę dłużej. No i co w tym złego.
– To, że był bluźniercą i dlatego został ukamienowany.
– To wyście go ukamienowali! Własnymi rękami?! – gospodarz dopiero teraz się przeraził.
– Własnymi rękami. Jeszcze do ciebie nie doszło?
– Za co? – domagał się wyjaśnień.
– Za to, że Jezusa nazwał Synem Bożym!
– Czyś ty zwariował?! – teraz gospodarz wybuchnął. – Za to kamienować? Ja też tak uważam. Mnie też chcesz ukamienować?
– Na razie nie. Na was przyjdzie czas. Najpierw pogonimy hellenistów. Agryppa chce mieć Jerozolimę czystą. Tak jak prawdziwy mesjasz.
– Ty wierzysz, że Agryppa jest mesjaszem?
– Czy on prawdziwy mesjasz, czy nie, przekonamy się. Ale że wyzwoli świętą ziemię z rąk rzymskich, jest bardzo prawdopodobne. I będziemy mieli państwo izraelskie w granicach króla Salomona, niepodległe tak jak tamto. Już ma tytuł królewski i tetrarchię północną w swoich rękach.
– I ty to mówisz? Ty, faryzeusz? I to wybitny?! Agryppa jest posłusznym wasalem Rzymu, liżącym jego rękę. Ten tytuł królewski jest czystą kpiną. A o niepodległości mi nie mów, bo z tego wynika, że nie rozumiesz, o co chodzi.
Nagle wpadł do izby kolejny jakiś człowiek, brutalnie schwycił Szawła za ramię, prawie wyrywając go, wołał:
– Ty tu się rozgadujesz, a tam cię potrzeba!
5. Rozesłanie diakonów
Spotkali się jeszcze tego samego dnia, ale późnym wieczorem, gdy słońce zaszło, w Betanii. Uznali, że to będzie najbezpieczniejsze miejsce. Byli wszyscy diakoni i kilku apostołów, między innymi Piotr i Andrzej, oraz grupa najbliższych przyjaciół. Krzątała się wokół nich Magdalena i Marta. Była również Matka Jezusa. Jak zawsze ciepła, serdeczna, już samą swoją obecnością rozładowując ciężką atmosferę. Piotr z Andrzejem krótko wspomnieli o tym, jak wyglądał pogrzeb Szczepana, ale nie opisywali ani słowem, jak zmasakrowane było jego ciało. Wszyscy byli świadomi tego, że nie ma czasu na rozpamiętywanie ani na żal, że trzeba po prostu uciekać. Że nie ma powrotu do Jerozolimy dla diakonów ani w ogóle dla żadnych hellenistów, jak w skrócie nazywali swoich braci w Chrystusie, Izraelitów zamieszkałych poza terenem Palestyny. Siedząc przy stole, słuchali rad Piotra i Andrzeja, włączając się w miarę potrzeby.
– A więc, nie wchodźcie nawet na drogę do Galilei, bo to samobójstwo, ale najkrótszymi z możliwych dróżkami pchajcie się w stronę Samarii, to już niedaleko. Tam też nie jesteście bezpieczni, ale zawsze bardziej niż w Galilei. Przemaszerujcie przez nią. Może wam się uda, że nie napotkacie na żadne trudności. A potem nie na Galileę, ale w stronę morza, przez Fenicję do domu.
– A czy nie wygląda na to, że uciekamy jak szczury z tonącego okrętu? – Prochor miał zastrzeżenia.
– Nie ma mowy o żadnym tonącym okręcie. Widzicie, co się dzieje. Atakują tylko was, hellenistów. Nam dają spokój. Oczywiście, jak długo, nie wiadomo. Ale na razie tak jest. Już odeszły z Jerozolimy całe masy hellenistów, a ci, którzy jeszcze nie zdążyli, wychodzą dzisiaj w nocy albo jutro, czy w najbliższych dniach. Wszystkim zalecam tę drogę: na Samarię i potem na Fenicję, żeby unikać Galilei, bo tam mogą na was czekać.
– Wątpię, czy Samarytanie będą zachwyceni – uśmiechnął się Nikanor.
– Myślę, że wasza w tym głowa, aby było dobrze – odparował Andrzej.
– Jak to rozumiesz?
– Całkiem po prostu. Unikajcie osiedli i przeskoczcie Samarię nocami.
– Sprawa najważniejsza, którą chcę wam przekazać – Piotr formułował zdania z najwyższą troską, uważając, żeby niczego nie zapomnieć, nic nie przeoczyć, niczego nie zaniedbać. Był świadomy, że nieprędko się zobaczą, a może już nigdy w życiu, że to słowo może jest na całe życie. – Pamiętajcie o tym, że macie władzę przewodniczenia w obrzędzie Łamania Chleba. Sprawujcie go w każdą niedzielę.
– Dobrze, żeś o tym wspomniał. Podczas Łamania Chleba wy zawsze opowiadacie Ewangelię – Mikołaj widział trudność. – To jest słowo wasze o tym, jak to było, gdy Jezus nauczał. Myśmy Jezusa nie znali.
– Nic nie szkodzi – Andrzej tłumaczył. – Mówcie o tym, jak Jezus litował się nad cierpiącymi, wypraszał cuda uzdrowienia u Boga. Albo opowiadajcie Jezusowe przypowieści.
– Ale gdy oni już je znają?
– To nie o to chodzi, abyście im opowiadali nowości. Święta Wieczerza to jest liturgia. W niej powinniśmy się jednoczyć z Bogiem przez Jezusa. I do tego potrzebne są te opowiadania.
Piotr poparł Andrzeja:
– Coście od nas słyszeli, to powtarzajcie. Ale dobrze, żeś mi zwrócił na to uwagę. To, co pamiętacie z naszych opowiadań, zanotujcie, zapiszcie od razu, żeby wam nie umknęło z pamięci. Nie wiem, kiedy się jeszcze spotkamy w życiu. Piszcie koniecznie.
– Po co pisać, ważniejsza pamięć. A pamiętamy dobrze, coście opowiadali.
– Piszcie, piszcie, bo będziecie musieli wkładać ręce na podobnych wam.
– My? Wkładać ręce? Przecież my nie apostołowie. To tylko wy możecie.
– Wyście od nas otrzymali Ducha Bożego, to dawajcie dalej. Tylko roztropnie. Żeby to byli najlepsi z najlepszych. Bo i was nie starczy. A Łamać Chleb trzeba przecież w każdą niedzielę, w pamiątkę Zmartwychwstania. Nie starczy was. W każdym mieście musi być przynajmniej jeden taki jak wy. Albo nawet kilku. A wy w drodze.
Piotr mówił krótkimi, szarpanymi zdaniami, prostymi słowami – tak jak miał zwyczaj. Widać było, że jest napięty. Ale nie tylko on. Wszyscy słuchacze, wszyscy obecni. Zabrała głos Matka Jezusa:
– Musicie wyjść jeszcze tej nocy. Nie można ryzykować. Za płotem jest posiadłość Szymona Trędowatego. Udało się, że jest nieobecny. Na pewno działa w Jerozolimie wraz z Szawłem. Ale jutro może tu być.
A potem utuliła każdego diakona jak najdroższego syna.
6. Piłat skazany na wygnanie
W Rzymie Piłat czekał. Nie tylko on jeden. Nieraz wydawało mu się, że głównym zajęciem ludzi mieszkających w tym mieście jest czekanie – a to na coś, a to na kogoś. A to na karierę, a to choćby na jeden szczebel wyżej. A to na zauważenie go przez wyżej postawionego, przez jeszcze wyżej postawionego, a to przez najwyżej postawionego.
Przekonywał się teraz dobitnie, że w Rzymie wszyscy czekają na gwiazdę, która się pojawi, na słońce, które zaświeci, na serdeczną wizytę, która stanie we drzwiach, na posłańca, który przyniesie dobrą wiadomość.
On też czekał – najpierw na przyjęcie, potem na przesłuchanie jedno, na przesłuchanie drugie, dziesiąte. Potem czekał na sąd. Wreszcie czekał na wyrok. Potem, gdy się od niego odwołał, czekał na następny wyrok.
A w tak zwanym międzyczasie bez przerwy coś się działo. Były urodziny, rocznice albo też ktoś zawierał małżeństwo, ktoś się wprowadzał na nowe stanowisko, ktoś odchodził ze stanowiska, ktoś umierał.
Wciąż pojawiali się a to starzy znajomi, a to nowi znajomi i pytali o tę masakrę Samarytan na górze Garizim. Wciąż musiał opowiadać. A oni patrzyli na niego i słuchali go z taką obojętnością, jakby to było to samo co zjedzenie kolejnej porcji krewetek.
Czuł się jak więzień, któremu odwlekano śmierć czy loch więzienny. Jakby go wypuszczono chwilowo na przepustkę między normalnych, wolnych ludzi. Szczęściem, dom Claudii to była piękna – choć nieduża – rezydencja, prawie pałacyk, w ogrodzie, wygodna i funkcjonalna, gdzie można się było czuć jak prawdziwie w domu.
Płynęły miesiące, działy się sprawy, które do niego dochodziły różnymi kanałami. Z namiestnictwa nad Judeą i Samarią odszedł kolejny prokurator, Marullus. Na jego miejsce poszedł Herennius Capito. Tego też nie znał. Ale już nawet nie chciał znać. Już nie chciał nic wiedzieć, nie chciał się interesować, nie chciał nic słyszeć, co tam się dzieje. Choć jakoś trudno mu się było uwolnić od tamtych spraw. A więc donoszono mu, że uczniowie Jezusa, których nie wyciął w pień, działają, że nauka Ewangelii wciąż zyskuje nowych zwolenników, że wygląda na to, że zawładnie całym Izraelem, że jedyny ratunek tak saduceusze, jak i faryzeusze widzą w Agryppie, który powinien zająć miejsce jego, Piłata.
Zresztą wyznawcy Jezusa byli nie tylko w Palestynie. Byli już i w Rzymie. Wiadomość o Jezusie i Ewangelii – jak zaczęto określać Jego naukę o Bogu-Miłości – przynieśli kupcy żydowscy, którzy kursują pomiędzy Palestyną a Rzymem i mają kontakty nie tylko z gettami, ale i kupcami rozrzuconymi po całym mieście. O tym rozmawiano nieraz przy stole.
Claudia nie kryła swojej sympatii do Jezusa, co jego, Piłata, denerwowało, choć się zdążył do tego już przyzwyczaić. I nawet wieść o tej sympatii poszła po Rzymie. Bo z czasem zaczęli się pojawiać ludzie prawie obcy – na zasadzie: „Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi”. Ludzie, którzy wykazywali zainteresowanie nauką Mistrza z Nazaretu, a nawet coś więcej niż zainteresowanie.
I niespodziewanie stało się jasne dla Piłata, że to nie tyle Claudia jest powodem ich wizyt, ale on sam – Piłat, który dotąd był traktowany przez licznie odwiedzających ich dom tylko jako mąż swojej żony: bogatej, mądrej, pięknej, a co najważniejsze – dobrze ustosunkowanej Claudii. Ale tych nowych gości Claudia nie interesowała tak, jak właśnie on – jako ten, który skazał Jezusa na śmierć krzyżową. Myślał, był pewny, że tamten czas, który jest za nim, został odłożony do lamusa, a nawet na stertę śmieci. Bo kto może interesować się tym, co się działo przed laty w jakiejś zapyziałej prowincji rzymskiej, z którą więcej kłopotów niż korzyści, albo kogo może interesować jego działalność namiestnika, jednego z dziesiątków, którzy przewijają się przez ten kraj prawie jak ptaki przelotne na rok, dwa, niekiedy na kilka lat.
A tymczasem rzeczywistość całkowicie go zaskoczyła. Na początku jeszcze się nie zorientował. Myślał, że każdy kolejny rozmówca to jakiś ktoś: Żyd czy nawet Rzymianin, którego z nieokreślonych powodów zainteresował ten incydent pod tytułem „Jezus”. Ale to tak nie było. Wizyty takich ludzi nasilały się. Prosili o audiencję i przychodzili najczęściej w parę osób. Na początku faktycznie go to bawiło czy nawet satysfakcjonowało, że ktoś wreszcie nim się zainteresował. Ale potem zaciekawił się tymi ludźmi – żeby odkryć, że to są uczniowie Jezusa. Uczniowie, którzy nigdy Jezusa nie widzieli w swoim życiu, ale tak zafascynowała ich Jego nauka – czy zaniepokoiła, a nawet wstrząsnęła – że chcieli jakoś dotknąć Tego, który był jej twórcą. Dotknąć chociażby przez takiego świadka, jakim był on: Piłat. Gdy opowiadał to Claudii, ona, jak to ona, zażartowała:
– No i popatrz, ni z tego, ni z owego awansowałeś.
– Przepraszam, bo nie wiem, o czym mówisz? – poczuł się lekko dotknięty.
– Jak to nie wiesz? Awansowałeś na apostoła Jezusa.
– Nie żartuj – prawie że się już obraził.
– Ależ mówię całkiem poważnie – odparła, śmiejąc się. – Przecież jako prokurator Judei i Samarii miałeś obowiązek zainteresowania się Jezusem i Jego nauką. A więc znasz to, czego On nauczał od samego początku Jego działalności, jak mało kto na świecie. A to jest pierwszy warunek tego, aby móc być apostołem. No a po drugie, zetknąłeś się z Nim osobiście i doświadczyłeś, jaki to był Człowiek. Miałeś najlepszą okazję, by to stwierdzić, bo przecież został przez ciebie postawiony w sytuacji ekstremalnej. Przesłuchiwałeś Go, biczowałeś Go, skazałeś Go na śmierć. A więc masz o czym opowiadać. A wiem, że jesteś człowiekiem uczciwym, no to i opowiadasz, jak było naprawdę.
Byli tacy, którzy słuchali jego barwnej relacji bez słowa, prawie z zamkniętymi oczami, czasem ze zdumieniem zobaczył, jak spod ich powiek wytoczyła się łza. Odchodzili, jak przyszli, zostawiając go pełnego niepewności i rozterki. Byli też inni – którzy rzucali się na niego prawie z pazurami, udowadniając mu niekompetencję, nietolerancję, brak fachowości, brak znajomości prawa, kompromitowanie państwa rzymskiego. Byli rozmówcy prawnicy, znający perfekcyjnie prawo karne, którzy na spokojnie, krok po kroku analizowali jego – Piłata – sposób postępowania prawnego. Pytali, słuchali odpowiedzi, nie dali się zbyć byle czym, byle jakim obrazem, odczuciem, byli bezwzględni, nieustępliwi, niedający się zwieść żadnym uogólnieniom.
Gdy przedstawiał Claudii te rozmowy, ta zaskoczyła go odkryciem:
– Wiesz, czemu najbardziej się dziwię?
– Nie wiem, ale zaraz się dowiem – odpowiedział żartobliwie, naśladując jej sposób mówienia.
– Tym, że ich tylu tutaj w Rzymie.
– Co to znaczy „ich”?
– Uczniów Jezusa! – wykrzyknęła. – Przecież to niesłychane. Nie uważasz? Jak tak dalej pójdzie, to w któryś poranek się obudzimy, stwierdzając, że już wszyscy naokoło są Jego wyznawcami. A my zostaniemy na końcu, zdziwieni.
– Nie mów „my”, bo ty od samego początku Mu uwierzyłaś.
Wreszcie przyszedł wyrok ostateczny sądu najwyższego, od którego nie było odwołania: banicja do Galii.
Jeszcze postawił pytanie Claudii:
– Zostajesz w Rzymie?
I jej odpowiedź, za którą oddałby wszystko, cokolwiek by zechciała:
– I cóż ja bym tu bez ciebie robiła? Zresztą – dodała, jego zdaniem całkiem zbytecznie – jak bym popatrzeć mogła w oczy Jezusowi, gdy Go spotkam po śmierci.