Biblioteka


XIV  Koniec państwa Izrael



 

Koniec państwa Izrael


1.  Agryppa z synem w Rzymie

 Zdecydował się zabrać ze sobą syna – Agryppę, którego chętnie nazywał Agryppą Drugim. Bo od początku, od samego jego narodzenia wyznaczył go na swojego następcę. Oczywiście, chłopcu było daleko jeszcze do pełnoletności. A na dodatek był wątły. Ale zdecydował się wziąć go do Rzymu i pokazać cezarowi. Przecież miał się czym pochwalić. Syn był niebywale inteligentny. Miał świetnie opanowany język grecki i łaciński. Był szkolony przez najlepszych retorów, jakich mu sprowadził. Znakomicie potrafił się wysławiać. Znał filozofów greckich – zwłaszcza Platona i Arystotelesa. Ale i Cycerona potrafił cytować. Chodził z zamiłowania do greckiego teatru. A w ogóle, nie cierpiał Jerozolimy. Uwielbiał Cezareę Filipową – miasto czysto greckie. Jeżeli wyjeżdżał, to do Tyberiady, najwyżej do Cezarei Nadmorskiej.
 Agryppa mógł więc powiedzieć cezarowi, że ma godnego następcę. Tylko, niestety, syn najwyraźniej nie był urodzonym marynarzem. Podróż zniósł fatalnie. Tym bardziej, że wbrew zapowiedziom pogoda trafiła się burzowa. Choć wiatry były korzystne, to kołysało. Zwłaszcza wyponiewierało ich na wysokości Cypru. Tam musieli się schronić, by burzę przeczekać. A potem Kreta też na swój sposób im dokuczyła.
 W Rzymie, w rezydencji Agryppy, chłopiec z trudem wracał do sił. Był więc czas, aby się rozejrzeć i nasłuchać o tym, co się nowego dzieje. Wypróbowanym informatorem był dla Agryppy, jak zwykle, majordomus. Słuchał go więc pilnie, często w towarzystwie swojego syna. I, jak się tego spodziewał, było czego słuchać. A więc działo się a działo, i to na wszystkich płaszczyznach. Najpierw gospodarczych.
 To zadziwiło Agryppę, że jego powiernik od tych spraw zaczyna. Ale i nie bez racji. Działania cezara w tej materii odnotowywał cały Rzym z największym uznaniem. I najpierw dowiedział się bardzo wiele na temat dwóch akweduktów. Były one od dawna potrzebne dla rosnącego z dnia na dzień miasta. Na brak wody skarżyli się wszyscy – od patrycjuszy po plebs. Poprzedni cezarowie ze względu na to, że koszt budowy był ogromny, unikali tego tematu jak ognia. Aż wreszcie Claudiusz zabrał się za niego.
 Po drugie – Ostia, port dla Rzymu. To był znowu temat, który pojawiał się od dawna. Rzym rósł jak ciasto na drożdżach, a zaopatrzenie szło drogą morską. Zwłaszcza zboże. Brakowało portu z prawdziwego zdarzenia. To, czym była Ostia, to jedna wielka kompromitacja. Już nie tylko niegodna nazwy: port stolicy imperium, ale zupełnie nieużyteczna, zwłaszcza w czasie sztormów jesiennych czy wiosennych. Żaden statek nie miał wtedy szans, by mógł spokojnie wyładować swój towar. Sprawa była ważna, zwłaszcza gdy chodzi o zboże, którego ciągłe dostawy dla miasta musiały być zagwarantowane. I Claudiusz – ku zdumieniu Rzymian – podjął się również tej pracy. Port rósł na oczach Rzymian – bo w dnie świąteczne mieszkańcy Rzymu tłumnie udawali się do Ostii, by za każdym razem stwierdzać z zachwytem, że prace postępują w zawrotnym tempie.
 – I trzecia rzecz, tak, bo jest trzecia rzecz – powtórzył majordomus – a ona nazywa się jezioro Fucinus.
 – Co to jest jezioro Fucinus? Nigdy o nim nie słyszałem.
 – To środkowa Italia. Pracuje tam trzydzieści tysięcy ludzi i będzie pracowało jeszcze przez parę lat.
 – Co tam może robić tylu ludzi?
 – Kopią podziemny tunel w masywie górskim, aby odprowadzić wodę i uczynić tę malaryczną okolicę urodzajną rolą do uprawiania pszenicy.
 – To, coś mi wymienił, to wystarczyłoby nawet z naddatkiem, aby zapewnić dobre imię niejednemu władcy.
 – Ale to nie wszystko.
 – Jeszcze coś osusza?
 – Nie. Umacnia granice. Teraz, jak wiesz, przygotowuje wyprawę na podbój Brytanii. Powiesz, że jestem zwolennikiem Claudiusza. Odpowiem ci, że Caligula, ten bohater, którym zachwycała się cała Italia a właściwie całe imperium, ze strachu nawet nie dotknął wód dzielących Europę od Brytanii. A cezar powłóczący nogą, z trzęsącą się głową, na pewno wyląduje na brytyjskiej ziemi i weźmie ją w swoje posiadanie. I to nie są żarty. Jestem przekonany, że on jeszcze niejednego dokona. Już przygotowuje wyprawę do Mauretanii. Nie mówi, że pojedzie, ale że wyśle wojska. I to zrobi.
 – Czy to wszystko, co chciałeś powiedzieć?
 – Tak, to wszystko. Mogę jeszcze dodać parę plotek. Może nie plotek.
 – O czym?
 – O kim. O Messalinie, jego żonie. Ty wiesz, że na dwa lata przed objęciem tronu ożenił się z młodszą od siebie o wiele lat Messaliną, prawnuczką Oktavii, siostry cezara Augusta. Messalina miała piętnaście lat, a Claudiusz czterdzieści osiem. Po dwóch latach, gdy Claudiusz był już cezarem, urodziła mu syna. Ale teraz są problemy. Przynajmniej jak plotka niesie. Messalina ma rozmaitych kochanków. Cezar albo udaje, że o tym nie wie, że tego nie widzi i nie chce o tym słyszeć, albo naprawdę o tym nie wie. Jeżeli udaje, to wszystko jest w porządku, ale jeżeli naprawdę o tym nie wie, to to może skończyć się tragicznie, gdy się dowie. Mogą polecieć głowy. Syn, Germanik, ma teraz dwa lata. Wygląda na to, że to jest syn cezara. Ale źle by było, gdyby Claudiusz w to przestał wierzyć.
 – Dobrze, że mi to wszystko mówisz – Agryppa podsumował. – To mnie ustrzeże przed zrobieniem czy powiedzeniem jakiegoś głupstwa i to mi pomoże w prowadzeniu rozmowy z cezarem.
 – Tylko nie wiem, czy jest ci wiadome – majordomus zaczął powoli – kto przebywa na terenie Rzymu. Bo może to nie jest ważne, a może jest bardzo ważne dla ciebie.
 – O kim myślisz? – Agryppa się zaniepokoił.
 – Herod Antypas wraz ze swoją żoną – powiedział ostrożnie.
 – A mnie się zdawało, że on jest już w Galii, na wygnaniu – odrzekł, udając, że ta informacja nie zrobiła na nim wrażenia.
 – Nie, został w Rzymie i upomina się o swoje prawa, twierdzi, że go niesłusznie oskarżono, odwołuje się do cezara, szuka względów u niego, ma rozliczne dojścia i w końcu niejaką szansę, że wyrok ten zostanie odwołany…
 – Dobrze, że mi to powiedziałeś. Chyba zdajesz sobie sprawę, że jest to ważniejsza informacja niż wszystkie poprzednie – zatrzymał się, wpatrzony w niego. – Czy jeszcze chcesz coś dodać na ten temat?
 – Nic, myślę, że wszystko już wiesz. Można tylko w skrócie dodać: Antypas ci nie sprzyja. A przy tym: Claudiusz to nie Caligula. Caligulę nazywałeś swoim przyjacielem, a nie jestem pewien, czy możesz to powiedzieć o Claudiuszu.
 – Okaże się przy pierwszej rozmowie – zamknął sprawę.
 

2. Audiencja Agryppy u Claudiusza

Okazało się, co Claudiusz myśli o Agryppie, już przed pierwszą rozmową. A okazało się w sposób prosty: że Claudiusz nie przyjął Agryppy od razu, gdy ten poprosił o audiencję. Kazał na siebie czekać.
Sama audiencja odbyła się w formie półoficjalnej. To nie był ani obiad, ani śniadanie, ani kolacja, choć też to nie była rozmowa całkiem oficjalna.
Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że ten Claudiusz to inny człowiek. Niewiele w nim zostało z zaniedbanego skryby zajmującego się pisaniem historii Etrusków. Teraz ubrany starannie, skupiony. Z kolei powitanie nie było takie, jakiego sobie by Agryppa życzył. I wreszcie surowe pytanie, które padło prawie na początku, a na które Agryppa był zupełnie nieprzygotowany:
– Dlaczego zabrałeś się do budowania murów obronnych wokół Jerozolimy? Nie masz na co pieniędzy wydawać?
Nie trzeba było być domyślnym, żeby zrozumieć, że w tych murach obronnych kryje się cała tajemnica zmiany stosunku Claudiusza do Agryppy. A Agryppa był domyślny. Chociaż nie był przygotowany na to pytanie, odpowiadał w miarę normalnie, bez wpadania w panikę. Tłumaczył, że Piłat o te sprawy zupełnie nie dbał, mając w zapleczu legiony rzymskie stacjonujące w Syrii, że on, Herod, też liczy na pomoc Rzymu w każdej chwili, ale nie chce obciążać legata Syrii swoimi kłopotami, wobec tego usiłuje zabezpieczyć się przeciwko Partom na własny rachunek.
Claudiusz słuchał, jakby tę odpowiedź znał na pamięć. Ani się temu nie zdziwił, ani nie zaprzeczył. Zmienił temat rozmowy, zapytał o syna. Zwrócił się do niego wprost – najpierw po grecku, potem po łacinie.
A chłopca jakby dobry duch natchnął – rozjaśnił się i zaczął mówić. Zdawało się, że końca nie będzie. Mówił najpierw piękną greczyzną, potem bardzo poprawną łaciną. Opowiadał o swoim życiu w Cezarei Filipowej, o swoich retorach, o nauce którą pobiera, o radości jaką ma, oglądając sztuki greckie Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa. I wreszcie padło pytanie, na które chłopiec był przez swojego ojca szczególnie uczulony: czy słyszał o Etruskach. I tu po raz drugi zaskoczył cezara. Zaskoczył wiedzą, znajomością rzeczy.
Właściwie do tego się ograniczyła cała rozmowa. Ale widać było, że cezar jest oczarowany tym chłopcem. Potwierdził to, gdy już na odchodnym, żegnając się w cztery oczy, powiedział do Agryppy:
– Dziękuję ci, że przywiozłeś syna. Prawdziwie kulturalny człowiek. Choć jeszcze taki młody, bo przecież ma dopiero szesnaście lat. Nie ma nic w sobie z zaściankowości żydowskiej. I strzeż go dalej przed tym. Gratuluję ci takiego jego wychowania. Mam propozycję: zostaw go w Rzymie. Na moim dworze. Niech się otrzaska ze sprawami imperium. Zobaczy problemy wielkiej polityki, nabierze innego myślenia. Tak jak przystało synowi wielkiego ojca. Musisz przyznać, że i twój pobyt w Rzymie uformował cię.
Zaskoczył Agryppę. To była ważna propozycja ze strony cezara. Ale Agryppie trudno się było rozstać ze swoim synem, choć niewątpliwie zależało mu na zabezpieczeniu jego przyszłości. Nie odpowiedział na cesarską propozycję. Ale spróbował w inny sposób wykorzystać tę sytuację:
– Chciałem, żebyś go zobaczył. Przecież po najdłuższym moim życiu – oby Bóg dał – to mój następca na tronie jerozolimskim. Jeżeli oczywiście ty go zaakceptujesz.
Skończył i czekał na cesarskie słowo, wpatrzony w jego oczy, trzymając go swymi oczami. Czekając na jego „tak’. I – nie doczekał się. Nawet na uśmiech.
Wychodził z Palatynu wstrząśnięty do głębi, starając się, żeby tego syn nie odczuł.
„Jeżeliby można było podsumować tę audiencję w jakiś sposób – myślał Agryppa, wracając w swej lektyce z synem – to syn uratował ojca”. Bo chociaż nic nie zostało wyraźnie powiedziane, wyczuł to znakomicie. I mógł sobie tylko pogratulować, że wziął do Rzymu syna, narażając go na trudy tej podróży.
Równocześnie tłukło mu się po głowie cały czas, gdy przebywał z cezarem, to zdanie, które usłyszał od majordomusa: „Herod Antypas jest w Rzymie i wiedz o tym, że ci nie sprzyja”. Tak jakby rozwiązał zagadkę tej nie w pełni udanej audiencji. Nie mówił o tym nic, gdy wracali od cezara, tylko słuchał w milczeniu słów zachwytu, jakie płynęły z ust chłopca na temat wielkiego, mądrego cezara Claudiusza.

 
3.  Aresztowanie Piotra

 Wychodził ostatni z Wieczernika, bo jeszcze coś uzgadniał z gospodarzem domu. Zamykał drzwi, odwrócił się, bo chciał krzyknąć na Andrzeja, który mu znikał w ciemności, żeby poczekał na niego, gdy ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nim jakiś mężczyzna z owiniętą twarzą szalem, tak że mu tylko oczy wystawały zza niego.
 – Czy ty jesteś Piotrem, jednym z Dwunastu?
 – Tak – odpowiedział zaskoczony.
 – On mówi, że jest Piotrem, jednym z Dwunastu – mężczyzna mówił do kogoś, kto zdawał się znajdować za plecami Piotra, wobec tego odwrócił się, żeby go zobaczyć, i w tym momencie poczuł straszliwe uderzenie w głowę, po którym zapadł w niebyt.
 Obudził go ból. Otworzył oczy, ale nie zobaczył nic. Było ciemno. Poruszył się. Chciał dotknąć bolącego miejsca i wtedy poczuł, że ręka jest skuta kajdanami. Łańcuch zabrzęczał. Usłyszał głos:
 – A, wreszcie oprzytomniałeś.
 – Gdzie jestem? – spytał zachrypłym głosem, którego nie poznawał.
 – Jak to gdzie. W kiciu.
 – W więzieniu? – zdumiał się.
 – A ty myślałeś, że w pałacu królewskim? – rozległ się zduszony śmiech.
 – Jak się tu dostałem? – Piotr był coraz bardziej przerażony.
 – Przywlekli cię wczoraj w nocy. Rzucili cię w to miejsce, jeszcze wolne, i założyli ci obręcze na ręce, i zamknęli. To wszystko.
 – Wczoraj? To ja tu już jeden dzień leżę? – Piotr się zdziwił.
 – Teraz jest znowu noc. A ty jesteś kto?
 – Jestem Piotr z Kafarnaum w Galilei.
 – Uczeń Jezusa z Nazaretu?
 – Tak.
 – A! Nawet ten najważniejszy? No, to masz czapę.
 – Kara śmierci – przeleciał go zimny dreszcz. Upewnił się: – Skąd wiesz?
 – Strażnicy mówili do siebie. Oni się tu wciąż kręcą. Pilnują cię. Sam nie wiesz, jakiś ty dla nich ważny – tu zaśmiał się.
 – To dlaczego mnie nie zatłukli od razu? – szukał słabego punktu w tym rozumowaniu.
 – Będziesz miał pokazówkę. Tak jak twój kolega: Jakub Zebedeusz. Uroczyście, na stadionie, odrąbią ci łeb jako najważniejszemu heretykowi, przez którego Bóg karze nasz kraj biedą.
 – Skąd to wiesz?
 – Też od strażników. Ci wiedzą zawsze dużo. A od nich my. Ale najpierw trochę tu posiedzisz, żebyś zmiękł.
 – A kiedy egzekucja?
 – Na samą Paschę. Jak się zejdą wszyscy z całej Palestyny i z całego świata. Żeby się odechciało tym, co się namyślają. A ci, którzy do was przystąpili, żeby odstąpili.
 – A ty za co tu siedzisz? – teraz Piotr chciał bliżej poznać swego towarzysza niedoli.
 – Za coś podobnego co ty, choć nie całkiem.
 – A mianowicie?
 Piotr chciał, by mówił teraz sąsiad długo i obficie. Żeby on sam mógł jakoś przyjąć te wiadomości, które się na niego zwaliły. Jego towarzysz niedoli tak jakby na to pytanie czekał i zaczął opowiadać:
 – Powiedziałem gdzieś w gospodzie przy winie, jak mi się już trochę kurzyło z czupryny, że Agryppa to taki mesjasz, jak ja faraon egipski. Moim kompanom tak się to spodobało, że ryczeli ze śmiechu. Inni goście zainteresowali się tym śmiechem i ja, dumny z tego, powtórzyłem to parę razy, doprowadzając całą gospodę do radości. Ale może by to się rozeszło po kościach. Tylko zaczęli mnie pytać, dlaczego tak myślę. To im powiedziałem, że to całe państwo izraelskie odbudowane przez niego jako cud mesjasza trzyma się na kichnięciu cezara rzymskiego. I ani się spostrzeżemy, kiedy zniknie nam z oczu jak zwidy pustyni, bo cezar, niestety, czasem ma katar. I to drugie jeszcze bardziej się spodobało ludziom niż to pierwsze i zaśmiewali się wszyscy serdecznie, aż wszedł patrol wojskowy. Zainteresowali się, z czego się śmiejemy, a ja im to dokładnie opowiedziałem, myśląc, że i oni się będą śmiali. A tymczasem oni mnie tu przyprowadzili.

 
 4.  Książę Agryppa ulubieńcem cezara Claudiusza

 Agryppa pozostawał tak długo w Rzymie dla syna. Bo nie było końca jego zachwytów, oczarowań, superlatywów. Owszem, liczył się z tym, że jego chłopiec będzie zadowolony z pobytu w „wiecznym mieście”, jak Rzymianie chętnie o swojej stolicy mówili. Ale nie spodziewał się, że ten świat tak oczaruje go, tak wciągnie. Bo dla tego dużego dziecka wszystko było w Rzymie wspaniałe. Oczywiście Forum Romanum. Oczywiście sam Palatyn. Ale i świątynie pogańskie, co już gorszyło – jakby nie było izraelskie – serce ojca. No i, oczywiście, pałace.
 Bo też wizytom nie było końca. Przyjmowano ich z należytym szacunkiem – jego jako króla i syna jako następcę tronu – ale nie tylko z szacunkiem, również jak starych przyjaciół. A chłopiec czuł się w tym środowisku znakomicie. Wśród arystokracji, patrycjuszów, senatorów zachowywał się bez zarzutu. Umiał się znaleźć w każdej sytuacji. Wychowany starannie, nie uwłaczył nikomu żadnym wyskokiem, powiedzeniem, zachowaniem się. Z szacunkiem, zwłaszcza wobec starszych wiekiem, z uprzejmością wobec wszystkich. Ale równocześnie miał w sobie tę lekkość, tę swobodę, która cechuje ludzi prawdziwie kulturalnych. Wyrastał znacząco nad sztywność i stereotypowość jednych jego rówieśników, jak i nad brak opanowania, kapryszenie czy nawet arogancję drugich.
 Bo najchętniej młody książę przebywał wśród rówieśników, z którymi kochał się bawić w najrozmaitsze gry, okazało się, jemu doskonale znane, tak jak i im. Ale z całkowitą swobodą przerzucał się w towarzystwo dorosłych i brał udział w poważnych rozmowach jak wytrawny polityk. Choć często milczał i uważnie przysłuchiwał się temu, co starsi mówią. Od czasu do czasu zabierał głos – trafnie, rozważnie, wykazując duże obeznanie w sprawach ogólnych imperium rzymskiego, ale i w problemach międzynarodowych. Zyskiwał sobie uznanie i sympatię rozmówców.
 Było jeszcze przyjmowanie gości, którymi młodziutki książę cieszył się tak, jak cieszył się ze składanych wizyt. A może jeszcze bardziej. Bo cieszył się jak dziecko, gdy mógł pokazywać swój pałacyk. Z dużym znawstwem oprowadzał, tłumaczył. Nie tylko prowadził do sadzawki, gdzie miał swoje piękne rybki, ale pokazywał z umiłowaniem egzotyczne rośliny, których pełno było w ogrodzie. Zachwycał się wraz z gośćmi etruskimi wazami, figurami, bibelotami wykopanymi w ich włościach i zdobiącymi wnętrze pałacu.
 Słowem, Agryppa ojciec miał powód do tego, by być wniebowziętym. I musiał przyznać, że on również sam z trudem powracał do rzeczywistości. Bo i dla niego Rzym był odpoczynkiem. Mógł zrzucić ten – prawie komediowy, jak go w gruncie rzeczy traktował – strój ortodoksyjnego Żyda i przestać udawać mesjasza. Bo i tego miał po dziurki od nosa. Tutaj w Rzymie był znowu sobą, czyli po trosze Rzymianinem, po trosze Grekiem. Choć musiał przyznać, że ta rola mesjasza już mu wrosła w skórę. I przyłapywał się na tym, że mu brakuje momentami tych uwielbień, adoracji, pobożnego wpatrywania się w oczy. „Tak jest łatwiej żyć i rządzić” – stwierdzał z satysfakcją. Wobec tego bez zbytnich oporów wracał do rzeczywistości. A ta rzeczywistość brzmiała: Jerozolima.
 Ale syn błagał na wszystkie świętości, żeby jeszcze nie. Żeby jeszcze trochę. Najpierw choćby jeden miesiąc. Potem choćby jeden tydzień. Na końcu jeszcze parę dni. I nawet wtedy, gdy statek był już załadowany i gotowy do odpływu, wymyślał, jakich ludzi należy koniecznie pożegnać – bo się mogą poczuć, jeżeli nie obrażeni, to dotknięci. Komu koniecznie należy się wizyta. Jeśli już nie z sympatii, to nawet posuwał się do argumentacji, że ten człowiek, ta rodzina czy ci ludzie mogą się na przyszłość przydać.
 Agryppie serce się krajało, gdy patrzył na te zabiegi, słuchał jego proszącego głosu i argumentacji. Bo syn jakby zagarnął w siebie cały Rzym. Powracał do problemów poruszanych w rozlicznych rozmowach. Opowiadał o sytuacjach zauważonych nie tylko na Forum, ale i na ulicach Rzymu. Zwłaszcza zachwycał się architekturą miasta. Bo faktycznie oglądnęli wszystko, co można było w tak w końcu niedługim czasie oglądnąć. Stare budowle, ale i to, co się aktualnie budowało, łącznie z akweduktami i portem w Ostii.
 – I my powinniśmy się uczyć tego, co oni robią – syn wciąż do tego stwierdzenia powracał.
 A więc nie miał co żałować, że chłopiec podżył to, co podżył w drodze do Rzymu.
 – Jeżeli sam nie zdążę zrealizować wszystkiego, to zrobisz ty za mnie.
 Ale po prostu nie mógł już dłużej. Tam, w Jerozolimie, czekały pilne sprawy. Było ich wiele. Wśród nich ta, która go wołała w sposób szczególny, nazywała się: Tyr i Sydon. Miasta sąsiadujące, miasta bardzo ważne, bo bogate, a przy tym – odbiorcy nadwyżek palestyńskiej pszenicy. Niestety, obciążeni jedną wadą: brali chętnie zboże, tylko nie chcieli za nie płacić. I nie ma sposobu, aby wymusić na nich te należności. Nawet gdy obiecywali, przyrzekali, to nie dotrzymywali słowa. A gdy nawet płacili, to tylko część i wykręcali się jak piskorze. A z drugiej strony, trudno im nie sprzedawać, gdy nie ma co zrobić ze swoją pszenicą, gdy nadwyżki zalegają magazyny. Bo konkurencja Egiptu jest miażdżąca. Tak gdy chodzi o jakość ich pszenicy, jak i o rynki, które Egipt zdążył opanować i nie dopuszcza konkurentów w żaden sposób. A więc, nie było wyjścia, trzeba było rozmawiać. Wyrywać jak najwięcej pieniędzy, ile się da, prosząc, grożąc – nawet wojną, ustępując, targując się.
 Owszem, pozostawił pełnomocnictwo swojemu podkomorzemu nazwiskiem Blastus. Miał do niego zaufanie niejakie – bo nie do końca. Podejrzewał go, że za jego plecami dogaduje się z dłużnikami. A nie jest to dogadywanie bezinteresowne, bo obsypują go oni drogimi prezentami. Ale nie mógł go odrzucić ani oskarżyć, bo wiedział, że drugiego takiego jak on łatwo nie znajdzie. Albo nie znajdzie wcale. Innymi słowy, Blastus był człowiekiem jedynym do tych spraw. Wobec tego nie było wyjścia. Trzeba było tylko możliwie jak najuważniej patrzyć mu na ręce.
 O tym wszystkim mówił szczerze synowi. Chciał, aby ten wiedział, że być królem, to nie tylko bawić się w rozmowy na temat mniej lub bardziej wielkiej polityki, to nie tylko posiąść umiejętność nawiązywania kontaktów, ale przeprowadzać swoją wolę – czasem przez dolegliwy kompromis – bronić interesów państwa za wszelką cenę i uzyskiwać jak najlepsze warunki dla gospodarki swojego kraju.

 Aż wreszcie nie wytrzymał. Powtórzył synowi propozycję cesarską. Książę w pierwszej chwili oniemiał. Dopiero za moment oprzytomniał, rzucił się ojcu na szyję z okrzykiem:
 – Ojcze, królu najwspanialszy! Dopiero teraz to mówisz?! Przecież nie śmiałbym nawet o tym marzyć! Bo ty chyba również sobie tego życzysz, żebym został w Rzymie? – tu zreflektował się, bo zobaczył na twarzy swojego ojca inny wyraz, niż tego by się spodziewał.
 Agryppa musiał przyznać, że poczuł się zaskoczony reakcją syna i uczciwie mu o tym powiedział:
 – Nie myślałem, że zechcesz zostać w Rzymie. No i trudno mi się z tobą rozłączyć. Co dopiero wyszła z domu Berenika, pojmując za męża Heroda z Chalkis, a teraz ty.
 – Przecież jest jeszcze Marianna, ma dziewięć lat, Druzylla, ma pięć! Ależ ojcze mój i królu, to przecież tylko na rok, na dwa najwyżej, a potem wrócę i będziemy razem przez całe życie. Przecież ty masz dopiero pięćdziesiąt trzy lata. A jesteśmy z rodziny długowiecznych. Zresztą, w międzyczasie i ty będziesz w Rzymie. A wtedy ja cię będę podejmował.
 Wreszcie Agryppa z ciężkim sercem musiał przyznać, że to dla chłopca najpewniejsza droga do tronu w Jerozolimie.

 
5. Pomysł uwolnienia Piotra

Jeszcze przed rozpoczęciem Łamania Chleba Kuba, widząc, jak złe są nastroje wśród zgromadzonych, zwrócił się do nich z krótkim przemówieniem:
– Zdajemy sobie sprawę z tego, kim jest Piotr dla nas i dla wszystkich, którzy uwierzyli w Chrystusa. Ale nie tylko. Również dla tych, którzy są Jego wrogami. Ci, gdy Piotr zginie, powiedzą: „Bóg ich opuścił, wzgardził nimi, pokarał ich”. Ale, choć nie widać wyjścia, módlmy się o uratowanie Piotra, bo Jezus uczył: „proście a otrzymacie”, a zarazem o to, byśmy umieli przyjąć każdą wolę Boga.
Pod koniec wieczornego Łamania Chleba, w czasie którego zebrani modlili się z całą gorliwością o uratowanie, wyrwanie Piotra z rąk Agryppy, podszedł do Tadka Szymek:
– Chodź ze mną, bo musimy pogadać.
Gdy wyszli do ogrodu, Szymek jeszcze pilnie się rozglądnął w ciemności, czy nie ma niepotrzebnych świadków, dopiero wtedy zaczął mówić, i tak ledwie dosłyszalnym szeptem:
– Musimy coś zrobić.
– Z czym mamy coś robić? – spytał Tadek, nie wiedząc zupełnie, o co chodzi przyjacielowi.
– Trzeba spróbować uwolnić Piotra.
Spodziewał się, choć znał spokój i opanowanie Tadka, że ten zareaguje nerwowo, a w każdym razie będzie się bronił, przedkładając, że rzecz jest nie do wykonania, że to więzienie jerozolimskie, to nie kurnik chłopski, jak nie przymierzając w jakiejś Kanie Galilejskiej czy innym Nazarecie. Ale on przyjął tę wiadomość jakby coś zupełnie oczywistego. Spytał spokojnie:
– Jak sobie to wyobrażasz? Masz jakiś konkretny plan?
Szymek, na co innego przygotowany, odpowiedział po prostu:
– Nic mi nie przychodzi szczególnego do głowy. Myślę, że trzeba strażników upić, a gdy się porządnie zaleją, wtedy spróbować wyprowadzić Piotra.
Tutaj dopiero się pokazał cały Tadek – właśnie w analizie:
– Plan to nie jest, ale tylko pomysł. Wszystko zależy od szczegółów. Mów szerzej.
– Wszyscy wiedzą, że Agryppa z synem wybrali się do Rzymu. Wszyscy są ciekawi, jak tam poszło. A do tego ludzie dowiedzieli się, że Piotr ma być ścięty tuż przed Paschą. I widzisz, co się dzieje. Choć do Paschy jeszcze daleko, to już ściągają, a przed Paschą będzie w mieście, jak zwykle, totalne pijaństwo. Jerozolima będzie natłoczona po sam sufit – Szymek zaczął spokojnie, ale w miarę opowiadania coraz bardziej rozgrzewała go wyobraźnia i, jak to on, zaczął się jąkać i zacinać. – Spróbujemy wciągnąć strażników do pijaństwa. Gdy się tych wciągnie do picia, to i ci wewnątrz budynku też się chyba dadzą na to nabrać. A wtedy wejdę do środka i spróbuję rozkuć Piotra.
– No to musiałoby być totalne szaleństwo. Inaczej nie wyjdziesz stamtąd żywy.
– Audaces fortuna iuvat, jak mówią Rzymianie. Jak się nie ryzykuje, to się nic nie ma – zaśmiał się nerwowo. – Spróbujemy. Ale jedna zasada: nikt nic nie wie. Tylko ty i ja. I gdy się uda, w dalszym ciągu nikt nic nie wie. Nawet Piotr.
– Rozumiem – odpowiedział domyślnie Tadek.
– Wolałbym, żeby mnie nie rozpoznali – wyjaśnił Szymek – bo oni mają swoje sposoby i potrafią szukać winowajców do upadłego.

 
6.  Powrót Agryppy do Jerozolimy

Wbrew oczekiwaniu, strachom i przypuszczeniom wszystko poszło gładko. Najpierw już sama podróż morska była przyjazna. Jakby i siły przyrody starały się potwierdzić, że pobyt w Rzymie był dobry, korzystny, pozytywny. Wiał wiatr – ale tyle, ile go było potrzeba, świeciło słońce – ale nie dokuczało, na statku pracowała sprawna załoga, kapitan był dużej klasy fachowcem i – co ważne – w kuchni pracował kucharz, który potrafił w tych prymitywnych warunkach wyczarować dobre posiłki.
Podróż zleciała szybciej niż się tego spodziewał. A potem to już naprawdę nie było na nic czasu. Zaledwie na horyzoncie zobaczyli Cezareę Nadmorską, już się zaczęło. Na brzegu rozpalono ogniska powitalne, których dym wysoko wzbijał się w niebo, tuż zaraz pojawiły się ukwiecone łodzie i tak otoczeni ich wieńcem wpłynęli do portu.
Potem nastąpiły powitania oficjalne i nieoficjalne, pełne radości i wypytywania, i dopytywania się o sprawę najważniejszą: jak przebiegła rozmowa z cezarem. Ale nad nią zaciągnął kotarę mgły. Owszem, mówił o tym, jak syn zdał egzamin przed cezarem i jak cezar zachwycał się nim. Jedynej żonie zwierzał się z ostatniej minuty rozstania z Claudiuszem. A to również dlatego, by wytłumaczyć się, dlaczego zostawił syna na dworze cesarskim. Chociaż ona tego nie zrozumiała do końca. Zlekceważyła zachowanie cezara i potraktowała je jak nieważny incydent czy zbieg okoliczności, przejęta faktem, że utraciła syna na cały rok albo na dwa lata.
Przedtem jeszcze kazał przywołać Blastusa, który tylko czekał na to. Oznajmił, że Fenicjanie już wpłacili znaczną kwotę i przyrzekli dalsze pieniądze. Agryppie spadł kamień z serca, bo przecież to była jego największa troska i obciążenie, które go gnębiło przez cały czas rzymskiej wyprawy. Pieniędzy przecież wciąż było potrzeba.
Ledwie zdążyli trochę odetchnąć, a już zostali zaproszeni do teatru na spektakl, który Blastus przygotował na jego powitanie, ale też poniekąd na uczczenie rajców miasta Tyru i Sydonu, którzy przywieźli wreszcie pieniądze. Uznał, że okoliczności są wyjątkowe i włożył na siebie swoją szatę mesjańską. Musiał się przyznać przed sobą do tego, że gdy ją zamawiał, wzorował się na Piśmie Świętym. W nim aniołowie i niebiańskie postacie ukazują się w lśniącej szacie. Oświadczył to krawcowi, że szata ma być lśniąca.
– Co to znaczy „lśniąca”? – ten miał wątpliwości.
Ale nie ustępował:
– Czy usłyszałeś, co powiedziałem? Ma być lśniąca. A jak to zrobisz, to twoja rzecz.
– Co to znaczy lśniąca? A jakiego koloru ona ma być? Atłas też lśni. Ale to, co ty mówisz, to jest jeszcze coś innego. Czy ma się błyszczeć? – zapytał go, ale Agryppa milczał.
– To znaczy, że ma się świecić?
Ale nie pomógł mu ani słowem, ani ruchem głowy, ani uśmiechem.
– Bo jeżeli to nie atłas, to co? – zatrzymał się, a po chwili nagle prawie że z radości podskoczył. – A mam! To my możemy taką materię zamówić u tkaczów. Mam takiego tkacza, który wszystko może utkać. Ale to będzie kosztować – znowu się zatrzymał. Po chwili dalej mówił: – Jeżeli jego majestat nie raczy odpowiadać, to ja rozumiem, że ona może kosztować, byle była. Bo ona będzie tkana nićmi ze srebra i złota. I wtedy ona będzie prawdziwie lśniąca. Czy ja dobrze mówię?
I tak się stało. I ona była rzeczywiście lśniąca. Jeszcze się wahał, czy ją założyć. Bo cóż ci Fenicjanie z tego zrozumieją. Ale w końcu przeważyło zdanie, że przecież to jego spektakl: przygotowany na jego powrót z Rzymu. I opłaciło się, przynajmniej na początku.
Gdy wszedł w tej szacie, amfiteatr oszalał. Wiwatom nie było końca. Wobec tego, gdy ucichły, wygłosił mowę tronową, którą zresztą uprzednio starannie przygotował. Mówił o pobycie w Rzymie, jak z szacunkiem został przyjęty przez cezara – on i jego syn, następca tronu. Ale w jego osobie został uszanowany cały naród izraelski, który Bóg wybrał z wszystkich narodów świata i dał mu Ziemię Świętą w posiadanie – ziemię Abrahama, Mojżesza i Proroków.
Zgromadzeni słuchali tych słów, zdawało się, na wstrzymanym oddechu. Aż dopiero teraz wybuchnęli oklaskami i okrzykami. Najpierw bezładnymi, ale potem uformowały się we wspólny śpiew:

– Hosanna synowi Dawidowemu,
Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
Hosanna na wysokościach!

I gdy zdawało się, że na tym się zakończy, wyrwał się okrzyk z czyjejś piersi:
– To nie człowiek, to sam Bóg przemówił!
I ten krzyk przemienił się w jedno uparte skandowanie:
– Sam Bóg prze-mó-wił! Sam Bóg prze-mó-wił!
Agryppa poczuł się nieswojo. To był o jeden punkt za dużo. Ta wypowiedź mogła sugerować, że on, Agryppa, to już nie tylko mesjasz, ale istota Boża. A więc prymitywne bluźnierstwo. Krzyk narastał. Ale było wiadome, że się skończy. I trzeba będzie jakoś zareagować. Milczenie byłoby potwierdzeniem. Niestety, nie zareagował. Ten ryk również i jego jakby uniósł w górę. Gdy się skończył, Agryppa powinien powiedzieć, że jest tylko człowiekiem, że to, co się należy Bogu, należy Bogu oddać, i przeprosić w imieniu tego, który się zachował niestosownie. Nie powiedział ani słowa.

 
7.  Odbicie Piotra

Na kilka dni przed Paschą w domu Marka Tadek wypatrzył Szymka w czasie Łamania Chleba i po zakończeniu wywołał go na podwórko.
– Już wiesz o terminie? – zapytał po swojemu, a więc krótko.
– Tak. Doszło do mnie: w przeddzień Paschy, prawie tak jak Jezusa. Tylko jego mają ściąć. Jak Jakuba.
– Zgadza się. Ja też tak słyszałem.
– Ja jestem gotowy. Zresztą chyba doszło do ciebie, co wyrabiam.
– Słyszałem i trochę cię podglądałem. Nie spodziewałem się, że wpadniesz na taki pomysł.
– A co! Niech się przyzwyczają do mnie i do cowieczornego ogniska i cowieczornych śpiewów, i tańców, i picia wina.
– Ale że tak akuratnie przed więzieniem.
– Ciasno! Wszędzie pełno ludzi! Nie było miejsca gdzie indziej – Szymek się zaśmiał szeroko.
– Ale, jak zauważyłem, występujesz zawsze zakwefiony.
– Nie ja jeden. Są pastuchy, którzy też lubią okręcać sobie twarz szalem. Tym bardziej, że noce są chłodne.
– No, ale wina to już wypiliście trochę.
– Tego w naszym kraju nie brakuje. Na mojej melinie zgromadzonych mam jeszcze dość bukłaków i dzbanów.
– A nawiązałeś kontakt z żołnierzami?
– Nie zauważyłeś?
– Nie.
– No to tylko dobrze o mnie świadczy. A więc tak! Dają się częstować! Najpierw się, oczywiście, bronili, nawet oburzali – zresztą jak który. Ale potem się przyzwyczaili. Nawet ci bardzo służbiści. Jeszcze ostrożnie, żeby nie podpaść dowódcom. Ale piją!

Tego wieczoru wszystko zaczęło się tak, jak to było dotąd – a więc ognisko, a więc śpiewy, a więc tańce. Tylko wina było więcej.
– To moje święto – ogłosił Szymek zgromadzonym przy ognisku. – I pijemy aż do dna.
– Jakie święto? – odezwały się głosy. – Urodziny?
– O tym powiem dopiero nad ranem. Teraz bawmy się i pijmy.
Na rożnie dopiekł się baran. Zdjęli go więc i założyli następnego. Szymek, trzymając dwa kawałki mięsa pachnące i ociekające tłuszczem, podszedł do strażników, aby ich poczęstować. Wzbraniali się, ale ulegli. Z winem było trudniej.
– Skąd pochodzisz? – Szymek, lekko się zacinając, sięgnął po ostateczny argument.
– Z Manassesa. Na pograniczu Zabulona.
– Z Manassesa? To przecież my bracia. Ja też z Manassesa! I nie wstydzę się to mówić tu, w Jerozolimie – wykrzykiwał – gdzie Judejczycy głoszą, że tylko oni są prawdziwymi Izraelczykami! My jesteśmy tacy sami Izraelczycy jak oni.
– Dobrze mówisz – żołnierz przytaknął.
– No, toś mi brat. Podwójny brat – tu Szymek objął go ramieniem i przygarnął do siebie. – No. A gdyby tylko ktoś inaczej mówił, to mu nie radzę! Dobrze mówię? No powiedz? A teraz pijemy na nasze braterstwo.
Gdy wypili, Szymek już nie zeszedł z tematu:
– A reszta żołnierzy to Judejczycy? – pytał zaciekawiony.
– Dowódcy to sami Żydzi. Ale wśród żołnierzy nie ma ani jednego Żyda.
– Mogę iść do nich z kubkiem wina?
– Nie, w żadnym wypadku. Tam ci nie wolno wchodzić.
– Ale tobie wolno, weź dla nich trochę wina. Niech i oni mają święto.
Szymek oddalił się na moment. Przydźwigał bukłak wina, największy jaki miał.
– Nie za dużo? – zapytał zaskoczony żołnierz.
– Niech wiedzą, że ludzie Manassesa są hojni.
Wtaszczył mu podarunek na plecy.
– Weź im jeszcze trochę baraniny – wręczał mu prawie pół barana. – Dla nas wkrótce będzie następny.
Po północy żołnierze brali już każdą ilość wina. Nawet nie trzeba było im dokładać mięsa, choć i tego Szymek nie żałował. Wartownicy już nie wzbraniali Szymkowi wchodzić do wnętrza więzienia, a on wciąż wnosił coś dobrego – a to daktyle, a to figi, a to rozmaite słodkie ciasta. I do picia wciąż dobre wino. Wchodził coraz głębiej, aż natrafił na Piotra. Zobaczył go skutego, w towarzystwie dwóch żołnierzy. Wycofał się bardzo szybko, zanim tamten zdążył go rozpoznać. „Chociaż powinien się zaniepokoić przynajmniej” – Szymek pomyślał. – „Alem się nie spodziewał, że go aż tak pilnują. Nie dość że skuty, to jeszcze w takiej obstawie. Nie będzie łatwo”.
Nad ranem prawie wszyscy byli już pijani. Kto jeszcze był w stanie dźwignąć kubek do ust, temu Szymek nie szczędził wina. Tak na polu, jak i w więzieniu. Dopiero wtedy przystąpił do operacji najtrudniejszej. Trzeba było odpiąć klucze do łańcuchów Piotrowych z pasa głównego strażnika. Ten, pomimo odurzenia pijackiego, poczuł jakieś obce ręce, chciał coś krzyknąć, zaprotestować. Dopiero uderzenie Szymka pogrążyło go w nieświadomość. Teraz Piotr upewnił się, że to o niego chodzi. W nikłym świetle kaganków rozpoznał Szymka. Patrzył bez słowa, pełen napięcia na jego poczynania. Ale ponieważ Szymek się przed nim wciąż nie zdradzał, wobec tego i on zachował te prawidła gry. Potem kolejna operacja: otwarcie klamer na rękach i nogach Piotra. Szło mu to powoli i opornie. Nie tylko dlatego, że było słabe oświetlenie, ale poza tym ręce mu się trzęsły ze zdenerwowania i pośpiechu. Manewrując kluczem, szeptał, jąkając się, polecenia:
– Wychodzimy razem, ale potem się rozstajemy. Chcesz, możesz wstąpić na chwilę do domu Marka. Ale tylko na chwilę. Potem uciekaj z miasta, bo rano, gdy oprzytomnieją, zaczną cię szukać. Nie do Kafarnaum, w ogóle nie do Galilei, bo cię wszędzie dopadną, ale poza granice Palestyny. Gdzie chcesz, albo do Arabii, albo nawet do Rzymu.
Piotr przyjmował te instrukcje w milczeniu, ale ze zrozumieniem. Jeszcze chwila i wychodzili, wymijając śpiących ludzi. Piotr niezgrabnie, na drewnianych nogach i ze zdrętwiałymi rękami. Szymek wszystkimi siłami panując nad sobą, aby Piotra nie przyspieszać. Pomagał mu stawiać kroki, przekraczać śpiących ludzi a równocześnie wychwytywał każdy obcy szelest. Jeszcze jedne schody, jeszcze jedna brama i byli wolni.
Jeszcze kilkanaście kroków, żeby przejść przez uśpiony plac, na którym żarzyło się ognisko z wiszącym nad nim na rożnie niedojedzonym baranem. Szymek zobaczył głodne spojrzenie Piotra. Podszedł szybko parę kroków, błyskawicznie odciął płat ciepłego mięsa i, wręczając mu, powiedział:
– Idź z Bogiem.
Dosłyszał „dziękuję” za plecami i zniknął w ciemnościach.
Piotra ogarnęła jakaś fala zwierzęcego strachu na tej ulicy przepełnionej śpiącymi pielgrzymami. W pierwszej chwili miał ochotę pobiec najkrótszą drogą do bramy miejskiej i wydostać się z Jerozolimy. Ale się opamiętał. Przecież jest brudny jak zwierzę. „Trzeba się choć obmyć, uprać szatę, inaczej każdy ujrzy we mnie zbiega”. A więc jednak najpierw do domu Marka. Szybko, na ile tylko pozwalały na to obolałe i wciąż nieruchawe nogi, na ile tylko pozwalali na to pielgrzymi zajmujący każdy plac, placyk, kąt, pobrzeże drogi.
Aż wreszcie dotarł. Zaczął się dobijać, choć sobie zdawał sprawę, że postawi cały dom na nogi i, nie daj Boże, sąsiadów. Ale nie było innego wyjścia. Wbrew przypuszczeniom prawie zaraz usłyszał kroki, i to w butach. „A więc nie śpią”.
– Kto tam? – zapytał jakiś głos kobiecy.
– Piotr.
– O!
Okrzyk wybuchł i zamarł, bo tuż zaraz usłyszał oddalające się kroki. Nie rozumiał. „Dlaczego mnie nie wpuściła do środka?” Dopiero za chwilę usłyszał zbliżający się stukot butów biegnącego człowieka i wreszcie otwarły się przed nim drzwi, a równocześnie buchnął w niego hałas głosów: niedowierzających, radosnych, ciekawych. Nagle znalazł się w tłumku ludzi witających go, rzucających mu się na szyję, ściskających go, całujących, poklepujących po plecach.
 

8.  Śmierć Agryppy

O ucieczce Piotra Agryppa dowiedział się na chwilę przed rozpoczęciem przyjęcia. Zdążył jeszcze wydać polecenie przesłuchania strażników i skazania ich. Uczta zapowiadała się wspaniale. Na wstępie został poczęstowany potrawą przygotowaną wyłącznie dla niego jako króla i mesjasza. Tylko jemu się należała. Bez wahania podniósł w górę kielich. I w momencie, gdy przełknął ogromny haust wina, omal natychmiast nie padł trupem. Nie tylko dlatego, że to była trucizna, ale z przerażenia. Wiedział, że było na wszystko za późno. Odłożył kielich, usiadł. Jeszcze chciał się ratować, złapał za owoce, ale czuł, że to nie wystarcza. Wobec tego podniósł się i wyszedł. Sala zamarła. Wezwał lekarza. Ten zastosował najpierw środki wymiotne, a potem jakieś medykamenty. Ale to wszystko było o tę chwilę za późno. Może gdyby trucizna była słaba, pomogłyby środki lekarskie, które zastosowano. Ale one nie pomogły, tylko spowolniły działanie trucizny. Wydał natychmiast rozkaz aresztowania wszystkich kucharzy, zresztą zbytecznie, ponieważ już byli pochwyceni. Gościom polecił powiedzieć, że to chwilowa niedyspozycja po trudach podróży. Sam zdawał sobie sprawę, że to może być koniec. Kucharzy i obsługujących stół królewski miano poddać torturom, ale wcześniej zgłosił się jeden z obsługujących, który się przyznał, że to on sam wlał truciznę do wina. Agryppa polecił go przyprowadzić do siebie. Chciał wiedzieć, dlaczego to zrobił, na czyich jest usługach, kto za to zapłacił.
Wszedł, wprowadzony przez dwóch osiłków.
– Kto cię opłacił? Blastus? – spytał, przełamując kolejny atak bólu.
– Nie – usłyszał odpowiedź.
– Fenicjanie? Tyr? Sydon? – z trudem wyrzucał z siebie pojedyncze słowa.
– Też nie.
– Rzymianie? A może Herod Antypas? Kto?
– Ja sam.
Nie uwierzył, że to on sam, nie uwierzył, że niezapłacony przez nikogo, ale kazał mówić.
I powtórzyła się scena sprzed lat z woźnicą. Jak koszmarny sen. Do tego stopnia, że zdawało mu się, że gorączkuje i majaczy. I że w tych majakach widzi i słyszy tamtego.
– Należało ci się to. Tyś nie jest żaden Żyd, tyś nie jest żaden mesjasz, tyś przebieraniec, oszust, kłamca. Ja jestem prawdziwy chasyd. Choć mnie skażesz na śmierć, to Bóg mnie przyjmie. Ty pójdziesz w piekło. Owszem, przyznaję, nosiłem się z tym od dawna. Ale wstrzymywałem się, ufając, że się nawrócisz. Wreszcie powiedziałem sobie: Jeżeli jesteś niewinny, to uratuje cię Bóg z moich rąk. Przecież nasi rabini uczą, że Bóg za dobro wynagradza już tu na ziemi. A karze za grzech też tu na ziemi. Jeżeli więc podam ci truciznę, to gdy jesteś bez grzechu, nic ci nie będzie. A jeżeli jesteś grzeszny, to zginiesz. I zginąłeś.
Zaraz gdy wyszedł morderca, skazany przez niego na męki, by sprawdzić, czy jednak ktoś go nie przepłacił, zawezwał żonę Kypros i rozpoczął swój testament. Powoli, aby było wyraźnie, choć kurcze mięśni utrudniały mu każde słowo, mówił:
– Po pogrzebie pierwszym statkiem płyniesz do Rzymu. Do Agryppy. Jeszcze jest niepełnoletni, bo ma dopiero siedemnaście lat. Ale pokochał go Claudiusz i ma do niego pełne zaufanie. Zrób wszystko, co tylko potrafisz. Na miłość Boską, niech cezar nie przysyła do Ziemi Świętej rzymskiego prokuratora.
Przerwał. Myślał, że to już koniec. Siły opuszczały go, serce zamierało. Ale przetrzymał ten atak.
– Niech odwoła nawet z banicji Heroda Antypasa, gwarantując Agryppie po nim następstwo. Albo niech przyśle Heroda, księcia z Chalkis, męża naszej córki Bereniki. Wszystko jedno. Błagajcie, nawet na klęczkach, żeby nie przysyłał prokuratora rzymskiego jako mojego następcę. Bo dojdzie do tragedii. Naród izraelski oszaleje.
Mówił dalej krótkimi zdaniami, przerywanymi atakami bólu.
– Claudiusz jaki jest, taki jest. Ale jest człowiekiem rozumnym. Tłumacz, że to nie w naszym interesie. Że to w interesie imperium rzymskiego. W interesie pax romana. Najlepiej Heroda Antypasa. Wiem, że on mnie nienawidzi i mojego syna też. Ale to w tej chwili nieważne. Ważne, że zna kraj i umie rządzić. Idźcie na wszystkie ustępstwa. Może potrafisz coś zrobić. Powtarzam, pierwszym statkiem. Najlepiej, gdybyście mogli ukryć moją śmierć. Ale wiem, że to niemożliwe. Rzymianie mają tutaj swoich ludzi. Jedź, niech cię Bóg prowadzi. I radzę Agryppie: z chasydami niech da sobie spokój. Niech się w mesjasza nie bawi. Bo to był mój błąd życiowy. Sam się ukarałem. Ma być normalnym władcą tego kraju. Prawdziwym królem.

 
9.  Wkroczenie wojsk rzymskich do państwa Izrael

Wiadomość o ciężkiej chorobie króla zwaliła się na Izrael jak gradowa chmura. Ale ludzie nie wierzyli w to, że może umrzeć. Bo przecież nie jest możliwe, aby umarł mesjasz – człowiek, którego Bóg zesłał na to, by odbudował potęgę narodu wybranego. Tym bardziej, że jeszcze nie  miał następcy, który by mógł przejąć władzę po ojcu i poprowadzić naród ku dalszej świetlanej przyszłości. A więc niemożliwe.
W świątyni rozpoczęto modły błagalne o powrót do sił króla. Składano bezustannie ofiary. Czarny dym kłębił się nad Jerozolimą ze spalanych tłustych wołów i baranów. Świątynia była przepełniona modlącym się ludem. Do Jerozolimy ściągały z prowincji rzesze wiernych, jakby to było święto pielgrzymkowe, aby się modlić i po prostu być przy chorym królu.
I gdy sądzono, że to początek, okazało się, że to koniec. Piątego dnia przyszła z pałacu hiobowa wieść o śmierci króla. Miasto zamarło. Nikt nie chciał w to uwierzyć. Rezydencja króla była oblężona zbitym tłumem ludzi, którzy domagali się prawdy. A nawet gdy usłyszeli ją, to i tak nie odchodzili, wierząc, że przyjdzie odwołanie, że to pomyłka, że to tylko chwilowe pogorszenie albo że dworzanie ich okłamali. Zrozpaczeni domagali się, aby król wyszedł i pokazał się. Wreszcie przystali na to, że do pałacu uda się delegacja i naocznie się przekona, jak jest. Ale i to nie poskutkowało. Nikomu nie mogło się w głowie pomieścić, jak to być może. Nikt nie był w stanie tego zrozumieć. Za co Bóg króla tak ukarał? Przecież mógł jeszcze żyć parę dziesiątków lat. Co uczynił złego, że spadł na niego taki cios? Za co Bóg skarał tak okrutnie swój wybrany naród? Jakie grzechy tego ludu wyzwoliły gniew Boży?
Przyprowadził ich do przytomności dopiero pogrzeb. Tak, pogrzeb był wspaniały. Chyba jedynie Herod Wielki mógłby powiedzieć, że miał wspanialszy kondukt pogrzebowy niż tamten. Że jego sarkofag był obrzucony piękniejszymi drogimi kamieniami i otoczony większym płaczem. Ale tamten płacz był wymuszony, a ten spontaniczny. Tam były łzy rodzin opłakujących swoich bliskich, których król zamordował. Tu były łzy żalu i rozpaczy nad utraconym mesjaszem.
Jeżeli poeta napisałby, że z ziemi podniósł się ku niebu szloch, to tu już nie trzeba było poety, przenośnia poetycka była zbędna, bo taka była rzeczywistość. Płakali wszyscy – od starców do dzieci, od kobiet do żołnierzy. Niektórzy nie tylko płakali, ale protestowali, buntowali się, złorzeczyli, przeklinali Boga i Jego wyroki. Bo to nie był wyłącznie płacz, również i przerażenie. „Co będzie dalej z naszym państwem i narodem?” To pytanie stawiali sobie i dygnitarze państwowi, i żołnierze, i prosty lud.

Wkrótce przyszła odpowiedź na to pytanie. Izraelitów obudził huk maszerujących legionów rzymskich prowadzonych przez legata Syrii. Ludzie wypadali z mieszkań, jeszcze nieprzytomni ze snu i patrzyli, nie wierząc własnym oczom – czy śnią jakiś potworny sen, czy też jest to rzeczywistość. Nie chciało im się wierzyć w to, co widzą. A ci szli i szli, i końca nie było. Z marmurowymi twarzami, z hełmami na głowie, opięci w zbroje, nie swoi, obcy, rzymscy. Aż wybuchł gniew. Podniósł się pod niebo krzyk:
– Po coście tu przyszli?! Nie potrzebujemy was! Idźcie stąd! Nie chcemy was! Wracajcie do domu!
Aż podniosły się ręce, a w rękach to, co popadło: owoce, kamienie, kamienie, kamienie.
A ci szli, teraz tylko zasłonięci tarczami. Wlewali się szeroką strugą w kraj. Rozbrajali żołnierzy izraelskich, przejmowali ich koszary, obsadzali twierdze – i tę najświętszą, górującą nad świątynią: Antonię, i tę najbardziej niedostępną: Masadę, i tę najważniejszą: Herodion.