Bądź wola Twoja
jako w niebie tak i na ziemi
To nie ty wybrałeś sobie czas, w którym żyjesz. Może wolałbyś kiedy indziej, gdzie indziej, wygodnie, spokojnie, przyjemnie, z kocykiem na kolanach, przy kominku, przed telewizorem, z kawusią w ręce, z książką na kolanach, w ciepłych bamboszach, zachowując intymność i kameralność. Ale Bóg wybrał ci ten właśnie czas i to właśnie miejsce. I nie uratujesz się w zaciszu twego domu – jeżeli tylko chcesz być uczciwy. Wywieje cię wiatr wydarzeń. I musisz sobie odpowiedzieć na pytania o sens życia i śmierci. Ale nie narzekaj. Nigdy nie było łatwych czasów dla tych, którzy chcieli żyć uczciwie.
Nie zaprogramowano cię, nie otrzymałeś sztywnych poleceń, nie dano ci rozkładu jazdy, abyś wiedział, jakie zająć stanowisko, po której stronie się opowiedzieć, w co się włączyć. Na to musisz tkwić w świecie, być zanurzony w jego życiu. I mieć wrażliwość, by rozumieć, co się dzieje i by porządkować, odróżniać prawdę od błędu, dobro od zła i tak wyrabiać sobie zdanie i odnajdywać rolę, jaką masz do spełnienia.
Nie ma pecha w twoim życiu, nie ma przypadku. Możesz zmarnować największe okazje – w ogóle ich nie dostrzec. A możesz drobne wydarzenia zamienić w największe – od ciebie to zależy. Przeszłymi latami zarobiłeś na to, jak teraz postępujesz. I obecnie zarabiasz na to, jak będziesz decydował za miesiąc, za rok.
Masz takie życie, jakie sobie budujesz. Jesteś jednością od urodzenia aż po grób. Sam siebie karzesz i sam siebie nagradzasz. Jesteś jednością nawet w swoich dzieciach: w nich ujrzysz siebie – i swoje dobro, i swoje zło.
Bądź tym, kim być powinieneś. Mężem. Żoną. Ojcem. Matką. Dzieckiem. Babcią. Dziadkiem. Uczniem. Nauczycielem. Inżynierem. Pielęgniarką. Lekarzem. Rolnikiem. Rzemieślnikiem. Urzędnikiem.
Bądź tym, czym być powinieneś. Wkładaj w swój zawód pełnię swojego zaangażowania, swojej inteligencji, inwencji, troski. Staraj się wykonać swoje zadania jak najlepiej, maksymalnie wykorzystaj każdy dzień. Bo twoja praca zawodowa to najważniejszy kształt twojej miłości bliźniego, twojej służby człowiekowi. W niej się więc rozstrzyga twoje człowieczeństwo, twoja świętość.
Ty, który jesteś mężem, żoną, ojcem, matką, dzieckiem, uczniem, nauczycielem, pracownikiem, dyrektorem – wiedz, że znajdujesz się pod presją społeczną. Wszyscy chcą, żebyś był taki, „jak być powinieneś”, żebyś mówił „tak”, jeżeli wszyscy uważają, że powinieneś powiedzieć „tak”, mówił „nie”, jeżeli uważają, żeś powinien powiedzieć „nie” – powinieneś zachować się, jak oni uważają. Nikogo nie obchodzi, w co wierzysz, co myślisz, jakie masz przekonania. I pod naciskiem opinii społecznej, dla świętej zgody tak reagujesz. Boisz się myśleć po swojemu, zachowywać się po swojemu. Bo boisz się plotek, obmów, oszczerstw. Miażdży cię to, „co ludzie pomyślą” i co ktoś powie. Wolisz się nie narażać.
I tak coraz bardziej wtapiasz się, jesteś miazgą, zostajesz wchłonięty przez społeczeństwo – nie ma cię! Jesteś nikt! Uległeś – pod naciskiem społeczeństwa.
„No to co mam teraz robić?”
Trzeba się odgiąć. Wyprostuj się. Powróć do swojej ludzkiej godności. „Że ja jestem ja!” Tak myślę. To jest moje zdanie. Może się nawet mylę. Ale spróbuj to obronić. Może nawet ustąpię, ale w tej chwili tak mi się zdaje. Bądź sobą! Mów, co myślisz! Postępuj, jak uważasz! Zachowuj się zgodnie ze swoim przeświadczeniem. Byłeś nie krzywdził drugiego człowieka. Byłeś go nie oszukiwał, nie obrażał, nie poniżał.
To jest walka o wszystko! Bo tak idąc – stajesz się człowiekiem. A zgadzając się na wszystko – szmatą.
Niech będą matki pochwalone. Bo one, jak nikt inny z ludzi, uczestniczą w akcie stwórczym. Bo one dostępują łaski miłości bezinteresownej w takim wymiarze, jak nikt inny. Gotowe na każdy płacz, krzyk, prośbę tak swojego niemowlęcia, jak i dorosłego dziecka. Bo one, jak nikt na świecie, potrafią kochać, chociaż odepchnięte, zlekceważone, sponiewierane. Zawsze zdolne do przebaczania, do dalszej służby.
Niech będą matki pochwalone, bo one jak nikt inny są w stanie kochać na podobieństwo Boga samego. Są w stanie – jeżeli pójdą za swoim matczynym powołaniem.
Matką być. Nie tylko panią magister, doktor, profesor, inżynier, kierowniczką, kasjerką. Nie panią z mężem, z drugim mężem, z piątym mężem. Nie panią z panem, z drugim, z piątym. Nie panią z papierosem, z wódką, z makijażem.
Matką być. Wybrać spośród wszystkich miłości tę miłość nieporównywalną, jedyną. Tę miłość najbardziej radosną, najbardziej bolesną. Radosną, przez ciągłe odkrywanie w swoim dziecku coraz to nowych okruchów złota, coraz innych promieni słońca – przez najmniejszy gest miłości, dobra, który się w nim objawia. Bolesną – nie przez trud dziewięciu miesięcy ciąży, nie przez bóle porodowe, nie przez nieprzespane noce, nie przez jego katarki, choroby brzuszka, nocne płacze, nie przez codzienne prace domowe, ale przez rozczarowania, gorycze, zawody, rozpacze, przerażenia. Gdy nagle zobaczysz w swoim dziecku zło, któregoś nie posiała, nienawiść, której dostępu do niego broniłaś wszelkimi sposobami, na jakie cię było stać. Gdy usłyszysz z jego ust słowa rzucone w ciebie, których nie słyszałaś od nikogo, gdy spotkasz wzgardę, której ci nigdy nikt nie okazał.
Matką być. Przyjmować upokorzenia, jakich nigdy od nikogo byś nie przyjęła. A potem patrzeć, jak twoje dziecko bez żalu odchodzi z kimś innym od ciebie, by założyć swoją rodzinę. I być dla niego nadal sprzątaczką, pokojówką, pomocnicą domową, panną do wszystkiego, opiekunką jego dzieci. Znowu znosić upokorzenia i poniżanie, krytyczne uwagi i pokpiwanie, choćby z twojej niezgrabności, w którą cię wpycha starość.
Matką być. A może tylko panią dyrektor, panią z panem, panią z psem, panią z kotem, panią z sobą samą.
O czym marzysz dla swoich dzieci? Ty, który masz je już dorosłe. Ty, który masz je maleńkie. Ty, który jeszcze dzieci nie masz, ale już jakoś sobie o nich myślisz. O czym marzysz dla swoich synów? Żeby co?
Żeby zrobili karierę? Żeby byli bogaci? Żeby byli u władzy? Żeby byli przedsiębiorczy, zaradni, sprytni, żeby sobie dawali radę w życiu? W jakim sensie?
O czym marzysz dla swoich dzieci? O czym marzysz wciąż jeszcze dla siebie?
Nauczyć dziecko. Nauczyć czytać, nauczyć pisać. Wprowadzić w świat ludzkiej wiedzy, zaciekawić je, rozbudzić intelektualnie, stawiać pytania, szukać odpowiedzi. Nauczyć wyobrażać sobie, myśleć, rozumować, porządkować wiedzę.
Wychować dziecko do życia w społeczności. Wdrożyć w sposoby bycia, które są zwyczajne naszej kulturze. Żeby umiało witać się i żegnać, zachowywać się w domu, na ulicy, w sklepie, w szkole, kontaktować się ze starszymi, rówieśnikami, młodszymi. Nie tylko sprawnie, wygodnie dla siebie, ale w trosce o drugiego. Wdrożyć je w to, co się nazywa uczciwością, prawością, niekłamaniem, posłuszeństwem wobec rodziców, szacunkiem wobec wychowawców, wobec starszych.
Nauczyć dziecko, wychować dziecko. Przekazać mu spuściznę wiedzy i kultury. A równocześnie – nie zniszczyć go. Nie zniszczyć jego osobowości. Jego niepowtarzalnej jedyności. Nie chcieć zrobić z niego automatu, który będzie się tak zachowywał, jak go wytresowaliśmy, automatu, który służy po to, aby wykonywał określone czynności w społeczeństwie. Dać mu wolność. Swobodę. Spontaniczność. Autentyczność. Nauczyć je żyć, rozumować logicznie, wyciągać wnioski, dochodzić do własnych rozwiązań, decydować, być odpowiedzialnym za to, co myśli, mówi, czyni. Aby było w pełnym tego słowa znaczeniu człowiekiem.
Wychować człowieka. Żeby umiał pracować, zarabiać na siebie, zbudować swój dom, założyć rodzinę, utrzymać ją, żeby umiał iść, według swoich możliwości, po szczeblach kariery.
Wychować człowieka tak, żeby, gdy przyjdzie taki czas, umiał tamto wszystko oddać – i spokój, i karierę, i dostatek – za godność osobistą, za najwyższe swoje ideały.
Nie wolno rodzicom traktować swoich dzieci – niezależnie od tego, czy one są jeszcze w szkole podstawowej, średniej czy na wyższych studiach – jak studentów mieszkających w luksusowym domu studenckim. A tak już teraz bywa, że rodzice cały swój wysiłek wkładają w to, aby dziecko uczyło się najlepiej. I stąd starają się swoim dzieciom stworzyć idealne warunki do nauki, jakby to był istotny cel ich życia. Odciążają je od wszelkich obowiązków, od wszelkich prac, ustępują im na każdym kroku, dyspensują je od całego życia rodzinnego – na to, żeby miały maksymalną ilość godzin na naukę. A przecież rodzice mają wychować dziecko. Nauka jest ważna, oczywiście, ale powinna stanowić jeden z elementów w wychowaniu dziecka. W jego życiu musi być miejsce na zaniesienie chorej babci obiadu, na sprzątanie po sobie, na robienie zakupów domowych, odkurzanie czy froterowanie, na mycie naczynia, na niedzielne wizyty, na śluby, na chrzciny, pogrzeby, na teatr i kino, na koncerty i wystawy, na weekendy w lecie, na weekendy w zimie – i to wciąż z rodzicami. Z rodzicami.
Dziecko wchodzi w dojrzałość, odkąd bierze odpowiedzialność za siebie i za innych. Kiedy nauczy się odróżniać dobro od zła. Kiedy umie ocenić, co szkodzi – dzisiaj, jutro, za tydzień, w dalszym życiu – a co pomaga. Kiedy umie odmówić sobie tego, co złe, chociaż pociągające, atrakcyjne, chociaż daje przyjemność, a podejmować dobro, choć trudne, wymagające wysiłku, samozaparcia. Taki jest probierz dojrzałości każdego człowieka, niezależnie od tego, ile ma lat.
Przestaje się być dzieckiem, kiedy nie szanuje się swoich rodziców. Są tacy, którzy przestają być dziećmi bardzo wcześnie. Są kukułcze monstra. Ci traktują rodziców jako tych, którzy dostarczają im pieniędzy i załatwiają wszystkie ich sprawy. Są kukułcze monstra, które w miarę upływu lat coraz bardziej rozgnieżdżają się i wypychają swoich rodziców z ich domu.
Być dzieckiem niezależnie od tego, ile się ma lat. Niezależnie od tego, czy żyją, czy już nie. Być człowiekiem.
Taki jest los rodziców wobec swoich dzieci. Jeszcze małe dziecko jest zapatrzone w ich przykład, zasłuchane w ich słowa. Ale w miarę jak wchodzi w środowisko rówieśników, wtedy prorokiem staje się kolega, koleżanka, czasem nauczyciel, sąsiad, sąsiadka. To, co mówi matka i ojciec, jest lekceważone, czasem wprost pogardzane. Ich prośby, ostrzeżenia, nagany są odrzucane jak śmiecie.
Może dopiero po latach dziecko stwierdzi: dobrze matka mówiła, słusznie ojciec upominał. Tylko często bywa to już poniewczasie, kiedy siedzi na stosie rupieci, które nazywa życiem.
Dom rodzinny – kula kryształowa zawieszona na szczycie naszego życia, mieniąca się wszystkimi barwami. Dom rodzinny – miejsce święte. Gdzie matka – uosobienie ciszy, pokoju, wyrozumiałości i słodyczy. Gdzie ojciec – opiekun, obrońca – ten mądry, rozważny, który wszystko wie, wszystko może. Gdzie dzieci – iskry słońca. Dom rodzinny, szkoła życia: miłości, służby, poświęcenia, pomagania, przebaczania. Dom rodzinny – przystań, do której się wraca ze wszystkich dróg i oddaleń, za którą się tęskni, jak za rajem utraconym.
Dom rodzinny – miejsce kaźni, upokarzania, prześladowania, zawiści, zazdrości, niszczenia człowieka. Dom rodzinny – szkoła zakłamania, obłudy, nienawiści, zemsty. Dom rodzinny speluna pijacka pełna bałaganu, brudów, niechlujstwa, zgorszenia. Dom rodzinny – poczekalnia na zagubionej stacji życia, gdzie pojawiają się przypadkowi podróżni. Czasem ten, którego należy nazwać ojcem, czasem ta, którą należy nazwać matką. Gdzie wciąż zimno, ciemno, obco, nieprzytulnie, skąd się ucieka tam, gdzie jest choć trochę ciepła i światła.
Gdyby tak można było wynagrodzić dzieciom wszystkie krzywdy, których doznały od swoich rodziców. Gdyby tak można im było dać wszystkie niedane godziny, mądrość, której nie otrzymały, ciepło, którego nie znały, cofnąć zgorszenie, które się dokonało na ich oczach, złe słowa powiedziane w ich obecności, brutalne zachowanie, którego nie powinny być świadkami; wycałować za brak czułości, przytulić, pogłaskać, przygarnąć. Ale niczego cofnąć się nie da. To już w nie zapadło, już je uformowało. I dlatego nasze dzieci są takie koślawe, garbate, przygięte do ziemi, smutne, przygłupie, zakompleksione, z zachwianiami psychicznymi, leniwe i niezorganizowane.
Gdyby tak można było zacząć inaczej. Tylko czy stać nas na to? Czy jest w nas tyle mądrości, ciepła, cierpliwości, wyrozumiałości? Przecież sami jesteśmy pokręceni, wypaczeni, pełni urazów, niekochani.
A jeżeli się nie uczy. A jeżeli ciągle traci czas, obija się, słucha nagrań, włóczy się. A jeżeli zaczyna nałogowo pić. A jeżeli nie postępuje tak, jak ty uważasz, że powinien postępować. Bo go jeszcze nie stać na to, żeby sobie siebie wyobrazić jako tego przegranego na końcu życia.
Co robić, jak go ratować? Zwymyślać, zbić, zamknąć?
Cena naszej wolnej woli. Płacą ją dzieci, młodzież, dorośli. Ale to równocześnie zadanie dla nas, którzy już wiemy, dlatego jesteśmy odpowiedzialni za tych, którzy jeszcze nie wiedzą. Przekonaj ich – niekoniecznie dyskutowaniem. Poprowadź, ale nie za kołnierz. Wychowaj, ale nie drylem. Zrób z niego człowieka, ale nie na siłę.
Jak wytłumaczyć człowiekowi, który szuka nowych podniet, że narkotyki zniszczą go fizycznie i psychicznie, że zaatakują szczególnie mózg? Jak ostrzec, że jego organizm będzie się coraz bardziej od nich uzależniał? Jak zagrozić, że gdy nastąpi głód narkotyku, będzie musiał stale brać coraz silniejsze dawki, które go ostatecznie zniszczą, że wtedy zażywanie nie da już żadnej przyjemności, że wtedy pozostanie tylko konieczność, bo inaczej biegunki, wymioty, lęki aż do opętania?
Jak wytłumaczyć to człowiekowi, który nieprzyzwyczajony, by sobie czegokolwiek odmawiać, bo od dziecka wszystko mu było wolno, bo spełniano jego zachcianki, bo dogadzano mu we wszelaki sposób? Jak wytłumaczyć to człowiekowi, który nie wie, co to znaczy pokusa, co to jest grzech, co znaczy opanowanie swoich zachcianek, kształtowanie swojego charakteru, trzymanie się w garści – skoro go nikt tego nie uczył, nikt mu o tym nawet nie mówił?
Dzięki niech będą naszym nauczycielom za ich pracę. Za ich przygotowanie się do lekcji. Za ich staranne prowadzenie zajęć. Za poprawianie zeszytów, prac domowych, wypracowań szkolnych. Za ich odpytywanie dzieci i sprawiedliwe oceny. Za lekcje wychowawcze, rozmowy z dziećmi, spotkania z ich rodzicami, za opiekę nad trudnymi, upośledzonymi, zapóźnionymi w rozwoju. Dzięki nauczycielom za to, że uczą prawdy, sprawiedliwości, wolności, pokoju, miłości człowieka, miłości ojczyzny, miłości świata. Dzięki, jeżeli tak czynią.
Ze wszystkich zawodów ten jest najważniejszy. Ze wszystkich powołań, powołanie najpiękniejsze. Bo po rodzicach – właśnie oni kształtują człowieka przyszłości. I taki będzie nasz naród, jakich mamy rodziców, ale i jakich mamy nauczycieli.
Czas wakacji. Czas obłoków na niebie, wody, trawy, lasu, wiatru, słońca i deszczu. Czas plaży, wędrowania, innego rytmu dnia, innych ludzi, nowych ludzi, nowych rozmów, spotkań, sytuacji.
W tym jesteś ty. W obłokach i w zachodach słońca, w zieloności łąk i w szumie wiatru, w mroku lasu, w bieli piasku, w rozmowach o świecie i polityce, o sztuce i gospodarce jesteś wciąż ty. Z wszystkim, co dotąd zrobiłeś. Z tym wszystkim, jak postępujesz.
Czas wakacji. Czas refleksji, namysłu, zastanawiania się nad życiem i nad światem – nad swoim światem, nad swoim życiem, nad swoją śmiercią. Nad dobrem i nad złem – nad swoim dobrem, nad swoim złem.
Czas wakacji, czas rekolekcji – ważny czas.
Czas dzieli się na czas pracy, odpoczynku, świętowania i czas dla siebie. Jeżeli więc wymyśliłeś, że w wakacje odmalujesz całe mieszkanie, wyremontujesz dom, naprawisz dach, odświeżysz meble, będziesz pracował na działce, odwiedzisz rodzinę, pojedziesz do Londynu albo na Hawaje – to źle zrobiłeś.
Wakacje to czas dla siebie. Czas, kiedy trzeba się przyjrzeć z dystansem sobie i swojemu światu. Dopiero z takim założeniem możesz nawet malować mieszkanie, spotkać się z rodziną, zwiedzić Salzburg czy inną Pragę.
Jakie książki przeczytałeś w czasie tych wakacji? Jaką książkę czytasz? A może w ogóle nie czytasz i tylko oglądasz telewizję i zaglądasz do prasy codziennej?
Pytam, bo znasz już trochę siebie i wiesz, jak łatwo zrażasz się, przygasasz, zamykasz się w sobie, przywierasz do swojego miejsca, kurczysz się; bo wiesz, jak cię łatwo przestraszyć, speszyć, że odniechce ci się żyć. Chcesz nadal tkwić w swoim kurniku? Pytam, bo znasz już trochę siebie i wiesz, jak łatwo wpadasz w schematy myślowe, nie jesteś w stanie oderwać się od swojego punktu widzenia, od swoich przyzwyczajeń, od swojej pewności siebie czy wręcz arogancji półinteligenta. Chcesz nadal trwać w strachu, że ktoś ma inne zdanie niż ty, że może się okazać mądrzejszy niż ty?
I dlatego, proszę cię, czytaj! Słuchaj, co woła ktoś do ciebie – może spoza granic, może spoza dzisiejszego czasu – człowiek podobny do ciebie. Który chce ci coś powiedzieć. Jego zdaniem bardzo ważnego. Żeby ci pomóc. Bywa, że nie widziałeś go, nie znasz go. Nie wiesz, jak wygląda, a przecież może zaistnieje dla ciebie i okaże się dla ciebie bardzo ważny. Bo dostarczy nowych informacji. Bo da ci do myślenia. Bo dokona już nie korektur, ale nawet przewartościowań w twojej hierarchii wartości. Któryś otępiał, któryś przygasnął. Żebyś znowu zapłonął.
To może wtedy, kiedy leżysz na brzegu morza, jeziora, rzeki – w półśnie, gdy usypia cię słońce, wiatr i sum wody – przyjdzie ci do głowy: ile jeszcze lat pożyję? To może wtedy, kiedy zbudzisz się, bo halny ruszył płótnem namiotu, bo nagły deszcz zaszumiał po dachu, bo przywrócił cię do przytomności jakiś sen, popatrzysz na miesiące, które co dopiero odeszły – jakbyś to był ty, jakby nie ty, jakbyś to był ty sam, jakby kto inny.
Poprzez te dnie, które przepływają teraz w zwolnionym rytmie, przez długie wędrówki wśród lasów i zbóż, górskimi ścieżkami, brzegiem morza, przez życie w prymitywnych warunkach, przez kontakty z nowymi miejscami i z nowymi ludźmi, przez rozmowy i milczenie, przez wysiłek fizyczny, przez wszystkie zamyślenia zaczynasz powoli odkrywać samego siebie. W ciągu roku pracy żyłeś coraz bardziej po wierzchu. Teraz zaczynasz czuć, że ty – jesteś ty. Oddalony od swoich miejsc, od swoich ludzi, od swoich spraw, oceniasz z perspektywy to, coś robił, coś mówił – twoje ambicje, kontakty z ludźmi, strachy, małe czy większe nieuczciwości, kłamstwa, swoją sprzedajność. Potwierdzasz to wszystko wielkie, które w tobie tkwi, za którym tyle razy już się opowiadałeś. Stajesz się znowu sobą. Tym najlepszym sobą.
Kończą się wakacje, urlopy, wczasy. Za chwilę powrócimy do czterech ścian naszego domu, do naszych warsztatów pracy, włożymy ręce w codzienny trud. Za chwilę powrócimy do ludzi, z którymi żyjemy na co dzień, do tych samych twarzy, do tych samych uśmiechów, zmarszczeń brwi, odezwań się – dni zaczną się odwijać jak nagrany film.
Ale ty nie możesz być taki sam jak w poprzednim roku.Masz za sobą kolejny czas odpoczynku – czas spacerów, samotności, refleksji, modlitwy. Czas myślenia – prawie niedbałego jak przepływające obłoki na niebie – ale myślenia: nad sobą, nad swoim życiem.
Za chwilę wrócimy do swojej zwyczajności. Nawet już tęskno nam do pracy, już się zrywamy do tego, co przed nami, czujemy, że już dość przemyśleń, że już potrafimy lepiej. Jesteśmy pewni.
Życzę ci, żeby ta twoja mądrość zdobyta w szumie deszczu, w zieleni łąk, w brązach lasów, w wygwieżdżonym niebie nie prysła jak bańka mydlana w zetknięciu się z twardym murem codzienności.
Umieć odejść z posady, ze stanowiska, gdy misja skończona, zadanie wykonane – gdy już nie jesteś potrzebny. Umieć odejść bez histerii, pretensji, gdy już twoja godzina wybiła, chociaż tę pracę tak pokochałeś, chociaż się z nią tak związałeś. Bo już ciebie czeka nowe powołanie, bo już błyszczą nowe cele, wyrastają nowe obowiązki. Byłeś tylko chciał głowę odwrócić.
Jesień życia. Czas emerytury. Czas ciszy. Przeważnie dzieci są już wydane, rozeszły się po świecie. Jeszcze tu i ówdzie ich dziecinne drobiazgi. Jeszcze ich zdjęcia, teraz w albumach, troskliwie porządkowane. Czas mądrości – już za późnej. „Gdybym był taki mądry jak teraz, inaczej bym sobie urządził życie”. Coraz bardziej brak sił na wszystko. I upiory chorób straszące po nocach, dające znać o sobie również w ciągu dnia. Czas samotności. Uciekasz sprzed ciekawskich oczu. Wiesz o swoich zmarszczkach, pobrużdżonej twarzy, siwiźnie, przerzedzonych włosach, kaprawych oczach. Wstydzisz się swoich drżących rąk, nieporadnych ruchów. Jeszcze nie umiesz cierpliwie znosić, gdy odwracają się od ciebie z lekceważeniem, wstrętem nawet najbliżsi.
Ale może się zdarzyć, że tobie – coraz bardziej gardzącemu sobą i wstydzącemu się siebie usiądzie na kolanach wnuczka, popatrzy w twarz szeroko otwartymi oczkami i powie: „Dziadziu, jak ja ciebie kocham”. To jest niespodziewana łaska, jaką otrzymasz. Bo przecież zdawało ci się, że twojego zetlałego serca nie stać na miłość.
Starałeś się wszelkimi sposobami, by wcześniej nie umrzeć. Aż nadszedł trzeci wiek. I bądź za to wdzięczny. Ale nie zapomnij, że to czas szczególnego dojrzewania do śmierci. Czas zbliżenia do Boga. Głębokiej modlitwy. Uświadomienia sobie, że On Nieskończony, Niepojęty – jest Ojcem wyrozumiałym i przebaczającym.
Jest czas dziecięctwa, jest czas młodości, jest czas dojrzały, jest czas starości. Uwierz w to, że będziesz człowiekiem starym. Nie odgrażaj się, że nie doczekasz, że wcześniej umrzesz. Bo przyznaj, lata płyną i nie masz wcale zamiaru szybko oddać swojego życia. A więc musisz mieć na tyle odwagi, żeby sobie powiedzieć – będę człowiekiem starym – ze wszystkimi konsekwencjami tego słowa: fizycznymi i psychicznymi.
Pierwszym wnioskiem z tego stwierdzenia jest: spiesz się z życiem – póki jeszcze nie zanurzyłeś się cały w starość, wykorzystaj je jak najlepiej. Na twórczość, na pracę, na dawanie z siebie jak najwięcej, jak najintensywniej.
A po drugie – wyobraź sobie siebie jako człowieka starego. I zastanów się, co będziesz wtedy robił, żebyś się nie znalazł jak ryba wyrzucona na brzeg. Żebyś wtedy nie miał pretensji do ludzi, do Boga, do świata.
A po trzecie – nie gardź ludźmi starymi. To twoja podobizna, twój kształt, ku któremu idziesz. Obyś go przyjął z jak największą godnością.
Wpatruj się w groby twoich ukochanych. Pytaj: „Coście chcieli osiągnąć w życiu? Jakie były wasze dążenia, pragnienia, tęsknoty? Ile się z tego sprawdziło? Które uznaliście za niepotrzebne?”
Wpatruj się w groby twoich wielkich: myślicieli, artystów, polityków, żołnierzy. I pytaj ich, jakiej sprawie swoje życie oddali, o co im chodziło, o co walczyli.
I wiedz, że to są pytania również do ciebie, byś sobie odpowiedział, na czym ci naprawdę w życiu zależy.