Chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj
Wiarę mieć. Taką, iżby drzewa wyrywać, góry przenosić, morze uciszać, pożary gasić, chorych uzdrawiać, umarłych wskrzeszać.
Wiarę mieć. Żyć bezinteresownie, gdy wszyscy na wszystkim chcą zarabiać. Być ubogim, gdy wszyscy myślą tylko o tym, jak się wzbogacić. Pracować, gdy wszyscy swoje obowiązki lekceważą. Służyć ludziom, gdy wszyscy chcą, by im służono. Być miłosiernym, gdy wszyscy troszczą się tylko o siebie. Pozostawać w cieniu, gdy wszyscy chcą błyszczeć na świeczniku. Wiarę mieć.
Gdzieś w głębi naszej świadomości tkwi przeświadczenie, że aby być prawdziwym chrześcijaninem, należy rozdać wszystko, co mamy, ubogim i złożyć ślub ubóstwa. Wciąż nas nurtuje niepokój, że to codzienne życie, gdzie trzeba zarabiać, obliczać, kupować, sprzedawać, targować się, inwestować, oszczędzać, domagać się, płacić podatki – że to jest zawsze bagno. Jesteśmy przekonani, że najlepszym miejscem dla chrześcijanina jest góra objawienia czy przemienienia, względnie kościół, gdzie może trwać zjednoczony z Bogiem w modlitwie.
Na pewno twoje miejsce to góra, na której trwasz zjednoczony z Bogiem – miłością. Ale z niej musisz wciąż schodzić, by działać w miłości: przez twoje czyste ręce. A gdybyś z niej schodził i zabierał się do brudnych interesów, to by znaczyło, żeś na tej górze modlitwy w ogóle nigdy nie był.
Może przejść bardzo dużo czasu. Może przejść bardzo wiele lat. A ty zupełnie nie rozumiesz. I nagle stanie się. To bywa na modlitwie. A bywa i nie na modlitwie. Wyczytasz z tekstu, który tysiąc razy czytałeś. Usłyszysz z tekstu, który tysiąc razy słyszałeś. Nagle, jak błysk światła, które oświeci wnętrze ciemnego pokoju, zobaczysz ze zdziwieniem, z przerażeniem, z radością. I wtedy wreszcie zrozumiesz. I zadasz sobie pytanie, jak mogłeś żyć tyle czasu w nieświadomości. I zdaje ci się, że to już koniec, że ci to wystarczy. Że już więcej zrozumieć nie można i nie potrzeba. Że z tym światłem można iść aż do śmierci. Tylko ani się nie spostrzeżesz, jak z biegiem dni przygaśnie to, co świeciło w tobie jasnym światłem, jak wypłowieją kolory, jak wyziębniesz. Aż znowu przyjdzie chwila jedyna, może w innej sytuacji, warunkach. Znowu nagle zabłyśnie światło jak grom albo jak delikatna zorza poranna i znowu wszystko zrozumiesz. To będzie znowu jakaś podstawowa prawda albo jakiś szczegół, który na nowo ukaże ci wszystko, coś dotąd wiedział. I zdaje ci się, jakby się niebo otwarło. Taka radość, takie uniesienie, taka wdzięczność. Ale przecież to nie koniec. I to nie wszystko. To cię Bóg prowadzi. Tak dorastasz do pełni Chrystusowej, człowieczej.
Nasza kultura jest kulturą rocznic. Świętowanie wielkich wydarzeń z naszej przeszłości jest istotnym elementem budowania życia osobistego, jak i społecznego. Troszczymy się o to, żeby ich nie zapomnieć, ale powracać do nich, uobecniać je w sobie, przeżywać na nowo, identyfikować się z nimi.
Nasza religia chrześcijańska jest religią rocznic, wydarzeń z życia Jezusa. Uznaliśmy, że istotny dla naszego życia jest On sam i świętujemy Go przez powtarzanie Ostatniej Wieczerzy, którą ustanowił na pamiątkę śmierci i zmartwychwstania – ale właściwie na pamiątkę całego życia. Bo na śmierć i zmartwychwstanie zarobił sobie swoim życiem. Wobec tego świętujemy Adwent, Jego Narodzenie, Jego Chrzest, Wielki Tydzień i Wielkanoc, Wniebowstąpienie – by wrósł w nas.
Nasza kultura osobista jest kulturą rocznic. Bo każdy z nas jest bratem Chrystusa, synem Bożym. I świętujemy dzień naszego narodzenia i chrzest, i dostęp do Stołu Pańskiego i do dojrzałości chrześcijańskiej, i małżeństwo czy kapłaństwo, wreszcie śmierć – same wydarzenia i rocznice. Bo uważamy je za ważne dla naszego życia osobistego.
Nasza kultura narodowa jest kulturą rocznic. Bo każdy naród jest jak Chrystus – jak Syn Boży. I ma swoje narodziny i swój chrzest, okresy rozwoju, rozkwitu i chwile upadku, śmierci, ale i powroty do życia: zmartwychwstania. I świętujemy te wydarzenia i ich rocznice, bo te sprawy są naszymi sprawami, bo tamci ludzie to nasi bracia, podobni do nas we wszystkim.
Człowiek jest istotą, która daje świadectwo prawdzie. Ale najpierw trzeba tę prawdę zbudować w sobie. A to wcale nie jest łatwo. Jesteś wciąż oszukiwany. Pod pozorem prawdy, wolności wdziera się w ciebie głupota, małość, pazerność – wszystko co łatwe, przyjemne, wygodne, byle szybko, jak najprędzej. Prawdy trzeba szukać. Przez rozczarowania, pomyłki, błądzenia, grzechy, przez wciąż nowe odkrycia, olśnienia, zachwyty. Bierz ją z księgi ksiąg, jaką jest Biblia, bierz ją z wielkiej literatury. Czerp z księgi, którą jesteś ty sam; ze społeczeństwa, w którym żyjesz; z ludzkości, do której należysz. Czytaj z księgi, jaką jest przyroda, kultura i sztuka – buduj w sobie wszystko, co wielkie, mądre, całą wspaniałość tego świata, całą jego wolność.
A przekazujesz swoją prawdę, gdy wygłaszasz swoje credo, tłumaczysz swój punkt widzenia, swoją optykę. Gdy pouczasz, radzisz, odpowiadasz na pytania. A zwłaszcza przekazujesz ją sobą. Sobą ukazujesz swoją mądrość i głupotę, wielkość czy małość, prawość czy podłość, prostotę czy powikłane wnętrze, bezinteresowność czy interesowność. Sobą przekazujesz to, coś zbudował w sobie i co wciąż będziesz budował – do końca twoich dni.
Nie narzekaj, że potrzebują twojej pracy. Że liczą na ciebie, na twoją poradę, rozstrzygnięcie, pomoc, na to, co robisz, nad czym siedzisz, co organizujesz. I choć oburzają się, narzekają na ciebie, gdy się spóźniasz, gdy nie wykonasz tak, jak powinieneś, jak obiecałeś, jak się tego spodziewali, i choć zazdroszczą ci, gdy ci się uda, gdy ich zaskoczysz, olśnisz, to przecież czujesz, że jesteś obecny w świecie, powiązany z ludźmi najrozmaitszymi nićmi powinności, zależności, odpowiedzialności.
Najgorzej, gdy niczego od ciebie nie chcą, nigdzie na ciebie nie czekają, nie mają do ciebie żadnych pretensji, bo wiedzą, że nie potrafisz, nie umiesz – bo cię to nie obchodzi, bo ci się nie chce. Albo dlatego, że boją się ciebie, bo jesteś pyszny, pewny siebie, niemożliwy do współżycia. Są mili, ale tolerują cię jak gościa, jak mebel niepotrzebny, choć może nawet cenny, ale już po chwili chcą, abyś sobie poszedł, bo zawadzasz.
Może od samego początku nie chciałeś być potrzebny. Było ci wygodniej być niepotrzebnym. Mieć dzień wolny od rana do nocy wyłącznie dla siebie samego. A może dopiero potem utraciłeś ten dar potrzebności, wycofałeś się z niej. Ciążyła ci, zmęczyłeś się trudem służby. A może dopiero wtedy, gdy odeszły dzieci z domu, gdyś przeszedł na emeryturę czy rentę. A przecież potrzebność należy do istoty człowieka, do definicji człowieka. Bez niej nie da się żyć normalnie.
Najtrudniej jest tym, którzy otrzymali po jednym talencie: nam o ptasich mózgach i zajęczych sercach, z horyzontami na szerokość telewizora, z przewidywaniem na koniec swojego nosa, z wyobraźnią kanarka. Wychowani w suterenach wielkich spraw, na ciasnych podwórkach codziennego zalatania, mamy za towarzystwo gazety, za rozmówców kobiety od magla. Owszem, próbowaliśmy, ale tyle razy nam się nie powiodło, tyle razy sparzyliśmy sobie palce, dostaliśmy po łapach, tyle razy nas upokorzono, tyle razy zostaliśmy skrzywdzeni. Najchętniej chowamy się jak ślimak w skorupie, będąc przekonani, że i tak nie nadgonimy, a tym bardziej nie prześcigniemy – że nie wygramy. Liczymy tylko nasze przegrane, klęski, upadki. Narosła w nas nieśmiałość. Nie czekamy już na nic. Żyjemy okruchami, które spadają ze stołu wielkich tego świata.
Ale przecież ci mają najtrudniej w życiu – którzy najmniej otrzymali. Ci najmniej zdolni, którzy, mimo to, że dużo pracują, wloką się zawsze gdzieś na końcu. Nic im łatwo nie przychodzi. Okupują każdy krok znojem. A przy tym muszą się wciąż przebijać przez góry własnej nieśmiałości, ludzkich uprzedzeń. Tym najłatwiej o kompleksy, urazy, zahamowania. Nasuwa się im wciąż prosty wniosek: zrezygnować, ustąpić przed tymi, którzy mają dwa, pięć, dziesięć talentów, zaszyć się w mysiej dziurze i już nawet nie próbować, bo to i tak daremne. Prosty wniosek – wyrok śmierci dla siebie – dla nas, którzy otrzymaliśmy tylko po jednym talencie.
Talenty twoje to nie tylko to, co odziedziczyłeś. To nie tylko wychowanie, które otrzymałeś. Wciąż jesteś obdarowywany: ludźmi, ich zaufaniem, sympatią, miłością, spotkaniami, rozmowami, książkami, obowiązkami, wydarzeniami kulturalnymi, politycznymi, społecznymi, wakacjami, godzinami wolnymi od pracy zawodowej, pieniędzmi, rzeczami. Dzień za dniem rozgrywa się twoje życie, kształtuje się twoja osobowość w zależności od tego, co robisz z tymi talentami.
I z tych talentów przyjdzie ci się kiedyś rozliczać.
Na pozór najłatwiej jest żyć tym, którzy otrzymali po trzy albo po pięć talentów. Oni żyją bujnie, szeroko, rozrzutnie. Wciąż im starcza mądrości i sprytu. Nie potrzebują wiele pracować, a wszystko im się udaje. Żyją wciąż w otoczeniu ciekawych ludzi. Znajdują czas na wszystko. Zawsze mają pieniądze. Takim nawet błędy i grzechy są łatwo przebaczane. Patrzy się z wyrozumiałością na ich wybryki i ekstrawagancje.
A naprawdę stoi przed nimi ogromne niebezpieczeństwo zmarnowania swoich darów. Bo na to, co inni zdobywają z największym trudem, katorżniczą pracą, ślęczeniem od rana do wieczora, im wystarcza jeden rzut oka, przeglądnięcie materiału. A gdy zechcą się przyłożyć do pracy, uzyskują rezultaty niewspółmierne do wysiłku. W dodatku zawsze, na skinienie palca rzuca się do pomocy chmara ludzi, którzy za nich wykonują, ich zastąpią, odciążą, im załatwią. Wreszcie – to, co umieją, o czym stanowią – potrafią sprzedać w najlepszym opakowaniu i w najlepszym towarzystwie. I nawet gdy swoich pięciu talentów nie podwoją, ale część z nich stracą, to w oczach świata są i tak lepsi niż ci, którzy podwoili swój jeden talent. W oczach świata, bo przed Bogiem są potępieni.
To ci najmniej utalentowani najczęściej marnują życie. Brak im siły przebicia, brak im odwagi, by zagrać jednym talentem. Przestraszeni tym, że inni mają więcej, onieśmieleni, zakompleksieni tracą to, co otrzymali.
To jest ostrzeżenie również skierowane do ciebie, który nie jesteś geniuszem. Byś wiedział, jakie niebezpieczeństwo stoi przed tobą. Byś umiał wykorzystać jak najlepiej to niewiele, któreś otrzymał.
Umiesz wybierać ludzi? Potrafisz oddzielić plewy od ziaren? Fałszywych od prawdziwych. Tych, co zmyślają, od tych, co mówią prawdę. Tych, co obiecują gruszki na wierzbie i sami obrastają w pióra. Tych, co kręcą się jak chorągiewka na dachu, byle być przy władzy. Tych, co jak kameleon zmieniają kolor, byle zawsze zasiadać w wygodnym fotelu. Umiesz ich odróżniać od tych, co nie rzucają słowa na wiatr, od ludzi uczciwych, pracowitych, pochłoniętych troską o sprawy społeczne?
Umiesz dobierać sobie przyjaciół, którzy są dla ciebie jak bracia, którzy podobnie myślą, czują, patrzą w przyszłość, którzy cię nie zawiodą w trudnych sytuacjach, nie okradną, nie sprzedadzą, nie wpuszczą w maliny, nie wbiją noża w plecy?
Umiesz dobierać sobie mędrców, nauczycieli, proroków, którzy wyrażą doskonalej to, co w tobie tylko przeczuwane, pogłębią to, co myślisz, nazwą za czym tęsknisz, rozpiszą na program, ukonkretnią to, co najbardziej sprawiedliwe, polskie, ludzkie, twoje?
Można słuchać, nie słysząc, nie rozumiejąc, ślizgając się po powierzchni słów, dźwięków, wyrażeń. Bo tak to już jest, że z tego samego zdania można wysłyszeć rozmaite treści, znaczenia; z tego samego słowa, z tego samego mówienia można się rozmaitej mądrości nauczyć albo nie nauczyć wcale, albo zrozumieć opacznie, błędnie, albo zgorszyć się.
Umiejętność słuchania. Sztuka słuchania. Dochodzenie do istoty rzeczy. Odnajdywanie powiązań, relacji, wyciąganie wniosków. Dokonywanie już własnych odkryć, stwierdzeń, prawd.
Naucz się słuchania człowieka, który do ciebie mówi, gwaru tłumu, miasta, przyrody – szumu wiatru, lasu, morza – głosu świata. Bo można słuchać i nie słyszeć, i nie rozumieć, i tracić, i przegrywać.
Co ludzie mówią o tobie? Nie broń się, że nie słuchasz tego. A więc – co ludzie mówią o tobie? Żeś inteligentny, czy żeś dureń, żeś pracowity czy żeś leser? Żeś cwaniak, oszust, złodziej, gdy tylko się da, każdego wykiwasz, że na wszystkim robisz interesy, że na każdym robisz interesy, że każdego byś sprzedał? Czy żeś człowiek uczciwy? Żeś kłamca, że na twoje słowo nigdy liczyć nie można, czy że gdy obiecasz, to dotrzymujesz, żeś wierny? Żeś chorągiewka na dachu, czy że masz swoje przekonania? Żeś wierzący, czy że właściwie nie wiadomo? Co ludzie mówią o tobie?
Co ludzie mówią o tobie? Nie mów, że nie słuchasz tego. Posłuchaj. W tych mówieniach ludzkich często więcej niż źdźbło prawdy. I dla tego źdźbła prawdy warto wiedzieć.
Rozmowa to jest, po pierwsze, umiejętność słuchania, aby zrozumieć, o co drugiemu chodzi – zrozumieć jego koncepcję, punkt widzenia, propozycje, cele, zarzuty nam stawiane.
Dlatego rozmowa wzbogaca nas, poszerza nasze horyzonty, uzupełnia to, czego nie wiemy, wykazuje, gdzie się mylimy, dokonuje korekty, gdy przeceniamy czy nie doceniamy, ukazuje popełniane błędy, zmusza do ustępstw ze swoich niesprawiedliwych żądań, nieuzasadnionych roszczeń, pomaga sprecyzować nasze poglądy.
Warunkiem rozmowy jest chęć poznania prawdy i przełamania barier, jakie nas dzielą od ludzi – ale to pierwsze i drugie przychodzi nam najtrudniej.
Nie bój się. Nie bój się tego, co za progiem, co za drzwiami. Nie bój się tego, w co wchodzimy, tego co nas czeka, ku czemu idziemy. Nie sądź, że już wszystko przeżyłeś, wszystko wiesz i już cię nic nowego spotkać nie może, a to, co idzie, na pewno będzie gorsze, niebezpieczne, złe. Nie uciekaj wstecz, do tyłu, w dawność, bo naprawdę – jej już nie ma. Nie bądź emerytem, który chce pozostać tylko przy tym, co sobie zdążył nagromadzić, nazbierać, naskładać – który już wszystko wie lepiej. Nie bądź emerytem, niezależnie od tego, czy masz lat 10, 20, 50 czy 80.
Nie bój się. Bądź ciekawy tego, co idzie. Chciej przeżyć, chciej doznać, chciej się dowiedzieć, chciej zobaczyć. Włącz się w to wielkie święto całym sobą. Bo idziemy ku światłości. Nawet gdy potykamy się, błądzimy – to kierunek jest dobry. Bądź otwarty. Jeszcze przed tobą, przed naszym społeczeństwem niesłychane odkrycia, zaskakujące nowości, których nawet nie przypuszczasz. I ciesz się na nie. Bądź w drodze. Bądź młody. Niezależnie od tego, czy masz 10 lat, 20, 50 czy 80.
Wrysuj sobie do twojego herbu, zanotuj w zestawie spraw życiowych, że jednym z najważniejszych twoich zadań jest dążenie do mądrości. Powiedz to sobie i uwierz najmocniej, że nie jesteś jeszcze mądry dzisiaj ani mądrym nie będziesz jutro, ani przy twojej samej śmierci. Masz więc iść do mądrości jako do źródła swojej istoty, jako do warunku, bez którego nie jesteś człowiekiem.
Do tego potrzebna jest umiejętność słuchania. Umiej słuchać tego, co mówi do ciebie Bóg, tego, co mówi do ciebie człowiek. A więc na modlitwie chciej usłyszeć, dosłuchać się tego, co Bóg mówi do ciebie, czego od ciebie chce, co się Mu w tobie podoba, z czego nie jest zadowolony. Gdy chodzi o ludzi, szukaj ludzi mądrych. Przysłuchuj się temu, co mówią, o co im chodzi. Wsłuchaj się w ich mówienie. Staraj się wejść w świat ich myśli różny od twojego, a mogący cię wzbogacić, pobudzić do refleksji.
A gdy przyjdzie czas na twoje mówienie, dbaj, by to było twoje słowo, nie powtórzenie, coś wyczytał albo usłyszał, ale wyraz twojej mądrości – takiej, jaką masz na aktualnym etapie. Bez strachu, a może nawet z lękiem, że się zbłaźnisz, że się narazisz. Może się okaże, że trzeba się będzie wycofać, uzupełnić swoje zdanie czy poprawić. Ale nie wstydź się tego. Z założenia. Bo w herbie twoim stoi szukanie mądrości, bo w rejestrze spraw twoich najważniejszych jest odnotowane, że wciąż chcesz być mądrzejszy.
Jakich masz mistrzów? Do kogo zachodzisz, żeby pogadać, odpocząć, odprężyć się, wyżalić? U kogo szukasz ratunku, spokoju? Z kim jest ci dobrze? Kto cię kształtuje, kto ma na ciebie wpływ? Kto jest dla ciebie natchnieniem, inspiracją? Czy to dobry pasterz?
Dla kogo ty jesteś mistrzem? Jacy ludzie przychodzą do ciebie, ażeby odpocząć, znaleźć siłę i radość? Kogo ty rzeźbisz? Pomagasz żyć? Jesteś natchnieniem dobra? Jesteś dobrym pasterzem?
Dziękować Bogu za każdy dzień. Za słońce i za deszcz. Za wiosnę i zimę. Za morze i za góry. Dziękować Bogu za każdą chwilę życia, za każde uderzenie serca, za każdy oddech.
Ale dziękować Bogu i za ludzi. Za dobrych ludzi, za mądrych ludzi, za świętych ludzi, których Bóg dał nam spotkać na drodze życia. Z których słońca czerpiemy. Z których obfitości otrzymujemy, przez których dobro stajemy się dobrzy. Przez których mądrość coraz więcej rozumiemy. Przez których świętość dojrzewamy do kształtu Chrystusowego.
Nie wszyscy usłyszeli to, co ty usłyszałeś. Nie wszyscy zobaczyli to, co ty zobaczyłeś. Nie wszyscy zrozumieli to, co ty zrozumiałeś. Nie wszyscy przeżyli takie olśnienia, zachwyty, radości, jakie ty przeżyłeś. Bo pomiędzy tobą a Bogiem trwa ciągła więź.
Trzeba, abyś o tym świadczył: aby i oni usłyszeli to, co usłyszałeś, żeby i oni zobaczyli to, co zobaczyłeś, żeby i oni przeżyli takie olśnienia, zachwyty, radości, jakie przeżyłeś. Bo Bóg objawia się ludziom także przez ciebie.
Równocześnie, chciej usłyszeć to, co inni usłyszeli, zobaczyć to, co zobaczyli, zrozumieć to, co zrozumieli, przeżyć takie olśnienia, zachwyty, radości, jakie przeżyli. Bo Bóg ci się objawia również przez innych ludzi.
Proponuje ci, żebyś codziennie na 10 minut poszedł na spacer. Nie na zakupy, nie z psem, nie z kimś bliskim czy niebliskim, ale samotnie. A jak mi mówisz, że nie ma gdzie spacerować, bo ulice i ciasno – no to wejdź do kościoła. Usiądź i siedź 10 minut. A jeżeli nawet nie chcesz do kościoła iść, bo masz daleko, to siądź u siebie w pokoju przez 10 minut – na krześle, na fotelu czy na ziemi. I siedź. Albo spaceruj po pokoju przez 10 minut. Albo się patrz przez 10 minut w lustro – na swoją twarz. Codziennie. Najlepiej jakbyś wędrował na pustynię. Ale to jest nierealne. Wobec tego znajdź sobie swoją pustynię w formie tych 10 minut, które spędzisz samotnie ze sobą. Nawet nie przed Bogiem. Ze sobą.
To trudniejsze, niż ci się zdaje. Bo naprawdę wciąż uciekasz przed sobą, boisz się siebie. Nie chcesz widzieć, słyszeć, nawet zrozumieć.