Biblioteka


X  Apostoł Szaweł



 

Apostoł Szaweł


1.  Nawrócenie Szawła

 Szaweł nagle zbudził się. Poprawił się w siodle, bo trochę niebezpiecznie zsunął się na bok. Upał był niemożebny. Dochodziło chyba południe. Powinni od dawna gdzieś zatrzymać się na odpoczynek i obiad, ale już chcieli dobrnąć do Damaszku. Rozglądnął się po towarzyszach. Wszyscy spali. Konie człapały ze zwieszonymi łbami. Nie wiedział, co go tak nagle przebudziło. Potknięcie się konia czy sen. Śnił mu się – czy też przypomniał mu się – znowu Szczepan wołający: „Panie, nie poczytaj im tego grzechu”. Wzdrygnął się. Usłyszał szept Szymona Trędowatego:
 – Nie śpisz?
 – Jakoś nie chce mi się już spać.
 – O czym myślisz?
 – O Szczepanie.
 – I ja go podziwiam. Był twardziel. Nie pękał. Mimo że wiedział, co mu grozi.
 Szaweł milczał.
 – Szkoda, że dał się opętać tej szatańskiej nauce – Szymon nadal narzekał.
 Szaweł dalej nie odpowiadał.
 – Całe szczęście – Szymon wciąż nie schodził z tematu – że wreszcie zaczęli ją poważnie traktować tak najwyżsi kapłani, jak i nasza społeczność faryzeuszów.
 Nie chciał tego słuchać. Przerwał mu dość brutalnie:
 – Pamiętasz, u kogo zatrzymujemy się w Damaszku?
 – Jak zwykle: w domu Judy.
 – Gdzie on mieszka? Bo nie przypominam sobie.
 – Przy ulicy Prostej. A co ci tak przyszło do głowy?
 – Nic, nic.
 Myślał, że Szymon zorientuje się i da mu spokój. Ale ten znowu podjął swoje gadanie:
 – Bo ja nawet nie wiem, czy to był najlepszy pomysł ukamienować Szczepana. Trzeba było raczej powoli wybierać jego zwolenników jak ryby z saka. A tymczasem narobiło się popłochu i jego uczniowie rozproszyli się na wszystkie strony świata. I robią swoją robotę. Wchodzą do synagog i wykładają Jezusową interpretację Pisma Świętego. A nasi przełożeni synagog baranieją i zwracają się do nas – do Jerozolimy – co to ma znaczyć, skąd ta nauka. Już się odezwał Damaszek, Antiochia Syryjska, Antiochia Pizydyjska. Domagają się, żebyśmy coś zrobili z tymi heretykami. A ich jest coraz więcej.
 Szymon wciąż gadał i gadał. Zapalał się coraz bardziej. Szaweł od dawna go nie słuchał.

 Jezus. Widział Go przed laty kilka razy. A pamięta, jakby to było wczoraj. Był zaskoczony Jego wyglądem. Spodziewał się, że zobaczy nawiedzonego, jacy coraz pojawiali się w Jerozolimie, zwłaszcza z okazji świąt. Jezus nie miał nic z fanatyka, którzy się włóczą w dziwacznych szatach, o dziwacznych zarostach, o dziwacznych fryzurach – a to włosy w warkoczykach, a to we włosach kwiatki, a to włosy jak pióra ptaka, a to włosy jak koński ogon, a to zgolone do skóry. A do tego zaczerwienione oczy ze słońca, z niewyspania, z narkotyków. Tymczasem zobaczył normalnego człowieka. Nawet gotów był dodać: najnormalniejszego na świecie. Może coś więcej: człowieka porywającego swą dobrocią, spokojem, ciepłem. Pamiętał, że się przeląkł tego, żeby go nie urzekł tą swoją ciszą, pokojem, który prawie się namacalnie dawało odczuwać. Żeby się nie przywiązał do Niego, jak do człowieka, za którym się tęskni. Nie chciał być pod Jego wpływem, pod wpływem Jego nauk, a zwłaszcza Jego osobowości. Dlatego bał się Go słuchać, żeby się do Niego nie przekonać. Żeby nie utracić swojego gniewu, swojej wściekłości wobec wrogów Izraela, jak i wobec wszystkich tych Izraelitów, którzy nie przestrzegają Talmudu.
 Na początku zakazał mu Gamaliel chodzić do Krużganku Salomona. „Żebyś się nie zaraził tą herezją”. Zresztą nie tylko jemu. Innym swoim uczniom również. Pilnował go, żeby się tam nie wymykał. Ale przecież, wbrew zakazom i ostrzeżeniom, uciekał tam ze swoimi kolegami, choćby na chwilę.
 Potem Gamaliel poprowadził go – wraz z kilkoma uczniami – do świątyni, do Krużganku Salomona, gdzie Jezus nauczał. Być może dowiedział się, że oni i tak tam chodzą, a może po to – jak sam im tłumaczył – „abyście poznali swojego wroga, bo z Nim przyjdzie wam walczyć”. Po każdej takiej – krótkiej zresztą – wyprawie następowało „pranie”. Gamaliel przeprowadzał gruntowną analizę usłyszanego tekstu, wykazując błędy, jakie popełnił Nauczyciel z Nazaretu.
 Przeważnie tak bywało, że więcej błędów widzieli oni niż on. Często się zdarzało, że Gamaliel stawał w Jego obronie, a oni Go atakowali.
 To się nasilało z czasem. Szaweł nie zgadzał się z Gamalielem. Wytworzyła się paradoksalna sytuacja. Zarzucał Gamalielowi, że przechodzi na stronę Jezusa. A do niedawna Gamaliel usiłował strzec Szawła, żeby ten się nie zaraził herezją Jezusową. Teraz Szaweł rzucał się na niego, udowadniając, na podstawie Talmudu, że Bóg jest sprawiedliwością i zemstą, że nie daruje człowiekowi najmniejszego uchybienia, zdrady, przekroczenia Prawa, grzechu. To Szaweł wykazywał, że Bóg już teraz, tu na ziemi, karze za zło, a za dobro, za mądrość, za cnotę wynagradza zdrowiem, powodzeniem, majątkiem.
 Gamaliel – chodząca mądrość, jak go chętnie w Jerozolimie nazywano, godny wnuk swego dziadka, wielkiego Hillela – patrzył na szalejącego swego ucznia, uśmiechał się i pomrukiwał to do siebie, to do niego: „Bo ty byś się nadawał bardziej do saduceuszów z twoją mentalnością – dokuczał mu dobrotliwie, wiedząc, że na to Szaweł reaguje jak koń, uderzony znienacka ostrogą. – Tak, tak –nie ustępował stary mistrz – oni, jak ty, nie chcą słyszeć o pismach prorockich. A jednak Jezus ma rację, gdy mówi, że Bóg również jest miłością”.
 Szaweł rzucał się na swojego mistrza, wykazując, że Jezus nie ogranicza się do tego, ale – opierając się właśnie na tej tezie – głosi inne herezje, chociażby, że Bóg kocha nie tylko Izraelitów, ale w równej mierze inne narody, łącznie z przeklętymi Samarytanami i po trzykroć przeklętymi Rzymianami, a w ten sposób sprzeciwia się pojęciu „naród wybrany”. Ale to i tak nie przekonywało Gamaliela, który dalej pomrukiwał: „A jeżeli Bóg nie jest miłością, to skąd by się wzięli ludzie. A jeżeliby Bóg nie był miłością, to by ludzi już dawno wyniszczył za ich grzechy”.
 Choć Szaweł nie zgadzał się z jego koncepcją, to przecież wciąż trwał przy nim. Uważał się za jego ucznia. Aż do czasu, gdy Gamaliel stanął w obronie Jezusa w Sanhedrynie. Wtedy powiedział: Odchodzę. I zaczął nauczać jako tak zwany jeszcze „niewyzwolony” rabbi w synagodze Libertynów.
 To było już wtedy, gdy na dalekim horyzoncie pojawił się Agryppa, przyjaciel księcia Gajusa Juliusza zwanego Caligulą – Bucikiem.
 Zatrzymał się przy słowie: „Agryppa”. Stanęła mu przed oczami ulizana twarz, ozdobiona kunsztownie ułożonymi pejsami, wyfryzowaną brodą – twarz przebiegłego gracza. Powróciły wątpliwości: „Co ja mam z nim wspólnego. Na co mi przyszło: być posłusznym sługą w budowaniu jego władzy? Bo na to w końcu wychodzi, że on religię traktuje jako narzędzie do robienia polityki. Te wszystkie hece, które wyprawiał w świątyni przy obejmowaniu rządów nad Bataneą i Trachonem, to przecież czysta komedia. A ludziom się to podoba. Wszyscy byli zachwyceni. Ja byłem chyba jedyny, który narzekał i pluł na ten cyrk. Czy nie jest lepszy Szczepan. Nawet gdy fantasta. Nawet gdy nierealny. Gdy idealista, dziecinny, niepoważny. Czy nie lepiej głosić miłość do wszystkich ludzi niż robić bez ustanku politykę. Czy nie lepiej ginąć na krzyżu, przebaczając swoim wrogom, niż zajmować się ich poszukiwaniem dniem i nocą”.
 Po raz któryś przemierzał myślami swoją drogę życiową. Nawet nie zauważył, kiedy Szymon Trędowaty przestał mówić i zasnął.
 Znowu mu powróciła przed oczy postać Jezusa. Jego nachylenie nad dziećmi przynoszonymi do Niego. Jego bezbronna twarz. Jego ciepły ton głosu.
 Nagle poczuł, że coś się dzieje z nim czy w jego otoczeniu. Rozglądnął się po swoich towarzyszach. Ale ci spali. Przeczucie zbliżającego się Czegoś rosło w nim gwałtownie. Zdawało mu się, że włosy jeżą mu się na głowie. I nagle zwaliło się słońce na niego. Nawet nie poczuł, kiedy stracił równowagę i runął na ziemię. W ciemności usłyszał głos:
 – Szawle, Szawle, czemu mnie prześladujesz?
 Otworzył oczy. Zobaczył człowieka klęczącego przy nim, którego przecież kiedyś znał, gdzieś widział, ale teraz o jakiejś niebywałej piękności.
 – Kto jesteś, Panie? – spytał, zarówno zaskoczony, jak uradowany.
 – Jam jest Jezus, którego ty prześladujesz.
 I otworzyły się na oścież przed nim jakby wciąż dotąd zamknięte ogromne wrota i zrozumiał natychmiast wszystko, co było dla niego dotąd niezrozumiałe. Stało się oczywiste, co dotąd było niepojęte, pociągnęło go ku sobie i zaniosło na skrzydłach to, co było dotąd nowe i obce. Jakby spadła z niego żelazna zbroja nienawiści, jakby mu Jezus wyjął z ręki miecz wzniesiony do uderzenia. Wszystkie dotąd skomplikowane meandry rozumowań talmudycznych ułożyły się w prościutką formułę: Bóg jest miłością. Jakby przybił do portu po długiej, burzliwej wędrówce morskiej. Gdy patrzył wstecz, widział swoją drogę i to zakończenie jako bardzo logiczny ciąg. „Tak to się musiało zakończyć. Szedłem do tego odkrycia całe życie. Broniłem się przed nim wbrew sobie. Chociaż czułem, że On ma rację. Może to była tylko zazdrość, że to nie ja a On na to wpadł?”
 Wsadzili go na konia jak bezwładny wór. A potem już prowadzili go pod ręce, jak mówili: oślepionego blaskiem słonecznym, jak mówili: porażonego udarem słonecznym, jak mówili: z wylewem krwi do mózgu – do domu Judy przy ulicy Prostej. Położyli go do łóżka, robili mu jakieś okłady, podawali coś do picia, współczuli i litowali się. A on był najszczęśliwszym człowiekiem świata. Wciąż jeszcze Go widział, miał Jego obraz pod powiekami, wciąż czuł Jego obecność, wciąż słyszał Jego głos. Nie chciał tego głosu przygłuszyć jakąś gadaniną. Nie chciał, aby ten obraz przybladł. Pragnął, by trwał wyraźny tak długo, jak tylko można. Nie chciał tej obecności zastąpić innymi obecnościami, wiedząc, że jeżeli odpowie, opowie, wyjaśni, wytłumaczy, to straci bardzo dużo, a zaspokoi tylko ich ciekawość.
 Wobec tego leżał, prawie nieporuszony, w milczeniu, nie odpowiadając na żadne pytania, indagacje, nie przyjmując tego, co przynosili mu do jedzenia ani do picia. Aż wreszcie poczuli się bezradni wobec jego bezwładu i pozostawili go samemu sobie, spodziewając się jego rychłej śmierci albo nieuleczalnego niedowładu, jak po wylewie do mózgu. A może zrozumieli, że chce być sam, może nawet domyślili się, że coś się bardzo ważnego stało w jego życiu, coś czego im nie wolno sprofanować pytaniami. Czekali więc, że wreszcie kiedyś zdecyduje się mówić i odsłoni im rąbek tajemnicy, która się kryje za jego milczeniem.
 Dopiero po dłuższym czasie – ile to było godzin, ile dni i nocy, sam nie liczył – zaczął powoli powracać na ziemię. Rozglądał się po izbie, napił się wody, pozostawionej na wszelki wypadek, spróbował jeść chleb, ale – co najważniejsze – zaczął myśleć o swojej przyszłości. „I co dalej?” Tego nie widział. Stał przed ciemnością. Był pewien, że na szachownicy jego życia kolejny ruch należy do niego, tylko że nie wiedział, jaki powinien wykonać. Ale miał w sobie spokój: „Jeżeli On przyszedł do mnie, to znaczy, wszystko o mnie od dawna wiedział. I wie nadal. Nie zostawi mnie, nie porzuci. Uczył, że nawet dwa wróble nie spadają z dachu bez woli Ojca. Wskaże mi drogę”.
 Niektóre rozwiązania z góry wykluczał. Wsiąść na konia i wrócić do Jerozolimy, tam zgłosić się do Szymona Piotra i do Dwunastki, aby ich prosić o wybaczenie. Na wybaczenie trzeba sobie zasłużyć. A zresztą, wybaczenie nie ze strony ludzi, ale Boga. „Trzeba zacząć żyć. Trzeba zacząć żyć” – powtarzał sobie.
 Gospodarza domu, który zajrzał do niego, zapytał:
 – Dużo tu u was wyznawców Jezusa z Nazaretu?
 Ten, zaskoczony, w pierwszej chwili zamarł, że ten człowiek z udarem mózgu ożył.
 – Sporo – odpowiedział wciąż zaskoczony.
 – Kto stoi na ich czele?
 – Niejaki Ananiasz.
 – Znasz go? – Szaweł dopytywał się.
 – My się tu wszyscy znamy.
 – Możesz go poprosić, by przyszedł tutaj?
 – On tutaj? – gospodarz zdumiał się. – Na pewno nie przyjdzie.
 – A wie o tym, że ja przyjechałem do Damaszku?
 – Wszyscy wiedzą – odparł stanowczo.
 – Spróbuj.
 – Chyba, że mu pomożemy – z ironicznym uśmiechem wyjaśnił.
 Po południu przyprowadzili wystraszonego Ananiasza. Gdy zostali sami, Szaweł wyjaśnił:
 – Przepraszam, że cię zaprosiłem tutaj, ale jeszcze czuję się słaby. A muszę ci powierzyć pewną sprawę i pytać o twoją radę. A więc, uwierzyłem w Ewangelię Jezusa i chcę być Jego uczniem. Przyjmiesz mnie?
 Patrzył na twarz Ananiasza, która zmieniała się pod wpływem tego, co słyszał, jak słońce przykryte grubą warstwą chmur gradowych na słońce zawieszone w bezchmurnym błękicie. Może nie całkiem bezchmurnym. Może pozostawała jakaś chmura niepewności czy podejrzenia. Niemniej, Ananiasz rzucił mu się na szyję, wołając:
 – Szawle, bracie!
 – Tylko na razie nie mów tego moim gospodarzom. Bo może miałbym trudności w opuszczeniu tego domu. Gdy tylko się wzmocnię, przyjdę do ciebie.

 Chrzest był jakąś klamrą, spinającą wszystko to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni. Uroczysty na miarę kilkudziesięciu ludzi z tamtejszej gminy, u których wyczuwał radość pomieszaną z niedowierzaniem: „Czy to miałby być ten legendarny prześladowca wyznawców Chrystusa?” Ale przecież radość bez zastrzeżeń – taką, jak tego pasterza, który odnalazł zagubioną owcę, jak kobiety, która odnalazła zagubioną drachmę.
 Nie spodziewał się, że zostanie tak przyjęty. A oni po prostu cieszyli się, zamiast zamordować go za krzywdy, jakie wyrządził wyznawcom Chrystusa: za areszty, tortury, biczowania, nawet za morderstwa. Bo przecież nie wszyscy wytrzymywali cierpienia, głód, warunki więzienne. Wstydził się! Wstydził się ich dobroci, jaką mu okazywano. Ale przyjmował. W imię prawdy, w którą uwierzył, którą traktował jako naczelną na całe swoje życie i na całe rozumienie świata i jako zasadę postępowania dla siebie i dla wszystkich, którzy odtąd będą, są i byli – choć o tym nie wiedział – jego braćmi.
 Szymona Trędowatego nie spotkał. Okazało się, że nie czekał na jego wyzdrowienie czy śmierć, ale odjechał: czy dalej na północ, czy też na południe, z powrotem do Jerozolimy, nikt mu jakoś nie umiał określić. A przecież chciał mu powiedzieć, co przeżył i co zdecydował.

 
2.  Rozstanie z Szymonem Trędowatym

Któregoś dnia powrócił Szymon Trędowaty, odszukał go i natychmiast napadł na Szawła:
– Co się dzieje? Co się stało?
– Ano, wyzdrowiałem – zaśmiał się.
– To widzę i bardzo się z tego cieszę. Ale, jak słyszę, ty przebywasz wciąż w towarzystwie wyznawców Jezusa. Czy to twój nowy sposób nawracania heretyków? – zapytał prowokująco.
– Bez żartów, tym razem: uwierzyłem Jezusowi – powiedział łagodnie.
Szymon osłupiał. Wytrzeszczonymi oczami gapił się na niego, jakby go nie poznawał, jakby zobaczył kogoś innego.
– Coś ty powiedział? – wykrztusił po chwili.
– Uwierzyłem w Jezusa i uwierzyłem Jezusowi.
– Czyś ty oszalał? I to mówisz ty, Szaweł, najgorliwszy obrońca wiary ojców naszych. Nie wstyd ci?
– Wyobraź sobie, że nie tylko mi nie wstyd, ale uważam, że odtąd… Tak, dopiero odtąd stałem się prawdziwym obrońcą wiary naszych ojców.
– Widzę, żeś ty kompletnie zwariował! – Szymon krzyknął, oburzony do żywego.
– Nie, stary, tak to jest, że ja dopiero teraz zaczynam być normalny. A zwariowany byłem dotąd.
– Szawle, o czym ty mówisz?! To znaczy, że przekreślasz całe dotychczasowe życie, wszystko czegoś nauczał, o coś walczył?
– Dokładnie tak. Myśmy: ja, ty i wszyscy bracia faryzeusze, zrobiliśmy mały błąd: chcieliśmy być mądrzejsi niż Pismo Święte i zbudowaliśmy Talmud. A On, Jezus, po prostu wrócił do Pisma Świętego i na nim oparł całą swoją mądrość i dlatego jest genialny.
– O co ci chodzi?! Mów konkretnie.
– Proszę bardzo: modlimy się codziennie rano, w południe i wieczór: „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” i co?
– Dlaczego „i co”?
– Dlatego, że powiedzieliśmy: bliźni to nie Samarytanin, to nie poganin, to nie Rzymianin. A Jezus powiedział przeciwnie: bliźni to każdy człowiek.
– To błędnie powiedział i niech będzie przeklęty.
– A jak ty poczytasz Pismo Święte, to musisz Mu przyznać rację.
– Już cię opętał. Już dałeś się Mu opętać i dlatego tak mówisz.
– Nie, nie. On ma rację. Wciąż cytuje Pismo Święte.
– Co ty pleciesz? Daj choćby jeden przykład.
– Gdy chciał przekonać ludzi w Nazarecie, że Bóg wszystkich kocha, to cytował Pismo Święte. Opowiadał o Syrofenicjance, a więc o pogance, którą uratował od głodu posłany przez Boga prorok Eliasz. Choć Izraelitów umierających z głodu było dosyć. A potem przytoczył drugi przykład, również z Pisma Świętego. O trędowatym dowódcy wojsk Naamanie, znowu poganinie, którego uzdrowił prorok Elizeusz na polecenie Boga, choć Izraelitów trędowatych było pod dostatkiem.
– Wiem o tym i żałuję, że wtedy ludziom z Nazaretu nie udało się Go strącić ze skały. Byłby mniej ludzi uwiódł.
– Szymon! Dlaczego tak mówisz! Przecież powtarzam: On cytował Pismo Święte.
– Idź do diabła! I ciebie też opętał. Ja jadę do Jerozolimy. Jedź ze mną. Tam, w mieście świętym powrócisz może do rozumu.
– Ja dopiero teraz powróciłem do rozumu. Szymon, ja dopiero teraz zrozumiałem, że my, faryzeusze, odeszliśmy od Pisma Świętego. Odeszliśmy od Boga. Od Jego słowa zawartego w Piśmie Świętym. A On do Niego wrócił. I to już nie wy jesteście Izraelitami. Ale On i wszyscy, którzy w Jego Ewangelię uwierzą. Oni stanowią naród wybrany. I Jerozolima ani mi już nie pomoże, ani mi nie zaszkodzi.
– Pójdę, żeby donieść naszym braciom, faryzeuszom, hiobową wieść, że stracili Szawła, że Szaweł umarł – oświadczył kategorycznie. – Tylko ja cię ostrzegam – pogroził mu palcem – to nie żarty. I dam ci radę: uwierzyłeś Jezusowi, że Bóg kocha wszystkich ludzi, również pogan, twoja sprawa. Idź więc na pustynię, jak anachoreci i samotnicy, i tam dożywaj swoich lat. Ale nie pokazuj się wśród ludzi, a tym bardziej nie próbuj tego głosić publicznie, w co uwierzyłeś. Inaczej będziesz zagrożony jak nikt z ludzi. Faryzeusze potraktują to jako zdradę i zemszczą się. Wcześniej czy później zginiesz.
Szaweł wyglądał, jakby nie przejął się tym ostrzeżeniem, i zwrócił się z pytaniem do Szymona:
– Zanim się rozejdziemy, jeszcze jedno. Dlaczego ciebie ludzie nazywają Szymonem Trędowatym? A ty, jak wyczułem, tego nie lubisz.
– Czemu się dziwisz? – odpowiedział lekko speszony Szymon. – Miło nie jest, gdy ktoś przypomina ci chorobę, na którą cierpiałeś.
– To jednak chorowałeś na trąd? A czy to prawda, że uzdrowił cię Jezus?
– Skąd ty to wiesz? – warknął Szymon.
– Ludzie powszechnie mówią. A tak nie było?
– Bodaj by mnie nie uzdrowił. Idzie to za mną jak przekleństwo – powiedział wymijająco.
– Jeżeli tak to było, nie mogę pojąć, dlaczego deptałeś Jezusowi po piętach i donosiłeś na Niego Sanhedrynowi. Oczywiście, to twoja sprawa, ale ja się pytam z ciekawości.
– Ładnieś to określił. To moja sprawa – Szymon z trudem powstrzymywał wzburzenie.
– Jeszcze jedno, jak pozwolisz. Słyszałem, że nie ty jeden byłeś uzdrowiony. Było was chyba dziesięciu. Wśród nich jeden Samarytanin, który się zresztą wrócił i podziękował Jezusowi za uzdrowienie.
– Dlaczegoś się do tego przyczepił – Szymon się wściekł. – Przedtem jakoś nie pytałeś.
– Bo, jak wiesz, zafascynował mnie Jezus. I gdzie tylko mogę, wypytuję o Niego. A więc prosiliście o uzdrowienie, a On powiedział po prostu: „Idźcie, pokażcie się kapłanom”. I w drodze zostaliście uzdrowieni. Czy tak?
– Mniej więcej – Szymon odpowiedział ze złością.
– I tylko jeden wrócił, żeby Mu podziękować. Czy tak?
– Czy już skończysz na dzisiaj to przesłuchiwanie? – Szymon ocenił, że wyczerpała się jego cierpliwość.
Szaweł to zauważył i powiedział przepraszająco:
– Już w porządku, już ani słowa na ten temat. Powiem ci na zakończenie tylko, że po tej rozmowie stałeś mi się jeszcze bardziej bliski.
– A dlaczegóż to? – Szymon jakby oklapł, ale w dalszym ciągu był nieprzejednany.
– Bo nas obu Jezus dotknął. I ciebie, i mnie. Choć na inny sposób.

3.  Caligula – bogiem

Agryppa po powrocie cezara z wyprawy do północnej Galii i po kilkudniowym jego odpoczynku zgłosił do kancelarii cezara, że prosi o audiencję. Ku swojemu zdziwieniu, prawie natychmiast otrzymał odpowiedź zawiadamiającą go, że cezar prosi na śniadanie i to już na drugi dzień. Szybkość odpowiedzi i zaproszenie były niezwykłym wyróżnieniem. Stąd też Agryppa szedł na to spotkanie z radością, marząc po cichu o tym, żeby powróciła atmosfera dawnych przyjacielskich kontaktów między nimi. Ale może jeszcze ważniejsze było pytanie: „Czy na śniadanie zostałem zaproszony tylko ja, czy też jeszcze inni goście?”
Udał się na audiencję ubrany w białą tunikę i w tegoż koloru togę z misternie ułożonymi fałdami. Bez brody, bez wąsów, bez pejsów – ogolony do samej skóry. Bez jarmułki. Nie różnił się niczym od senatorów, patrycjuszy i innych obywateli rzymskich. Na wstępie przeszedł rutynową rewizję, a potem prowadzony przez majordomusa znalazł się w prywatnych apartamentach cezara. Nigdy tu nie był, toteż z dyskrecją rozglądał się ciekawie po wnętrzach, podziwiając ich prostotę i piękno. Aż stanął przed obliczem swojego dawnego przyjaciela. Nie doszło do żadnej wylewności, o której marzył, ale wszystko przebiegało poprawnie, a nawet przyjaźnie. Stół był przygotowany na dwie osoby. Miejsce obok zajął sekretarz cesarski, z wyglądu atleta.
Gdy stanął przed obliczem cezara, Caligula podniósł oczy i uśmiechnął się prawie że filuternie:
– Dziękuję, że przyszedłeś ubrany po rzymsku.
– Nie chcę razić twoich ludzi swoim wyglądem – wyjaśnił krótko.
– Tak myślisz, że teraz nie razisz?
Zaskoczył go tym dowcipem czy też impertynencją, ale udał, że nie rozumie i mówił dalej:
– Przekonałem się na własnej skórze: za Tyberiusza, który, mówmy delikatnie, nie lubił nas i robił wszystko, żeby nam dokuczyć, wtedy ludzie nas szanowali i pomagali. A teraz, gdyś zaczął nam okazywać swoją życzliwość, dokuczają nam i utrudniają życie.
– Wynika z tego, że korzystniejsza była dla was poprzednia sytuacja – Caligula znowu się uśmiechnął. – Lepiej więc będzie, gdy do niej wrócimy. Nie myślisz?
Agryppa już nie wiedział, jak ma się zachować. Już ciężko żałował, że przyjechał do Rzymu, że prosił o tę audiencję. Już najchętniej by stąd wyszedł, ale nie było jak. Więc robił nadal dobrą minę do złej gry.
– Gdybym miał wybierać – Agryppa odpłacił uśmiechem za uśmiech – to wolę obecną sytuację. – „Zmienić temat, za wszelką cenę. Zmienić temat” kołatało mu się w głowie bez przerwy, ale nic mu nie przychodziło na myśl. Nagle zaświtał pomysł. Rzucił się w niego jak tonący natrafiwszy deskę. I zaczął mówić: – Ty się dziwisz, że ja tak teraz wyglądam. Przecież jestem, z twojej łaski, królem Abileny, Bathanei i Trachonu, a to krainy zamieszkałe przez ludność helleńską. Izraelitów jest tam niewielki procent. Dlatego też tak jak wyglądam dziś u ciebie, tak wyglądam tam na co dzień.
– To pochwalam – odpowiedział Caligula z przekonaniem. – Musiałbyś jeszcze zmienić nos, wargi, włosy i parę innych rzeczy. Choćby akcent łaciny, bo jest za bardzo gardłowa. Ale, ale… A co zrobisz, gdy ci się zdarzy jechać do Jerozolimy?
– Od tego jest mój nadworny fryzjer. W przeciągu jednej niespełna godziny wyglądam tak, jak najbardziej ortodoksyjny chasyd – powiedział ironicznie.
– Dziękuję za wyjaśnienie. A teraz ad rem. Co chcesz znowu ode mnie wyciągnąć?
Agryppa siedział jak na rozżarzonych węglach, nie wiedząc, co ma znaczyć ta rozmowa. Czy Caligula się z nim bawi, czy też jest to gra o jego, Agryppy, głowę. Wobec tego, panując nad sobą ostatkiem nerwów, zaczął odpowiadać, siląc się na spokojny ton:
– Po pierwsze, przyszedłem podziękować ci za mianowanie mnie tetrarchą północnych ziem dawnego królestwa mojego dziadka, Heroda Wielkiego, oby pamięć o nim trwała wiecznie. Jak również, a może nawet przede wszystkim, chcę ci podziękować za nadanie mi tytułu królewskiego.
– Mogę ci powiedzieć – Caligula odparł – nie zawiodłeś moich oczekiwań. Wiedziałem, że staniesz na głowie, żeby się przede mną popisać. Relacje o twoim gospodarowaniu na tamtych terenach, jakie do mnie dochodzą, są bardzo pozytywne.
Agryppa uznał, że może iść jeszcze krok do przodu. Zaczął ostrożnie:
– Ale to tylko mała część królestwa mojego wielkiego dziadka.
– No i wyszło szydło z worka! – wybuchnął Caligula. – A ja marzyłem o tym, że przyjdziesz, żeby pogadać jak przyjaciel z przyjacielem, a ty przychodzisz jak żebrak.
Agryppa poczuł się, jakby dostał pięścią w twarz. Zaczął się nerwowo ratować:
– Zleciłeś mi zadanie. I chcę ci zdać relację.
– Co przez to chcesz powiedzieć? – Caligula przyjął to obojętnie, żeby nie powiedzieć zimno.
Agryppa zaczął dość niezgrabnie długi wywód:
– No właśnie. Spytałeś, jakie sprawy sprowadzają mnie do Rzymu. Zleciłeś mi w czasie ostatniej wizyty u ciebie, bym się przyjrzał działalności tetrarchy Heroda Antypasa. Chodziło ci zwłaszcza o pewien szczegół. O zmagazynowaną broń, którą zataił przed Rzymem. Otóż Antypas nie ma na to wytłumaczenia. Owszem, usiłował mi wyjaśniać, bo byłem u niego w tej sprawie, że to broń na wojnę z Partami. Ale gdy go wprost zapytałem, dlaczego tego nie zgłosił Rzymowi, odparł, że nie uważa za konieczne. Zresztą będziesz mógł z nim o tym porozmawiać, jeżeli go oczywiście przyjmiesz na audiencję. Przyjedzie do ciebie w krótkim czasie.
– I w związku z tym ty tu jesteś? – zdziwił się czy też udał zdziwienie Caligula.
– Tak. Bo może nie wiesz…
– Wiem, wiem, ale mów, proszę – przerwał mu Caligula.
– … po co przyjeżdża – ciągnął lekko zdetonowany, choć już przyzwyczaił się do rozmaitych dziwactw tej rozmowy. – Przyjeżdża, żeby cię prosić o koronę królewską.
– Tak, tak, dokładnie to wiem – potwierdził cezar.
– Ale może nie wiesz…
– To też wiem – Caligula nie omieszkał wtrącić. – Ja wszystko wiem.
– A więc to nie tak on przyjeżdża, jak Herodiada przyjeżdża.
– Dokładnie tak wiem.
– Bo to ona jest piekielnie ambitna i nie może znieść tego, że ja mam tytuł królewski, a nie jej mąż.
– O tym też wiem. Bogowie wszystko wiedzą.
Agryppa stężał. Dotąd wypowiedzi Caliguli traktował jako kpinę, złośliwości, dokuczania. Teraz zrozumiał, że to jest coś więcej. „A więc on naprawdę oszalał”. Czekał na jeszcze jedno, co potwierdziłoby i upewniło go, że podejrzenie jest trafne. Bo może to kolejny żart z tym „bogowie wszystko wiedzą”? Albo kpina?
– Stąd chciałem cię uprzedzić… – zaczął ostrożnie.
– To też wiem. Przecież jestem bogiem.
Agryppa nie zareagował. „Niech to potraktuje, jak chce: że ja akceptuję czy nie zrozumiałem. Wszystko jedno” – myślał gorączkowo.
– Uważam, że słuszne byłoby z bardzo wielu względów złączenie porozdzieranej Palestyny w jedną całość.
Caligula, podnosząc kielich z winem i przyglądając mu się z pozornym zaciekawieniem, jakby go zobaczył po raz pierwszy, zapytał mimochodem:
– A jakie to są względy, które uważasz za słuszne?
– Po pierwsze, dobro imperium rzymskiego. Już zgódźmy się, Izraelici są tacy, jacy są. Czyż nie lepiej dać im króla, który by rządził całą ich ziemią? I w ten sposób ich usatysfakcjonować? A gdy pamiętamy, że ten król jest oddany cezarowi i spełnia każde jego życzenie, i płaci do skarbu imperium wszystkie podatki, czyż to nie jest czysty interes? – Usiłował tym wykładem zejść na ziemię i Caligulę na nią sprowadzić. Mówił cierpliwie dalej: – Biorąc pod uwagę, że nie trzeba będzie trzymać legionów rzymskich i płacić za nie, bo będziemy mieli własne wojsko, oczywiście podporządkowane całkowicie Rzymowi. Summa summarum: czysty zysk dla imperium i pax romana w garnku, w którym wciąż wrzało.
Caligula wciąż bawił się kielichem, do tego stopnia nim zajęty, że Agryppa już zwątpił, czy on go w ogóle słyszy. Już był nawet skłonny powtórzyć tę nieoczekiwaną kwestię, gdy jego gospodarz, nie przerywając zabawy, zaskoczył go pytaniem:
– A jak ty chciałbyś to przeprowadzić?
Był na nie przygotowany, ale nie spodziewał się, że tak szybko dotrą do tego.
– Najprostsza jest Judea. Po prostu odwołasz swojego namiestnika.
– A Galilea z Pereą? – Caligula odpowiadał już w pełni przytomnie, nawet bez swojego droczenia się.
– Powołasz Antypasa do Rzymu, aby się wytłumaczył, po co zgromadził takie ilości broni, nie uprzedzając Rzymu, że to robi, ani nie wyjaśniając, w jakim celu to robi.
– Antypas to chyba twój wuj? – Caligula postawił znaczące pytanie, jakby tego nie wiedział.
– Ale nigdy go nie lubiłem – tłumaczył się pospiesznie Agryppa – bo mi wyrządził dużo krzywdy.
– To już wasza sprawa. I co mam z nim zrobić, gdy mu to zostanie udowodnione? Co proponujesz? Bo za to grozi kara śmierci.
– Trudno. Nie jest dzieckiem. Jeżeli to robił, powinien się liczyć z konsekwencjami. Choć mógłbyś okazać mu łaskę: skazać go na wygnanie.
– Judea – Caligula uznał pierwszą sprawę za załatwioną – jest o tyle trudniejsza, że senat bardzo mi teraz patrzy na ręce, gdy chodzi o Żydów. Trzeba nieco odczekać, by ktoś się nie przyczepił do ciebie, no i do wznowienia królestwa – dziedzictwa Heroda Wielkiego, bo i ono budzi u wielu złe skojarzenia. Ale jeżeli będziesz cierpliwy, no i wierny Rzymowi tak jak to deklarujesz, możesz zajść wysoko. Nawet na tron jerozolimski. Postaram się o to jak najszybciej.
Tu prawie skończył. Ale nie, bo, wciąż bawiąc się kielichem, podjął jeszcze jedną kwestię. Powoli wymawiał słowo za słowem;
– Ale, ale. Gdy dostaniesz Judeę, życzyłbym sobie, żebyś umieścił mój posąg w świątyni jerozolimskiej. Mam już swoją świątynię w Rzymie, ale nie chcę cię narażać na koszty, żebyś budował mi w Jerozolimie również świątynię. Wystarczy, jeżeli mój posąg umieścisz w świątyni swojego Boga. Bo chyba godzi się, ażebym ja stanął w świątyni podległego – jak mówisz sam – mi państwa. Wtedy i senat popatrzy na ciebie łaskawiej.
Agryppa zmartwiał. Kielich z winem, który zmierzał do ust, stanął w drodze. A potem powoli wykonał drogę powrotną i wylądował na stole. Caligula to obserwował i, uprzedzając wypowiedź swojego gościa, wyjaśniał stanowisko:
– Powiedziałeś przed chwilą, że będziesz królem wiernym Rzymowi całym sercem. Daj temu wyraz. Zresztą, jak wiesz, taki jest zwyczaj. Będę chciał i żądał, aby wszystkie narody wchodzące w skład imperium romanum umieszczały mój posąg w swoich świątyniach.
Wiedział, że ryzykuje wszystkim, że może wyjść z tego pomieszczenia pozbawiony nie tylko tytułu królewskiego, ale i swojej tetrarchii ze stolicą w Cezarei Filipowej, może nawet otrzymać nakaz opuszczenia swojej rzymskiej posiadłości i podzieli losy swojego wroga, Piłata – wyrzucą go do Galii na wygnanie. Albo przyjdzie do jego pałacu posłaniec cesarski z poleceniem, aby zażył truciznę.
Zaczął mówić prawie nieprzytomny ze zdenerwowania. Starając się tylko o to, aby jeszcze nie wejść na temat drażliwy, i o to, by zdania były logicznie zbudowane:
– Nasz Bóg jest inny niż bogowie innych narodów. Jest jeden. Nasza świątynia jest inna niż świątynie innych narodów. W niej nie ma posągu naszego Boga ani żadnego posągu. Może mnie spytasz…
Tu Caligula mu przerwał:
– Kim ty więc jesteś, Izraelitą czy hellenistą?
– Właśnie to chciałem powiedzieć. I powiedzieć, że to jest w tej chwili nieważne i ważne, w tym sensie, że jeżeli chcę być władcą Izraelitów, to muszę być Izraelitą. Muszę myśleć tak jak oni i tak działać. I jeśli mi wolno tak powiedzieć…
– A więc, mam rozumieć, że nie umieścisz mojego posągu w świątyni – Caligula znowu mu przerwał.
Ale on, nie zważając na to, mówił dalej:
– … jeżeli ty chcesz być władcą Izraelitów, to również musisz tak postępować. A więc proszę, nie nakazuj mi wstawiać twojego posągu do świątyni. Na to, żebym był uznany przez Izraelitów za ich władcę, i na to, żebyś ty był przez nich uznany za ich władcę a nie uzurpatora.
Ale Caligula niespodziewanie wycofał się:
– To nie są kłopoty na dzisiaj. A dopiero na wtedy, gdy pojawi się możliwość mianowania cię władcą Judei i Samarii. Na razie zatroszcz się o Galileę i Pereę, którą ci oddaję.

Gdy był w lektyce, prawie z niedowierzaniem dotknął swojej głowy – że niesie ją jeszcze na karku. A potem jakby nagle przejrzał: „A więc ta cała jego uprzejmość, serdeczność, nawet i to, że zaprosił mnie do siebie na śniadanie, to wszystko w tym celu, abym go uznał za boga”. I on, który mówił o sobie, że po czterdziestce piątce nie czuje się już ani wstydu, ani rozczarowania, zawstydził się za Caligulę i poczuł dokładnie rozczarowanie. Już wiedział, że stracił na zawsze przyjaciela, a przynajmniej dobrego kolegę, choć po pierwszej rozmowie z nim jako z cezarem miał jeszcze taką nadzieję. Teraz przekonał się, że to już koniec złudzeń. Caligula oszalał. Po prostu zwariował.
 

4.  Szaweł w synagodze w Damaszku

Był szabat wieczór. Czas na czytanie Pisma Świętego, zapowiedziane przez hazzana dźwiękiem trąbki.
Wszedł do synagogi. Znał ją. Przecież nie pierwszy raz był w Damaszku, ale tym razem miał dziwne uczucie. Jakby to nie on wszedł, tylko ktoś inny, chyba Szczepan. Albo jakby to nie była synagoga, ale świątynia pogańska – może nawet nie pogańska, to byłoby zbyt dużo i ostro powiedziane, niemniej czuł, że ani on do tego świata już nie należy, ani nie mogą go uważać za swojego człowieka. Został natychmiast zauważony przez przełożonego synagogi:
– Jakiż zaszczyt. Co za święto. Jak my się cieszymy.
Tłumek, który zaczął się wokół nich dwóch natychmiast gromadzić, powiększał się. Słyszał, jak niektórzy zapytują jedni drugich:
– Kto to jest?
– Szaweł z Tarsu.
– Ten słynny Szaweł?
– Ten wielki kaznodzieja?
A tymczasem jego rozmówca mówił dalej:
– Jeśli mi wolno o coś prosić, to o to: czy zabierzesz dzisiaj głos w czasie naszego wieczornego nabożeństwa. Ja wiem, że nasza synagoga to skromny i niepozorny budynek. Ale, tak jak możemy, chwalimy w nim Boga.
Zgodził się. Przecież po to tu przyszedł. Ale jakoś nie spodobał mu się przełożony synagogi – ton jego wypowiedzi. „Może przesadzam” – uspokajał się.
Zaczęło się nabożeństwo, jak zwykle, modlitwą „Szema Izrael – Słuchaj, Izraelu, Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował Pana Boga twego…”. Modlitwa biegła jak zwykle, jak trzy razy w każdym dniu. Potem psalm na wejście, z kolei odczytanie kolejnej perykopy Pisma Świętego, ale zanim przełożony synagogi przeszedł do tego punktu, zwrócił się do wszystkich zgromadzonych:
– Mieliśmy tutaj, na tej bimie, rozmaitych świetnych mówców, wielkich mędrców, doświadczonych rabinów, świątobliwych pustelników. Ale dzisiaj mamy zaszczyt gościć człowieka, który jakby w sobie złączył te trzy wielkie cnoty człowiecze, bo jest wielkim mędrcem, świątobliwym anachoretą, a przy tym świetnym mówcą, który wzgardził wszystkim, co ziemskie, majątkiem, rodziną, stanowiskiem, choć żyje wśród ludzi. Jest człowiekiem wielkiej wiary i dlatego mowa jego jest jak mowa aniołów.
Wszystkie głowy zwróciły się, wyszukując go w tłumie. Synagoga wciąż napełniała się wiernymi. Widać wiadomość o pobycie w mieście Szawła rozniosła się szerokim echem.
Słuchał wstępu rabina zaskoczony, nie wiedząc, do czego on zmierza. Nie dał się zwieść tyloma komplementami. „Czyżby on się domyślał, jaki charakter będzie miało moje wystąpienie? Czy to nie sposób, aby mnie zablokować, przymusić, bym odstąpił od moich zamiarów?”
Wyszedł na bimę. Tyle razy w życiu wychodził na to miejsce w rozmaitych synagogach. Czuł się zawsze człowiekiem wolnym i nauczał tego, co chciał, do czego miał przekonanie. Nigdy nie czuł się przymuszonym do czegokolwiek i przez kogokolwiek. Dzisiaj czuł się w tym względzie inaczej. Jakby pod jakąś prasą przywaloną ciężkim kamieniem. Wiedział, że tak być nie może, że musi się od tego uwolnić i przemawiać swobodnie, z radością niosąc to, z czym przyszedł. Ale równocześnie jakby zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnie przemówienie. Już go tu na bimę drugi raz nie zaproszą ani nie wpuszczą. „Trzeba będzie szukać innych synagog, gdzie mnie jeszcze będą tolerowali”.
Wziął do ręki zwój Pisma Świętego, który wręczył mu uśmiechnięty i radosny – na ile szczerze, na ile nieszczerze, któż to wie – rabin. Jeszcze pomyślał: „Za chwilę przestaniesz się śmiać”. Zaczął czytać tekst od miejsca, które wskazał mu rabbi srebrną „kurzą łapką”. Nawet nie wiedział, co czytał, pogrążony w szukaniu odpowiedzi na pytanie, które sobie postawił: Jak powiedzieć to, co chciał powiedzieć. Więc myślał gorączkowo i intensywnie do tego stopnia, że przy czytaniu parę razy się zaciął, co mu się nie zdarzało. Te potknięcia przywoływały go do przytomności, ale na krótko, bo po chwili znowu wpadał. Aż dobrnął do końca, do miejsca, które miał zaznaczone. Oddał zwój rabinowi. I trzeba było mówić.
Wiedział, że nie wolno mu walczyć ze starym złem, z braćmi faryzeuszami ani saduceuszami za pomocą dawnych metod: kpiną, pogardą, nienawiścią. Wiedział, że tu stoi przed nimi i reprezentuje nową rzeczywistość: Boga, który jest miłością. I należy nie opowiedzieć o Nim, ale wyrazić Go swoją dobrocią, czułością, swoim ciepłem, że trzeba powiedzieć coś najserdeczniejszego, tak jak to czynił Jezus, aby się przekonali, że ich kocha więcej niż kiedykolwiek dotąd. Wiedział co, ale wciąż nie wiedział jak. Na pewno jakimś pierwszym słowem powinna być „miłość”. Czuł instynktem zawodowego mówcy, że jeżeli ma to powiedzieć, co chce powiedzieć, to musi odsłonić się, musi powiedzieć to jakoś od środka, a nie w formie wykładu czy pouczenia. Zaczął od wyznania, zwierzenia, od tego słowa, jakie mu podsunął rabin, mówiąc o tym, że mowa Szawła to „mowa aniołów”:

  – Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
  a miłości bym nie miał,
  stałbym się jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
  I gdybym miał dar prorokowania
  i znał wszystkie tajemnice,
  i posiadał wszelką wiedzę,
  i wiarę miałbym taką, iżbym góry przenosił,
  a miłości bym nie miał,
  niczym jestem.
  I choćbym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
  a ciało wystawił na spalenie,
  lecz miłości bym nie miał,
  nic mi nie pomoże.

 Reakcja była taka, jaka być musiała. Słuchano go z zapartym tchem, w poczuciu, że przed ich oczami odgrywa się jakieś wielkie misterium człowieka, który dzieli się z nimi tym, co przeżył. A nawet tym, co aktualnie przeżywa.
Ale on nie śledził, jaki jest odbiór. Jakby to go nie interesowało, choć przecież było całkiem inaczej. Zależało mu, by był zrozumiany, jak nigdy. A równocześnie był skupiony maksymalnie na tym, co czuł. Choć patrzył na ludzi, to ich nie widział. Chciał wypowiedzieć to, co nagromadziło się w nim przez te ostatnie dni jak nowy kodeks prawny, który nie był kodeksem, jak nowe przykazanie, które nie było przykazaniem, raczej jak nowy styl życia czy sposób na życie – na nowe życie – który sobie wymarzył, ustalił, wytyczył, wyobraził, żeby być wciąż z Bogiem, będąc z ludźmi, żeby prawie nie było różnicy. Chciał im podać po prostu bliższe określenie miłości. A więc czegoś, co jest Bogiem samym. Co jest również istotą każdego człowieka. Dlatego szukał słów, obrazów, porównań. Wciąż nie znajdował tego słowa jedynego, najtrafniejszego. Wobec tego mówił to, co przetaczało się przez niego jak lawina odczuć, wyobrażeń, myśli:

  – Miłość cierpliwa jest,
  łaskawa jest.
  Miłość nie zazdrości,
  nie szuka poklasku,
  nie unosi się pychą,
  nie dopuszcza się bezwstydu,
  nie szuka swego,
  nie unosi się gniewem,
  nie myśli złego,
  nie cieszy się z niesprawiedliwości,
  ale współweseli się z prawdy.
. Wszystko znosi,
  wszystkiemu wierzy
  we wszystkim pokłada nadzieję,
  wszystko przetrzyma.

 Skończył. Sala trwała w zachwycie. I jakby domagała się, by mówił dalej. Wobec tego dodał to, czym żył od kilku dni tak intensywnie:

  Miłość nigdy nie ustaje
  jak proroctwa, które się skończą,
  jak dar języków, który zniknie,
  albo jak wiedza, której zabraknie.
  Po części bowiem tylko poznajemy
  i po części prorokujemy.
  Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe,
  zniknie to, co jest tylko częściowe.

 Ludzie prawie dopiero teraz ośmielili się nabrać powietrza w płuca. Ale wpatrzeni w niego jak w istotę nieziemską, czekali na ciąg dalszy. On jednak nie miał już nic, co chciałby dodać do tego, co powiedział. Wobec tego tytułem wyjaśnienia dorzucił:

  – Gdy byłem dzieckiem,
  mówiłem jak dziecko,
  czułem jak dziecko,
  myślałem jak dziecko.
  Kiedy zaś stałem się mężem,
  wyzbyłem się tego, co dziecięce.
  Teraz widzimy jak w zwierciadle, niejasno;
  wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz.
  Teraz poznajemy po części,
  wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
  Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy,
  z nich zaś największa jest miłość.

 Teraz już wszyscy wiedzieli, że to koniec, wobec tego zaczęli klaskać jak opętani. Huragan oklasków nawet gdy przycichał, to tylko na chwilę, aby znowu się podnosić. Zdawało się, że nie ustaną. Ale już rabin podniósł rękę, że chce przemawiać. Wobec tego oklaski niechętnie, ale przygasały, cichły, aż zamarły.
 – Nie wiedziałem, żeś taki poeta – zabrał głos przełożony synagogi.
 Nawet przy najlepszej woli Szaweł nie wyczuł w słowach rabina żadnej sympatii, nie mówiąc już o wdzięczności czy podziwie. Choć rabin najwyraźniej nie chciał się zdradzić, to nie potrafił ukryć swej niechęci, która się przejawiała w ironicznym tonie jego wystąpienia. Rozbił nastrój, jak dmuchnięciem rozbijają dzieci kulkę puchową mleczu:
 – Przepraszam, gdybym wiedział, wymieniłbym to przy powitaniu. Ale myśmy czego innego czekali. Myślę, że się jeszcze doczekamy.
 Szaweł słuchał jakby zza ściany, na wpół przytomny z wyczerpania, ze zmęczenia i napięcia. Czuł się, jakby pół dnia mówił bez przerwy i miał w sobie pustkę, i najchętniej zszedłby z bimy i poszedł do domu. Ale równocześnie wiedział, że to dopiero początek spotkania. Wobec tego usiłował rozumieć, co rabin mówi do niego i do ludzi, o co mu chodzi. Bo przecież będzie musiał odpowiedzieć na postawione pytanie. W głowie, jak w pustym czerepie, kołatało mu pytanie: „Czy rabin wie o tym, że uwierzyłem w Chrystusa, czy nie wie”. Jak na razie nie było to do końca jasne. Rabin przerwał na moment, ale zaraz mówił dalej:
 – Może mnie spytasz, czego oczekujemy? A może nie, bo i nietrudno się domyślać. Czekamy, żebyś nam opowiedział, co się dzieje w Jerozolimie. Bo tam, w naszym świętym mieście, dzieją się dziwne rzeczy. Podobno uczniowie tego heretyka, Jezusa, tak się rozpanoszyli, że nawet dopuszczają się bluźnierstw, do tego stopnia, że jeden z nich, Szczepan, został ukamienowany przez pobożnych wyznawców naszej religii mojżeszowej, za co Bogu niech będą dzięki. Ty, który na to własnymi oczami patrzyłeś, możesz nam to dokładnie opowiedzieć.
 Słuchał wciąż uważnie i coraz wyraźniej przekonywał się, że mówca wpędza go do narożnika. „Najwyraźniej boi się, że ja mogę mu uciec z tematu i ograniczyć się tylko do tego, co powiedziałem”. I w tym momencie, jak iskra strzelająca z ogniska, pojawiło mu się rozwiązanie tej gry rabina: „Rabin chce powtórzyć samosąd! Taki, jaki wykonaliśmy na Szczepanie, wykona on tu, w Damaszku, na mnie”. Już nie miał wątpliwości: „On wie od samego początku, że uwierzyłem Jezusowi”.
 Rabin wciąż mówił. Teraz o tym, jak to on, Szaweł, jako prawdziwy faryzeusz, wierny najlepszym tradycjom gorliwych sług Pisma Świętego, uciekł ze szkoły Gamaliela, który pobłażał nauce Jezusa, i przystąpił do tępienia zła w zarodku, zamykając do więzienia tych, którzy odeszli od religii mojżeszowej itd., itd. W okrągłych słowach, w sprytnie budowanych zdaniach chwalił go, a równocześnie niszczył, przedstawiając jako człowieka bezwzględnego, okrutnego, fanatycznego.
 Słuchał tego na obrzeżu swojej uwagi, a równocześnie myślał gorączkowo: „Co dalej”. Nie było dobrego sposobu ani dobrej rady. „Trzeba iść na całość. Ale wtedy reakcja będzie jedna: zamordują mnie, tak jak my zamordowaliśmy Szczepana. A więc życie za życie. Zgodnie z Prawem. Taka jest sprawiedliwość. Niech się więc dzieje, co ma się dziać”.
 Poczuł na sobie wzrok rabina. Nawet nie wiedział, na czym ten skończył. Ale czy to ważne. Ważne, co on sam powie. Wobec tego zaczął mówić swoje ostatnie przemówienie w życiu:
 – Tak, to prawda. Jestem Szaweł z Tarsu. Obrzezany w ósmym dniu, z rodu Izraela, z pokolenia Beniamina, Hebrajczyk z Hebrajczyków, w stosunku do Prawa – faryzeusz, co do gorliwości – prześladowca Kościoła Jezusowego, co do sprawiedliwości legalnej – stałem bez zarzutu. Tak, z niezwykłą gorliwością zwalczałem Kościół Jezusa i usiłowałem go zniszczyć. W żarliwości o judaizm przewyższałem wielu rówieśników z mego narodu, byłem szczególnie wielkim zapaleńcem w zachowywaniu tradycji przodków.
 Tu przerwał. Rozglądnął się po zebranych. Słuchano go z satysfakcją. Ta jego legitymacja, jaką przedstawił, spotkała się z pełnym uznaniem. Czekano na ciąg dalszy. Teraz mógł przejść do swego tematu:
 – Jeżeli trzeba się chlubić – choć co prawda, nie wypada – przejdę do widzeń i objawień Pańskich. Znam człowieka w Chrystusie, który – czy w ciele, nie wiem, czy poza ciałem, też nie wiem, Bóg to wie – został porwany aż do trzeciego nieba. I wiem, że ten człowiek – czy w ciele, nie wiem, czy poza ciałem, też nie wiem, Bóg to wie – został porwany do raju i słyszał tajemne słowa, których się nie godzi człowiekowi powtarzać. Z tego więc będę się chlubił, a z siebie samego nie będę się chlubił, chyba że z moich słabości. – Wyrywał z siebie bez żadnych oporów te słowa. Powiedział sobie: „Przed śmiercią należy wyznać całą prawdę. Nawet gdyby ktoś uznał, że się chwalę”. – Zresztą, choćbym i chciał się chlubić, nie byłbym szaleńcem, powiedziałbym tylko prawdę. Powstrzymuję się jednak, aby mnie nikt nie oceniał ponad to, co widzi we mnie lub co we mnie słyszy.
 – My ciebie pytamy o Jezusa i Jego uczniów – przerwał mu niespodziewanie rabin. Widocznie uznał, że Szaweł znowu ucieka mu od tematu.
 Słowa te spadły na niego jak strumień zimnej wody wylany mu na głowę z pełnego dzbana. Ale pozbierał się i zaczął wyjaśniać nie bardzo przytomnie:
 – Ja akuratnie mówię o Jego nauce, która brzmi: należy szanować każdego człowieka, niezależnie od tego, czy to człowiek, który ci uczynił krzywdę, czy poganin, czy Samarytanin. Bo każdego kocha Bóg.
 – A co ty mówisz na to jako prawdziwy faryzeusz?! – wykrzyknął ktoś z głębi sali.
 – Ty się jeszcze pytasz, co ja mówię? Ja mówię: wielkość Jezusa polega na  tym, że On odczytał na nowo Pismo Święte, stawiając sobie pytanie: Co w Objawieniu jest najważniejsze? O co w nim chodzi? Co chce nam przekazać podstawowego? Do pomocy wziął proroków. I odpowiedział: Najważniejsza prawda, jaką niesie Pismo, brzmi: Bóg jest miłością. Kocha wszystkich i wszystko. I dopiero z tego płynie przykazanie, jakie Bóg dał na górze Synaj: „Będziesz miłował Pana Boga swego ze wszystkiego serca swego, a bliźniego swego jak siebie samego”. A bliźni to każdy człowiek. I to w zasadzie wszystko, co powiedział Jezus.
 Szaweł wyrzucił z siebie to prawie jednym tchem. Jak swoje wyznanie wiary. Po raz pierwszy w życiu publicznym. Nawet się ucieszył, że to usłyszał ze swoich ust. „A teraz niech się dzieje, co chce” – powiedział sobie w duszy.
 Sala oniemiała. Jakby wszystko, co on dotąd mówił, nie trafiło do nich, jakby nie rozumieli tego, co im tłumaczył. Szaweł czuł to każdym swoim nerwem wytrawnego mówcy, że jeszcze nie wierzą, czy dobrze zrozumieli, jeszcze nie są pewni, czy dobrze się wyraził. To jest cisza przed burzą, która za moment rozpęta się.
 – Nie rozumiemy twej mowy – rabin zaczął ostrożnie w tej napiętej ciszy.
 Był tak przekonywający w swojej niepewności, że Szaweł się zawahał: „Albo udaje, albo naprawdę jest dalej niepewny. Ale to niemożliwe. On mnie podpuszcza, żebym rozwiał wątpliwości nie jego, ale ludzi” – myślał gorączkowo.
 – Jeżeli ty twierdzisz – rabin domagał się od niego jeszcze wyraźniejszej deklaracji – że Jezus ma słuszność, to za co prześladujesz Jego wyznawców?
 – Ja mówiłem w czasie przeszłym, że „prześladowałem”.
 „Cisza w sali panowała taka gęsta, że można by ją ciąć nożem” – Szawłowi przyplątało się naraz to sformułowanie. A równocześnie narastał w nim strach, że zaczęły mu się jeżyć włosy. Myślał gorączkowo on – nie on, same myśli tłoczyły mu się przez głowę: „Ta synagoga jest chyba zbudowana jak każda na całym świecie”. Powinna być tak zbudowana. Chciał, żeby była tak zbudowana. Przypomniał mu się naraz Szczepan, który uciekł z synagogi Libertynów w Jerozolimie. A więc i ta ma boczne wejście, którędy wchodzi i wychodzi rabin jak i jego pomocnik, prosto z bimy na lewo. Ale jeszcze nie, jeszcze jest czas.
 To był ułamek sekundy. Bo po nim padło kolejne ostrożne – nie ostrożne tylko perfidne – pytanie rabina, zmuszające go, aby się odkrył, aby powiedział całą prawdę o sobie:
 – To znaczy, już nie prześladujesz?
 Odwrócił się w stronę rabbiego, uśmiechnął się do niego:
 – Jeszcze nie rozumiesz? Ja mówiłem o Bogu-Miłości. Tak jak mówił Jezus.
 – To znaczy, żeś uwierzył w Jezusa?! – rabin to pytanie wywrzeszczał pełnym głosem.
 Tak. To było to: pytanie-śmierć. Pytanie, po którym się musi stać wszystko.
 – Tak. Ja uwierzyłem w Boga-Miłość, jak to głosił Jezus.
 Szaleństwo, które wybuchło na sali, sparaliżowało go. Krzyk zdawał się go wgniatać w podłogę. Nie mógł się ruszyć, choć wołał rozpaczliwie do siebie: „Uciekaj! Uciekaj, bo jeszcze chwila, a będzie za późno”. Nagle zobaczył człowieka, który wygramolił się na podium. Za nim drugi, trzeci, dziesiąty. Dopiero wtedy poczuł, jakby puściły w nim wszystkie hamulce, zerwał się do ucieczki, skoczył w bok i runął we drzwi. Wpadł w ciemne, małe pomieszczenie, o coś się potknął, ale nie upadł, o coś zawadził. Drzwi! Gdzie są drzwi! Stały otwarte, ale nieco z boku, dlatego ich nie zauważył w pierwszej chwili. A więc w drzwi. Wepchnął go w nie wrzask, który szalał, głuchy, groźny, najgroźniejszy łomot nóg o deski podłogi. Całym rozpędem zawadził o człowieka, o ludzi stojących w grupce już na zewnątrz, ale biegł dalej, nie zwracając na nich uwagi, dopiero wtedy, gdy poczuł, że jest goniony przez jednego z nich, przyspieszył – albo mu się tylko zdawało, bo szybciej nie mógł już biec. Ale nie pomagało, napastnik był tuż tuż.
 – Teraz pierwsza w lewo – usłyszał ze zdumieniem.
 – Wciąż prosto – doszła do niego kolejna instrukcja.
 – I jeszcze raz na lewo.
 Był posłuszny, już wiedząc, że to ktoś z gminy.
 – Drugi dom po prawej stronie – zadyszany półszept informował.
 Wpadł w drzwi, za nim jego przewodnik. Tam już też byli ludzie, czekali na niego. Już prowadzili go w głąb pod ręce, bo zdawało mu się, że nie jest w stanie zrobić ani kroku o własnych siłach. Przed oczami latały czarne płaty, serce mu wyskakiwało do gardła. Nie mógł złapać tchu, chwytał powietrze otwartymi ustami, ale wciąż go miał za mało. Podworzec. Kolejne pomieszczenie. „Chyba jakiś magazyn” – stwierdził po zapachu. Podnoszono klapę w podłodze. Zejście po schodach – piwnica – schowek. W świetle kaganka zobaczył posłanie, na które padł prawie bez życia. Bo ból w klatce piersiowej rozrywał mu żebra.