Rodzi się nowe święto – święto kultury polskiej. Dziwne święto, bo świętowane również w nocy. Miasto zaroiło się od ludzi. Tłumy ciągnęły ulicami do muzeów nie tylko sztuki ale przyrodniczego, Archidiecezjalnego, Lotnictwa Polskiego. I nie tylko muzeów. Były odwiedzane takie miejsca, jak galerie obrazów, dom Mehoffera, Ogród Botaniczny, Pałac w Niepołomicach, oczywiście Wawel, Tyniec.
Ktoś powie: „Bo za darmo, to ludzie przyszli”. Naprawdę ukazało się, że to było nie dlatego, że za darmo.
Atmosfera, jaka panowała wśród tego tłumu, była niezmiernie przyjacielska, pogodna, radosna. Szli ludzie – uśmiechnięci, życzliwi, prawie wniebowzięci – żeby się wreszcie pozachwycać. Autentyczną mądrością i pięknem: obrazem, utworem muzycznym, chórem, orkiestrą, sceną teatralną – bo i to należało do tej nocy.
I tak miasto nabrało innego oddechu. Ukulturalniło się. Wreszcie nie było miejsca na politykę, na tematy gospodarcze. Można było przysiąść w Ogrodzie Botanicznym. Można było posłuchać muzyki, chórów w filharmonii czy w kościele św. Katarzyny. Można było zobaczyć fragmenty teatralnej sztuki. Można było pomyśleć i porozmawiać ze sobą samym, patrząc na obrazy Wyspiańskiego, Malczewskiego, Beksińskiego. Zapytać się siebie, skąd oni to wzięli. Czym żyje aktualnie nasza kultura polska. Aby dojść do stwierdzenia: „To wszystko jest nasze. To jesteśmy – my”.
Ludzie, którzy na co dzień tkwią w ciszy swoich naukowych gabinetów, pracowniach sztuki, pokazywali swoje dokonania, swoje dzieła, które wyrosły z ich przeżyć. Co wymyślili, napisali, skomponowali, to co im w duszy grało – jako malarze, rzeźbiarze, jako artyści, jako naukowcy najrozmaitszego gatunku i kierunku.
A my dumni jesteśmy z ich osiągnięć naukowych i artystycznych. Mamy czym się chwalić. Mamy kim się chwalić.
To wszystko stworzyło niesamowity nastrój – że można powiedzieć: Kraków stał się innym miastem, prawie nierzeczywistym, zaczarowanym, tak bardzo duchowym; tak jak to kiedyś napisał Konstanty Ildefons: „Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń”.
A tak w ogóle: Trzeba mieć na co dzień ulubionych poetów, pisarzy, malarzy; poszczególne obrazy czy rzeźby. Obyśmy byli wrażliwi na mądrość, na piękno artystyczne, muzyczne, malarskie, aktorskie, filmowe, fotograficzne. Aby być wrażliwym na krzyk, płacz, biedę, chorobę, nieszczęście, radość, prostotę, na dziecko, starca, śmierć.
Żeby każdy człowiek miał swojego Wyczółkowskiego, Kantora, Dudę-Gracza, Norwida, Gałczyńskiego, „Pana Cogito”. Żebyśmy mieli swoje mądre książki, utwory poetyckie, pieśni, melodie, które nas pobudzają do człowieczeństwa.
Takie przeżycia są nam potrzebne. Jak chleb codzienny.
**********
Na pierwszych stronach naszych gazet są przeważnie wytłuszczane zbrodnie, morderstwa, gwałty, przestępstwa, kradzieże, korupcja, a osiągnięcia naszych naukowców są wzmiankowane gdzieś po drodze. A przecież wartość narodu mierzy się szacunkiem, z jakim odnoszą się ludzie ulicy do swoich uczonych.
I dlatego, kiedy się zaczyna rok akademicki, trzeba się modlić za ludzi, którzy pracują naukowo oraz wychowują młodzież akademicką. I za studiujących – żeby zachowali swoją godność, żeby wiedzieli, po co przyszli na uniwersytet, czego się spodziewają, do czego dążą.
**********
„Poczytaj mi, mamo”.
Oswoić dziecko z książką. Oswoić je z czytaniem. Bo później przyjdą wichry i burze. I porzuci książkę, pójdzie w komputer – w laptopa, nagrania, płytki, taśmy. Odrzuci książkę – jako zbyteczny, przestarzały relikt.
Ale może powróci przez poezję, przez ukochaną powieść, książkę naukową, Biblię. Gdzie każde słowo, każde zdanie jest ważne. Jest coś więcej niż czytanie. To jest spotkanie. Nie tylko z autorem, ale z tą rzeczywistością, którą on zobaczył, usłyszał, przeżył, z czym chce się podzielić.
Jak z tego wynika, nie tylko tworzenie jest sztuką, ale odbiór też jest sztuką. Aby poprzez utwór dojść do przeżycia artysty. Do spotkania Tego, który jest – Pełnią.
**********
„Ecclesia semper reformanda est”. Takie określenie obowiązuje w Kościele. „Kościół jest wciąż reformowalny”.
To pokazał Grzegorz Wielki, który w czasie swojego pontyfikatu wprowadził rozmaite reformy, ale najbardziej charakterystyczna była reforma liturgiczna. Wprowadził śpiew, który się nazwał od niego „chorał gregoriański”.
Ale nie możemy powiedzieć: „No, to osiągnęliśmy cel. Dążyliśmy do uporządkowania śpiewu liturgicznego i papież Grzegorz to zrealizował na najwyższym poziomie”.
Były też i ważniejsze reformy.
Przykładem tego jest chociażby św. Tomasz z Akwinu – najwybitniejszy średniowieczny teolog Kościoła katolickiego. Zdawało się, że osiągnęliśmy szczyt, że tak świetna teologia, oparta na tak świetnej filozofii arystotelesowskiej nie potrzebuje żadnych uzupełnień. Okazało się, że nieprawda. Że trzeba przełożyć tę teologię na język współczesnych filozofów.
W naszej epoce przeżyliśmy Sobór Watykański II, który był kolejnym aggiornamento – przystosowaniem Kościoła do świata współczesnego. Ale i teraz nie myślmy, że to ostateczna reforma.
Bo zmieniają się czasy, bo się pojawiają nowe punkty widzenia, bo się przesuwają dominanty, bo się zmieniają sposoby myślenia, bo rodzą się nowe filozofie, nowe zasady, którymi się kieruje cały świat. I Kościół musi nadążyć, żeby nie mówić językiem tych ludzi, których już od dawna nie ma.
**********
Królowa Jadwiga Andegaweńska została w naszej pamięci również legendami. Jedna z legend związana jest z krakowskim kościołem Karmelitów Trzewiczkowych, który był w budowie. Razu pewnego – jak chce legenda – przyszła tam królowa Jadwiga. I cieszyli się ludzie, że ich królowa jest między nimi. A ona wypatrzyła kamieniarza, na którego twarzy nie było blasku radości. Zatrzymała się przy nim, spytała, czemu jest taki smutny. Żona choruje – a nie stać go na lekarza i lekarstwa. Królowa nie miała przy sobie pieniędzy. Rozglądnęła się bezradnie i zobaczyła na swoich bucikach złote klamry. Schyliła się, oparła stopę o kamień, odpięła klamrę i dała mu. W kamieniu pozostał ślad jej stopy, który można oglądać – jak chce legenda.
Tyle legenda. Historia mówi, że była człowiekiem wielkiego formatu – świetnym politykiem, mądrą królową, dostrzegającą problemy naszego państwa.
**********
W profesorze Janie Kantym, świętym Janie z Kęt, urodzonym w 1390 r., wyniesieni są na ołtarze wszyscy profesorowie pracujący jak on naukowo, wychowujący jak on swoich studentów. Takich świętych profesorów na przestrzeni wieków trwania Akademii Krakowskiej, Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest mnóstwo. Takich samych jak on – pracowitych, pochylonych nad tajemnicami świata, przygotowujących starannie swoje wykłady, poprawiających prace magisterskie, licencjackie, doktorskie, troszczących się o poziom intelektualny i poziom moralny swoich studentów.
W świętym Janie Kantym, profesorze Akademii Krakowskiej, oddajemy cześć wszystkim tym właśnie profesorom, którzy traktowali swoje powołanie odpowiedzialnie – przed Polską, przed światem.
**********
Tak przyzwyczaiło nas średniowiecze, że ideał chrześcijanina to zakonnik, zakonnica, pustelnik, pustelnica.
I pojawił się Franciszek Salezy. Urodzony w Sabaudii 21 sierpnia 1567 r. Założyciel zakonu sióstr wizytek. Człowiek kulturalny, wprost elegancki. Dobrze wykształcony, mówiący świetnie po francusku, piszący znakomite książki – jego sztandarowa pozycja to „Filotea”, biła rekordy popularności. Uśmiechnięty, otwarty, uczestniczący w publicznych dyskusjach z kalwinami, w czasie których nie obrzucał przeciwników exkomunikami, ale z dobrocią tłumaczył istotę Ewangelii. Poza tym mówił, że modlitwa to nie klepanie tekstów wyuczonych na pamięć albo wyczytywanych z książek, ale to przeżycie mistyczne, to złączenie z Bogiem. Tłumaczył, że niekoniecznie trzeba wstępować do klasztoru, żeby być świętym. Człowiek świecki, gdy spełnia swoje powołanie jako ojciec, matka, żona, mąż, dziecko, pracownik jest na drodze świętości.
**********
Maryja nawiedziła świętą Elżbietę. Nie: odwiedziła ją. Nie wpadła na chwilę, zapytując: „Jak się czujesz? Dobrze wyglądasz jak na twoje lata”. Może zrobiłaby jej jeszcze coś do picia, a potem pożegnała się i wyszła.
Maryja nawiedziła świętą Elżbietę. To znaczy przyszła i została przez kilka miesięcy.
Siostry wizytki są takim zgromadzeniem wobec nas jak Matka Najświętsza wobec świętej Elżbiety. Przyszły nie na to, żeby powiedzieć: „My tak tylko na chwilę. Porozmawiamy, napijemy się czegoś, zjemy, czym nas poczęstujesz, i pójdziemy dalej”. One zostały. I są przez 400 lat. Jak Bóg pozwoli, to będą tak trwały w Kościele. Nawiedziły nas. I wsłuchują się w nasze kłopoty i przejmują się naszymi potrzebami. Chcą nam pomóc. Modlą się w naszych sprawach. Rozmawiają, gdy przyjdziemy do nich, żeby poradzić się, żeby usłyszeć słowa pociechy, żeby znaleźć sposób na dalsze życie, pełne niespodzianek i trudności, które się pokomplikowało.
**********
Żyją po drugiej stronie muru. W kościele jesteśmy my – świeccy, a za ścianą są one – siostry wizytki. Łączy te dwa pomieszczenia kościół.
Nie znamy ich. Wiemy, że jest siostra zakrystianka, ekonomka, infirmerka, furtianka. Jest matka przełożona. Anonimowe. Nawet nie wiemy, skąd przyszły, jak się nazywają.
Porzuciły świat. Dla nich wszystko jest nieważne, co jest w świecie i co jest światem. Ważny jest Bóg. Gdyby mogły, to by poszły na pustynię. Bezludną. Żeby trwać przed Bogiem na każdą chwilę swojego życia. Ale u nas w Polsce jest to niemożliwe. Pustyni nie ma. Poza tym są zimna, temperatury poniżej wytrzymania. Wobec tego zgromadziły się w klasztorze, porzuciwszy wszystko.
Założone przez świętego Franciszka Salezego. Ze specjalnym zaleceniem modlitwy kontemplatywnej, mistycznej. Nie ustnej, ale duchowej. I z poleceniem pomagania ludziom.
Czy są lepsze od nas? Czy jesteśmy gorsi niż one?
To jest kwestia innego powołania. Do czego innego powołał nas Bóg, do czego innego powołał je Bóg.
Czy są szczęśliwe? Czy siostra jest szczęśliwa, że jest zakonnicą? Że jest wizytką?
Czy jesteś szczęśliwy, że jesteś świeckim, świecką? Że jesteś żoną? Że jesteś mężem? Czy nie trzeba było iść do klasztoru?
To jest kwestia powołania. Można być świętym świeckim, można być świętą zakonnicą – po równo.
**********
Urodzony we Francji w 1581 r. Otaczał opieką najuboższych. Zakładał schroniska, domy opieki, szpitale, seminaria duchowne. Wprowadził zwyczaj rekolekcji przed święceniami kapłańskimi.
Mówią, że razu pewnego przyszła do świętego Wincentego a Paulo jedna z sióstr nowo przyjętych do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia, założonego przez niego. Powiedziała: „Czy my musimy chodzić codziennie na Mszę świętą? Tylu jest chorych w szpitalu, tylu potrzebuje opieki, a my się modlimy”. Święty Wincenty miał odpowiedzieć: „Wiesz, po co jest Msza święta? Żeby ci ten dzban nie zaciążył w ręce”. A dzban był pełen zupy dla chorych.
Ale święty Wincenty był oskarżany, że zakwestionował klasztory klauzurowe. Że zaprosił siostry żyjące w klauzurze, żeby weszły w lud – w potrzeby ludzi. Zwłaszcza biednych, chorych, starych. Zarzucano mu, że siostry szarytki nie składają ślubów zakonnych. Jedyny ślub jest przez nich dokonywany nie na całe życie, ale na jeden rok. I bez żadnych ceremonii uroczystych, tylko podczas Mszy świętej mają powiedzieć Bogu: „Zostaję w klasztorze na rok. A potem, co mi polecisz, Boże, w moim natchnieniu, będę robiła”.
**********
Brat Albert – Adam Chmielowski urodził się w 1845 r. Był znanym artystą malarzem, ale poświęcił życie bezdomnym. Założył Zgromadzenie Braci Albertynów i Sióstr Albertynek, oparte na pierwotnej regule św. Franciszka z Asyżu.
Człowiek, który ulitował się nad biedakami, pijakami, bezdomnymi, głodnymi, starymi, schorowanymi, narkomanami, złodziejami, bandytami, bez dachu nad głową, znajdującymi w zimie schronienie w ogrzewalniach.
Zaczął ich wspierać z pozycji dobrodzieja. I został odrzucony. Wtedy ubrał się w sutannę z koca, zamieszkał z nimi. Jeździł po Krakowie na wózku z dzwonkiem i zbierał dla nich od handlarzy produkty żywnościowe.
Jak dobrze, że w Krakowie jest miejsce dla świętej królowej – Jadwigi, ale równocześnie dla człowieka, który był bezdomny, jak ci, którymi się opiekował.
Mówią, że gdy przychodził do kogoś w gościnę, to przynosił ze sobą bochenek chleba i kładł na stole. Zapytany, czemu to robi, mówił – jak legenda niesie: „Trzeba być dobrym jak chleb, który leży na stole; każdy może podejść, ukrajać sobie kromkę i posilić się”.
Zostawił kilka obrazów. Jeden, najbardziej charakterystyczny, pod tytułem: „Ecce Homo” – portret Jezusa cierniem ukoronowanego, z trzciną w rękach, w czerwonej chuście na ramionach.
Każdy z nas ma swoich biedaków. Każdy z nas ma swoich podopiecznych, o których się troszczy i zabiega. Każdy z nas ma swoich przegranych, niezaopiekowanych ludzi.
Każdy z nas jest przegranym, niezaopiekowanym, samotnym człowiekiem.
**********
Józef Kalinowski, urodzony w 1835 w Wilnie, zdolny, wykształcony, był oficerem armii rosyjskiej.
Gdy wybuchło powstanie styczniowe, zdawał sobie doskonale sprawę, że to nie ma żadnych szans powodzenia. Ale wystąpił z wojska rosyjskiego, włączył się do powstańców. Powierzono mu dowództwo odcinka wileńskiego. Sprawował władzę, jak na warunki które miał, znakomicie.
Zaaresztowany, skazany na śmierć, wybroniony na 10 lat katorgi syberyjskiej. Po powrocie wyjechał do Paryża. Zatrudniony przez Czartoryskich jako wychowawca – późniejszego sługi Bożego – Augusta Czartoryskiego. Z kolei zdecydował się na wstąpienie do zakonu. Wybrał zakon surowy – karmelitów bosych. Przyjął imię zakonne Rafał. Pracował długie lata w Czernej, w Wadowicach, w Krakowie. Zreformował zakon. Był świetlaną postacią. Już za życia w opinii świętości. Zmarł w 1907 roku. Kanonizowany w 1991 roku.
Można pytać: Po co włączył się do powstania, gdy wiedział, że to jest samobójstwo.
Chyba chciał ponieść los swoich rodaków.
**********
Urodzona w Sieprawiu 9 września 1881 r. W 1897 r. udała się do Krakowa. Pracowała jako służąca. W 1912 wstępuje do tercjarek św. Franciszka. W czasie wojny pomaga w krakowskich szpitalach. I w tych paru słowach streszcza się jej życie.
Była zwyczajną służącą – tak nazywano i nazywają kobiety spełniające usługi domowe. Jest pośród świętych polskich razem z naszą królową Jadwigą, ze świętym Albertem, ze świętym Stanisławem Biskupem Męczennikiem, ze świętym profesorem Janem Kantym. Ogłoszeni przez Kościół, przez społeczność chrześcijańską, która obserwowała życie Anieli Salawy. Nie było w jej życiu wielkich cudów. Nie napisała mądrych rozpraw teologicznych. Nie była w żadnym zgromadzeniu zakonnym. Nie miała szczególnych objawień – takich chociażby jak miała Faustyna. Wypełniała swoje powołanie.
**********
Ojciec Pio, urodzony w 1887 r. w Pietrelcino, koło Benevento, święcenia kapłańskie otrzymał w 1910 r. Został skierowany do pracy duszpasterskiej w San Giovanni Rotondo.
Był umęczony do niemożliwości. Ciągnęły do niego całe Włochy. Nieustannie otaczały go tłumy. Uzdrawiał, przewidywał, odgadywał. Czyhano na niego, na słowo, spojrzenie, odpowiedź. Stygmaty pojawiły się na jego ciele w 1918. Ale podejrzewano go – że symuluje, że udaje, że to nieprawda, że to nie są prawdziwe rany. Przyszły także zakazy. Najboleśniejsze, bo ze strony przełożonych. Zakaz spowiadania, zakaz odprawiania Mszy świętej, zakaz mówienia kazań. Księżom zakazywano prowadzić pielgrzymki do jego klasztoru. Na dwa dni przed śmiercią w 1968 roku znikły stygmaty.
Jeżeli byli tacy, którzy mu zazdrościli, to można im powiedzieć: Nie mają czego zazdrościć. Bo płacił ciężko za popularność, która towarzyszyła mu prawie całe jego kapłańskie życie.
**********
Karolina Kózkówna urodziła się we wsi Wał-Ruda w 1898 r. Ukończyła ludową szkołę podstawową. Pomagała wujowi, Franciszkowi Borzęckiemu – społecznikowi – w prowadzeniu świetlicy i biblioteki. Katechizowała okoliczne dzieci. Zajmowała się ludźmi chorymi i starszymi. Zginęła w 1914 roku, broniąc się przed zgwałceniem.
Bóg jest uwielbiony przez wielkich męczenników, których sławę niesie cały Kościół. Ale również jest uwielbiony przez prostych ludzi, wypełniających swoje powołanie z gorliwością ucznia Jezusowego. Tak jest w wypadku błogosławionej Karoliny Kózkównej.
**********
Urodziła się 25 sierpnia 1905 roku. Ukończyła trzy klasy szkoły podstawowej. Wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Znana jest jako apostołka Bożego Miłosierdzia. Liczne objawienia siostry Faustyny poznać można z jej „Dzienniczka”, pisanego na polecenie spowiednika, ks. Sopoćki.
To coś znaczy, że Jezus Miłosierny objawił się Polsce. Czegoś Bóg się od nas domaga! Bo trwa u nas czas niemiłosierny i Bóg chce nas ratować. Nawołuje nas do miłosierdzia przez siostrę Faustynę Kowalską i księdza Michała Sopoćkę. Bo nie wystarcza uwierzyć, że Bóg jest Miłosierny. Ale trzeba być miłosiernym dla drugiego człowieka. Byśmy darowali tym, którzy nas skrzywdzili. Byśmy przepraszali tych, których skrzywdziliśmy.
I jeszcze: upominajmy się o miłosierdzie w radiu, w telewizji, w prasie. O miłosierdzie u tych, którzy są skłóceni, zwaśnieni, którzy nienawidzą swoich bliźnich. Żeby w naszych rodzinach, w zakładach pracy, w życiu publicznym panowała wyrozumiałość, życzliwość. Aby nasz naród był wzorem dla innych narodów w miłości braterskiej, we wzajemnej pomocy. My, którzy zostaliśmy obdarzeni Faustyną i Michałem.
**********
Trudno zrozumieć Powstanie Warszawskie. Na to trzeba się wczuć w tamten czas. W tamten okrutny czas.
Byliśmy po wojnie w 39 roku. Straszliwej wojnie, niespodziewanej, zaborczej, bezwzględnej, nieludzkiej wojnie, gdzie ginęli żołnierze razem z cywilami. Byliśmy po pięciu latach okupacji hitlerowskiej. Gdzie obozy koncentracyjne, łapanki, rozstrzeliwania i głód. Gdzie Herrenvolk wgniatał nas w ziemię.
Ale przyszedł rok 44. Klęskę ponoszą armie niemieckie na wschodnim i zachodnim froncie. Tylko nie trzeba się łudzić, to jest jeszcze kolosalna potęga militarna. Maszyna wojenna funkcjonująca precyzyjnie.
Ale nie chcą o tym myśleć ludzie podziemnej Armii. Nie chce o tym myśleć społeczeństwo polskie. Zwłaszcza Warszawa, która jako stolica czuje się odpowiedzialna za cały kraj. Zwłaszcza Warszawa – tak doświadczona w wojnie 39 roku. Domaga się powstania, które by choć w części wyrównało krzywdy, jakie poniósł naród polski.
Ale na to, żeby planować powstanie, potrzeba zacząć myśleć o broni – skąd wziąć broń?! Nie wyprodukujemy w piwnicy karabinów maszynowych, artylerii, czołgów, samolotów. Musimy je sprowadzić. Jak sprowadzić broń? Owszem, sprzedadzą nam Stany Zjednoczone, sprzedadzą Anglicy. Ale jak dostarczyć tę broń powstańcom? Zwłaszcza Warszawie. Samolotami? Gdzie będą lądowały te samoloty pełne broni, skoro kraj jest w rękach niemieckich? „Wydrzemy – tę broń – z rąk nieprzyjaciela” – wołali zapaleńcy. Dziecinne mrzonki. Marzenia jak w bajce. Na to, żeby zacząć powstanie, potrzeba broni! Trzeba mówić z Amerykanami, z Anglikami, z ludźmi radzieckimi. Żeby to nie była awantura warszawska czy nawet polska, ale operacja wkomponowana w aliancki plan strategiczny. Trzeba rozmawiać. Trzeba uzyskać obietnice, przyrzeczenia, realne propozycje. Chociażby takie, że samoloty alianckie będą mogły lądować na radzieckich lotniskach, tuż przy granicy wschodniej Generalnego Gubernatorstwa. Na to trzeba rozmawiać z Rosją radziecką, przeciwko której – nie okłamujmy się – było również wycelowane całe powstanie. Rozmów nie było.
I pomimo to padł rozkaz: zaczynamy. 1 sierpnia 1944 roku, godzina 17.
Z czym?! „Bo na tygrysy mamy vis’y” – śpiewali ironicznie „malowani chłopcy”. Na niemieckie czołgi najnowszego typu – „tygrysy” mamy rewolwery. Śmieszne. I jakby to jeszcze dodać – nawet tych rewolwerów nie było. Gdy hitlerowski pociąg pancerny zmierzał ku Warszawie, padł rozkaz: „Wysadzić w powietrze szyny”. Ale czym? Nie było dynamitu! No to rozkręcić szyny. Ale pociąg tuż.
I tak ginęli „chłopcy malowani”, „malowane dzieci”.
To, co się działo na górze – rozmowy, debaty dowódców, polityków – to nie schodziło prędko na dół. Żołnierz szeregowy powstańczy był pewny, że gdy kazali się bić, to wszystko jest przygotowane i dopięte na ostatni guzik! Wszystko gra! To wszystko jest pewne! Broń będzie! Skąd, nikt nie pytał. Będzie! Bo zaczęliśmy! Bo dali rozkaz: Zaczynamy!
Nie było broni. I tak ginęli nasi „chłopcy malowani” i „malowane dzieci”.
A Zachód patrzył obojętnie na nasz los. Jeszcze raz okazał się obojętny na polskie zmagania. Nawet gdy powiedzmy: wariackie – ale przecież trzeba było je wesprzeć! Nie wsparli. I tak się patrzył Związek Radziecki ironicznie, z satysfakcją, nie dopuszczając ani jednego samolotu, który postrzelany chciałby wylądować na ich lotniskach; musiał lecieć do baz włoskich albo afrykańskich. Przeważnie nie dolatywał.
Przez całe 64 dni chcemy pamiętać, modlić się w naszych pacierzach codziennych, w naszych Mszach świętych niedzielnych za naszych bohaterów. Za nasze piękne dziewczęta i pięknych chłopców, którzy oddali swoje życie za naszą wolność. Za naszą godność! Polską godność! Za nasz polski honor! Nie otrzymując za to nic.
**********
Profesor Kazimierz Gumiński. Urodzony w 1908 roku, zmarł w 1983. Profesor chemii fizycznej Uniwersytetu Wrocławskiego i Politechniki Wrocławskiej oraz chemii teoretycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Człowiek o wyjątkowej inteligencji. O wielkim talencie naukowca w najlepszym tego słowa znaczeniu, który otwiera nowe światy – przed sobą, przed uczniami, przed kolegami. Uosobienie pogody, optymizmu. Chociaż żył w czasach okrutnych. Zawsze uśmiechnięty, serdeczny. Wobec kolegów – braterski. Dzielił się swoją mądrością. Szła za nim chmara doktorantów, ludzi których habilitował, którym pomagał w dochodzeniu do profesury. Nie bał się, że przewyższą go, że zagrożą w jego piedestale naukowca, profesora, przyjaciela studentów i ludzi pracujących naukowo.
Dodać trzeba, że w tych okrutnych czasach nie bał się, nie wstydził się tego, że jest wierzącym i praktykującym katolikiem. Że się przyjaźni z księżmi, że chętnie bywa w ich towarzystwie – co na tamte czasy było wybitnym znakiem odwagi.
**********
Urodzony w 1947 r. na Podlasiu. Jako kleryk odbył służbę wojskową w specjalnej jednostce dla kleryków, wyróżniając się odwagą w obronie swoich przekonań. Od lutego 1982 celebruje Msze święte za Ojczyznę. Wygłasza kazania patriotyczno-religijne. Szykanowany przez władze; zamordowany 19 X 1984 roku.
Było wcześnie rano i jak zwykle wyszedłem na plażę w Dębkach. O tej porze było pusto. Jak okiem sięgnąć, w lewo czy w prawo, nie było człowieka. W tym wypadku był człowiek. Klęczał w piasku, twarzą zwrócony ku morzu. Byłem zaskoczony. Ubrany był w sztruksowy garnitur, beżowy. Nie rozpoznawałem go. Dopiero gdy podszedłem z boku, stwierdziłem: „A, to Jerzy”. Popiełuszko, ksiądz. Przyjechał. Tak jak zapowiadali państwo Wende. Zamieszkał u nich.
Potem odprawialiśmy Mszę świętą o godzinie 19. Codziennie. W dwójkę, czasem on sam, czasem ja sam.
A wieczorem szliśmy na herbatę do przyjaciół. Często do państwa Wolskich.
To był rok 1984. Chociaż oficjalnie stan wojenny został zniesiony, to przecież nie był to stan pokoju. Dyskusje toczyły się bez końca; nawet z przekrzykiwaniem. On milczał. Gdy ktoś się do niego zwrócił, odpowiadał po cichu, krótko. I znowu milczał.
A ja myślałem: „Jak to może być, żeby ten nieśmiały człowiek, cichy, spokojny, swoimi kazaniami i Mszą świętą odprawianą za Ojczyznę raz w miesiącu porywać potrafił masy robotników – z Ursusa i nie tylko”.
**********
Świętujemy rocznice „Solidarności”. Patrzymy na zdjęcia z tamtych lat i wierzyć nam się nie chce, że to było możliwe. W jednym szeregu idą Wałęsa, ksiądz Jankowski, Mazowiecki, Walentynowicz. Trzymając się za ręce. Szczęśliwi, radośni – solidarni.
Tak nam się przypomina powiedzenie papieża Jana Pawła II, który przyjechał do Polski z kolejną wizytą. Powiedział: „Nie ma solidarności bez miłości”. To jest istota sprawy.
Brakło nam miłości. I wszystko się posypało.
Na sztachetach strajkującej stoczni widniały obrazki Matki Boskiej Częstochowskiej.
Czy Ona jest jeszcze Królową Polski, naszą Królową? Czy my jeszcze jesteśmy Jej poddanymi? Czy choć trochę upodabniamy się do Niej? Czy tego chcemy?
A Tyś Królową pokoju. Panną mądrą, Panną roztropną, Panną wierną. Nie przeklinałaś wrogów Twojego Syna, którzy Go ukrzyżowali.
Orkiestry grały. Najlepiej orkiestry dęte. Pielgrzymi wędrujący na Jasną Górę śpiewali: „Królowo Polski, módl się za nami. Za nami, na pewno nie za tamtymi. Tyś jest naszą Królową. Nie ich Królową. My poddanymi Twoimi. Nie oni.
Nie ma przebaczenia dla naszych wrogów politycznych. Gorszymy się, jak oni mogą nazywać Ciebie swoją Królową. Wszystko, co budują, niech będzie przeklęte. Bo to wszystko na szkodę naszemu narodowi. Wszystko, co chcą realizować, jest na zgubę państwa polskiego”.
Grają puzony, podnosi się zasłona na Obrazie Jasnogórskim, klękają. Modlą się podzielone rodziny, skłóceni przyjaciele, którzy mówią o sobie, że są prawdziwymi patriotami.
Bo kto naprawdę jest prawdziwym patriotą, kto naprawdę kocha Polskę? Czy ci, czy tamci?
Tak naprawdę, to jedni i drudzy kochają Polskę. Ale ta miłość jest zazdrosna. Nie znosi ustępstw, wspólników. A tu trzeba kochać, być solidarni na co dzień, nie tylko od święta, żeby uratować siebie, tamtych i Polskę. Trzeba wyciągnąć rękę do zgody. Zdobyć się na wyrozumiałość, tolerancję, ustępstwa. Ale to wymaga prawdziwej miłości, a na to już – czy jeszcze – nas nie stać.
Ale po to pielgrzymowanie na Jasną Górę i do innych sanktuariów maryjnych i niemaryjnych, na to nasze litanie maryjne i niemaryjne – żeby powróciła nasza polska wielkość, polska solidarność.
**********
Przeszłość odchodzi w cień. Gasną kolory. Mylą się daty, fakty, nazwiska. Aż natkniemy się na zdjęcia wypłowiałe! Z czasu wojny. I patrzymy, nie dowierzając, na stosy trupów, na rozstrzeliwania ludzi, na powieszonych na szubienicy, na głodne dzieci, na zamarzniętych w śniegu. Nie dowierzamy prawie zdjęciom. Że to niemożliwe, nie do uwierzenia, żeby człowiek tak zabijał człowieka.
I przecieka do nas strach przed tamtym czasem, przed tamtymi okropnościami. I rodzi się podejrzenie, że to nie koniec. Że zbrodnia może się powtórzyć. Jeżeli nie na naszym pokoleniu, to na następnym.
Jan Paweł II był człowiekiem, który był z tamtych czasów. Miał świadomość tragedii polskiej, europejskiej, światowej, która się nazywała drugą wojną światową. I w roku 1986 zwołał do Asyżu wszystkich przedstawicieli wielkich religii, aby modlili się o pokój.
Paradoksalnie, uwaga świata skierowała się na wymiar ekumeniczny tego wydarzenia, a przeoczono ten fakt, że to nie chodziło o ekumenizm, ale o pokój. Religie były potraktowane jako święte narzędzie, mające przynieść światu pokój.
Bo każda religia prawdziwie potraktowana głosi pokój. Głosi Boga, który jest Pokojem. Trzeba więc powtarzać Asyż. I powtarzamy.
**********
Jezus obiecuje, że kto pójdzie za Nim, będzie szczęśliwy, jakby otrzymał sto domów, stu braci, sto sióstr, sto matek, sto dzieci, sto pól. Tyle radości?
Stałem przy grobie Jana Pawła II. Wtulony w niszę muru, myślałem: Chwalą cię za wolność, którą żyłeś i której nauczałeś. Stawiają ci pomniki, piszą o tobie książki. Ażeby być wolnym, trzeba przezwyciężyć bojaźń, która w każdym z nas tkwi, strach, tchórzostwo, obawę, że nam się może to samo zdarzyć, co niejednemu się zdarzyło, że go zadeptali.
Ale jak być wolnym, skoro cię pouczają, że najważniejszy jest słodki uśmiech wyuczony na telewizyjnych reklamach. Jak być wolny, skoro gdy zrobisz krok prawdziwej wolności, to cię okrzykną wszystkim najgorszym. Jak być wolny, skoro za wolność trzeba płacić – często osamotnieniem, niezrozumieniem. Lepiej jest nie nadstawiać karku, przytaknąć, zgodzić się z tymi, którzy są przy władzy; lepiej uciekać, odejść, zamilczeć, żeby się uratować. Lepiej wyprzeć się potępionego, zerwać z nim wszelkie kontakty.
Tylko wtedy nie spodziewaj się, że będziesz szczęśliwy.
**********
Mówisz: „Tak, jestem na wyższych studiach, ale nie mam wielkich szans. Nie jestem z Warszawy, a nawet nie jestem z Krakowa, jestem z prowincjonalnego miasteczka. Gdzie mi tam do wielkiego miasta. Studiuję, ale bez przekonania”.
On był też z prowincjonalnego miasteczka. Z małych Wadowic. Gdzie rynek, parę wąskich uliczek – i codzienność. Co zjeść, co wypić, jak zagospodarzyć. Żeby żyć, żeby przeżyć, żeby dożyć. Żeby jakoś funkcjonować, nie dać się zadeptać sąsiadom – tym z naprzeciwka i tym z boku, tym bliskim i tym dalekim. Zapyziałe życie małych miasteczek.
On był też z zapyziałego miasteczka.
Ale miał w sobie pragnienie wielkości. Miał w sobie instynkt wielkości. Żeby nie dać się sprowadzić do prowincjonalnego myślenia, prowincjonalnego chcenia, prowincjonalnych ambicji. Miał w sobie pragnienie dużego formatu, szerokich horyzontów, wielkiego nieba nad głową. I potrafił znaleźć w tym małym środowisku dyrektora swojego liceum – Królikiewicza, który był fanatykiem teatru. Wielkiego polskiego teatru. Teatru Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego.
Ten sam instynkt przyprowadził go na wyższe studia do Krakowa. I tutaj odkrył sobie bliskich ludzi, tak jak on tęskniących za wielkością, za wielkim formatem. Zaprzyjaźnił się z rodziną Kydryńskich, Szkockich. Bezbłędnie trafiał na ludzi sobie podobnych.
Gdy przyszedł czas okupacji, napotkał Jana Tyranowskiego – mistyka, zaprzyjaźnił się z Mieczysławem Kotlarczykiem z Wadowic, reżyserem teatralnym, aktorem. W tym czasie nieludzkim potrafił być człowiekiem, który wie, co chce, do czego dąży.
A potem już potoczyło się. Wielki arcybiskup Stefan Sapieha. Seminarium duchowne. Przyjaźń z Ignacym Różyckim, profesorem dogmatyki. Studia doktoranckie w Rzymie – wypchnięty tam przez Sapiehę, zakochał się w „wiecznym mieście”.
Powrót do Krakowa. Duszpasterstwo studentów u Świętego Floriana. Wycieczki. I praca w małym środowisku, jaki tworzy zespół dyskusyjny.
Katolicki Uniwersytet Lubelski. Tam znowu sięgnął po najważniejsze osoby w owym czasie: Mieczysław Krąpiec, Stefan Swieżawski, Stanisław Kamiński. To były wielkie postacie w tamtym świecie i nie tylko w tamtym. Włączył się w filozofię tomistyczną potraktowaną egzystencjalnie.
Potem biskup pomocniczy Krakowa. Stworzył nietuzinkową, wprost unikalną postać. Biskup – duszpasterz, biskup – profesor, biskup – kajakarz, biskup – narciarz, biskup – rowerzysta. Biskup złączony z młodzieżą. Nie tylko na wygłupy, nie tylko na palenie ogniska, nie tylko na śpiewy przy ognisku, ale na sprawy zasadnicze, fundamentalne dla każdego człowieka, dla każdego środowiska. Stąd książka „Miłość i odpowiedzialność”.
Z kolei przyszedł sobór. Poczuł się jak ryba w wodzie. To jego Rzym, to jego język, jego myślenie, jego reformatorskie dążenia. Sobór. Pracował z teologami z najwyższej półki, choćby takimi jak Congar, Daniélou, Rahner. Nowe przyjaźnie. Z kardynałem Königiem – arcybiskupem Wiednia, z kardynałem Królem – arcybiskupem Filadelfii. Zbliżenie do kardynała Wyszyńskiego i wyraźna przyjaźń, jaka ich zaczęła coraz bardziej jednoczyć.
Miał bez przerwy instynkt wielkiego formatu.
Arcybiskup kardynał Krakowa. W tym czasie nieludzkim, w którym zdawało się, że nic nie można robić. A był to czas wraży, antyreligijny. On zachowywał się tak, jakby tego nie widział, jakby o tym nie słyszał. Chociaż widział i słyszał, i czuł. Równocześnie organizował sympozja ogólnopolskie. To nie do wiary, nie do wyobrażenia. A tak było. Zwoływał ogólnokrajowe sympozja – fizyków, filozofów, lekarzy, historyków, prawników. Do siebie, do rezydencji na Franciszkańską 3. I słuchał. I brał udział. I towarzyszył. I dowiadywał się. I pytał. I uzupełniał. I dodawał. Żył ze środowiskami twórczymi Polski.
Oprócz tego podtrzymywał środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Co miesiąc spotkanie. Na herbatę, do rezydencji biskupów krakowskich szli redaktorzy, intelektualiści, myśliciele na rozmowy z arcybiskupem. Nie bał się inteligencji. Nie bał się dyskusji. Nie bał się trudnych rozmów. Nie bał się spotkań. Dążył do nich, chciał ich, organizował takie spotkania bez końca.
To było to jego szukanie wielkości, szukanie wielkiego formatu.
Jan Paweł II Papież. Śmialiśmy się w Krakowie, że będzie musiał przyjeżdżać na spotkania „tygodnikowskie” co miesiąc, bo to środowisko, które stworzył, związało się z nim na zawsze. Nie tylko myśmy go potrzebowali, ale on nas też potrzebował. Oczywiście nie przyjeżdżał do Krakowa co miesiąc. Ale stworzył nowe środowisko w Rzymie. Gdy przychodziły jego wakacje czy urlopy, zapraszał do Castel Gandolfo sławy ze świata fizyki, ze świata medycyny, ze świata filozofii, ze świata astronomii na dyskusje, na rozmowy, w których brał udział.
I ty nie idź sam. Szukaj ludzi podobnych do ciebie, którzy podobnie jak ty myślą, dążą i chcą. Buduj środowisko wokół siebie. Ludzi podobnych do ciebie. Mających podobne tęsknoty, niepokoje, pragnienia. Idź razem, nie osobno. W grupie, nie w pojedynkę. Jeżeli – to tylko na chwilę, ale potem już razem.
Wciąż to jedno – buduj wielkie człowieczeństwo.
Do ciebie mówię, człowieku w każdym wieku. Zwłaszcza do ciebie mówię, młodzieży studencka. Żebyście dążyli do wielkiego formatu swojego życia, swojej osobowości. Żebyście nie poprzestali na wymiarze małomiasteczkowym.
Żeby każdemu z nas pozostało po Papieżu to pragnienie wielkości. Żeby nie dać się zepchnąć sobie samemu do formatu prowincji żyjącej byle czym, byle sensacją, byle przygodą, byle pieniądzem – ale zachować format wielkiego człowieka, na kształt Karola Wojtyły z malutkiego prowincjonalnego miasteczka, jakim były Wadowice.
Żebyście wyrośli na inteligencję z prawdziwego zdarzenia. Na myślicieli, na twórców, na działaczy. Na polityków, na filozofów, na ekonomistów. Żebyście byli Polakami wielkiego formatu. Niezależnie od tego czy jesteście z Krakowa, czy z Warszawy, czy z Kłaja, czy z Pacanowa. Bo Polska potrzebuje takich ludzi jak niczego więcej. Ludzi wielkich. We wszystkich dziedzinach życia – społecznego, politycznego, ekonomicznego, kulturalnego.
Żebyście urośli na podobieństwo Jana Pawła II. Żebyście mieli ten instynkt, jaki on miał – instynkt wielkości. Amen.
**********
W New Delhi zainteresował mnie zapach. Jakiś dziwny słodki zapach. Szedłem za tym zapachem, żeby odkryć jego źródło. Jeszcze jedna uliczka, jeszcze jedna uliczka pomiędzy domami. Aż wreszcie domy się skończyły i wyszedłem na ogromne pole zabudowane budkami z tektury i deseczek, paczek z owoców. Slums. Aż po widnokrąg. To było kilkadziesiąt, kilkaset hektarów zabudowanych tymi domkami z tektury. Tak było nie tylko w New Delhi, ale w Kalkucie, w Bombaju. I w mniejszych miastach niż te wielkie kolosy. Część ludzi mieszka w normalnych murowanych domach, a część mieszka w budkach. Prawie po połowie. To ludzie, którzy jedzą raz dziennie, raz na dwa dni, raz na trzy dni, raz na tydzień. A potem umierają. Z głodu. Gdy szedłem normalnymi ulicami New Delhi czy innych miast, to leżeli pod murem, przykryci białą szatą. Czy już umarli, czy dopiero umierają? Patrzyłem bezradny. Wstydziłem się siebie samego, że ja przechodzę, a obok mnie leży człowiek, który może kona z głodu.
Pojawiła się siostra Teresa w Kalkucie, która zbierała tych ludzi leżących pod murem do swojej „umieralni”. „Nie umieralnia – mówiła do mnie swoim zdartym głosem – ale chcemy, żeby uratować ich, jeżeli się tylko da albo przynajmniej żeby mogli godnie umrzeć, jak ludzie”.
Zastanawiając się nad problemami, które nękają społeczeństwo hinduskie, dosłyszałem, że ten kontynent czy subkontynent mógłby się wyżywić, tylko brakuje wykształconych ludzi. Procent analfabetów jest ogromny. I widziałem ten kolosalny wysiłek Kościoła katolickiego, prowadzącego szkoły podstawowe i zawodowe. Chodziłem po tych szkołach, widziałem tę pracę misjonarzy i efekty, jakie to dawało – zupełnie nadzwyczajne.
**********
Inny problem zaobserwowałem w Japonii. Tu tęsknota za społecznością. Społeczność eucharystyczna, społeczność parafialna. Wyrwać człowieka zamurowanego samotnością, otworzyć go na drugiego człowieka, który obok niego żyje, otworzyć męża na żonę, żonę na męża, rodziców na dzieci, dzieci na rodziców, kolegów, koleżanki. Otworzyć. Niech się nagadają, niech się wygadają, niech się dzielą swoimi zmartwieniami, radościami, kłopotami, tragediami. Niech mówią. Niech się radzą, niech się wspomagają wzajemnie. Taki jest Kościół japoński. Po Mszy świętej ludzie nie idą do domu, ale do parafii – na herbatę. Wszyscy, dosłownie wszyscy idą do domu parafialnego i tam piją herbatę, jedzą słone ciasteczka i gadają, i gadają, i gadają! Jak ludzie. I to jest urok chrześcijaństwa dla Japończyków.
**********
Dla Koreańczyków jest znowu co innego. Południowo-koreański Kościół przeżywa okres fenomenalnego rozwoju. Rocznie sto tysięcy ludzi dorosłych przyjmuje chrzest. Chrześcijaństwo jest w Korei dopiero od 200 lat. Seminaria duchowne pękają w szwach. Ten naród budujący demokrację odkrył chrześcijaństwo jako autentyczną drogę wiodącą do tego celu. Chrześcijaństwo żyje rozmaitymi organizacjami. „Legiony Maryi” na przykład. Nie wiedziałem, co to jest, nie spotkałem tego w Europie, a tam to stowarzyszenie robi furorę.
Na lotnisku, na którym papież miał odprawiać Mszę świętą, spotkałem pastora ewangelickiego. Powiedział mi: „My przyjdziemy do Europy, żeby was nawrócić na chrześcijaństwo”. Zdumiałem się. On, który co dopiero przyjął chrzest, przyjdzie do Europy, żeby nawrócić nas, którzy mamy chrześcijaństwo od dwóch tysięcy lat, a przynajmniej my, Polacy, od tysiąca lat.
Mówię o tym dlatego, żebyśmy sobie nie wyobrażali misjonarzy jako tych, którzy na siłę namawiają pogan na przyjęcie chrztu świętego. To jest zupełnie inna sprawa. Oni proszą o chrzest, proszą o włączenie ich do Kościoła, bo go potrzebują.
**********
To się działo w Nowej Gwinei. Siedziałem na ławce na polanie w buszu, czekając na początek Mszy świętej papieskiej. Obok polskiego misjonarza, utaplanego w błocie tak jak ja. Pytam go, czy jest zadowolony ze swojej pracy. On mi powiedział: „Pierwszy rok – myślałem, że ucieknę, że nie wytrzymam. A teraz już bym nie ruszył się stąd nigdy, bo czuję się potrzebny”. Pytam, jak długo już tu pracuje. „Ponad 10 lat”.
**********
Mam przyjaciela – Czesław Zgudziak, z Dębnik w Krakowie. Chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej. Wstąpił do salwatorianów, był przełożonym prowincjalnym salwatorianów w Polsce. Gdy skończyła się jego kadencja, pojechał do Afryki. I wrósł. Przeżywał wszystko, co tylko tam w Afryce można przeżyć – łącznie z nagonką rządową na białych i na chrześcijan, gdy były niepowodzenia gospodarcze. Chcieli go zamordować. A wybudował piękny szpital, gdzie była czysta pościel i gdzie dawał chorym lekarstwa, czego nie robiły szpitale państwowe. Wybudował szkołę, wybudował przedszkole. Chcieli go zamordować. Bo biały, bo chrześcijanin, bo ksiądz. Powiedział im: „To mnie zamordujcie. Ale pamiętajcie, że gdy zachorujecie, nie przyjmę was do szpitala ani nie przyjmę waszych dzieci do szkoły”. Doszło do nich i dali mu spokój.
Rozchorował się na malarię. Uratowali go w szpitalu europejskim, bo go wyrwali z jego Afryki. Ale wrócił. Bo sobie nie wyobraża życia poza Afryką. Uratowali go po raz drugi, zakazując powrotu do Afryki.
Przyjechał do Polski, pracował w Warszawie w ośrodku przygotowującym misjonarzy do pracy misyjnej. Ale i tak go to nie zadowoliło, chciał wracać do Afryki. Pojechał w końcu do Vancouver w Kanadzie. Tam był proboszczem. Teraz jest emerytem. I tęskni za Afryką.
**********
Zeszliśmy się znowu, jak za dawnych lat.
Patrzymy na siebie. Jedni na drugich. Na naszych twarzach całe nasze życie. Przed 50 laty, po maturze – startowaliśmy w życie.
Godzi się, żeby po tylu latach popatrzeć wstecz, oddać, co się należy, tym, którym zawdzięczamy nasz kształt człowieczy. Nie w pełni, bo ostateczna decyzja należy do nas. Ale okoliczności, ale ludzie, których spotykamy, są darem Bożym. Darem byli profesorowie nasi. Tak jak darem byli rodzice nasi. Darem byli koledzy i koleżanki nasze. Tak jak darem była rodzina nasza. Ale w końcu kształtowaliśmy swoje człowieczeństwo samodzielnie, na własną rękę.
I dzisiaj patrzymy się na siebie, pytając:
Co zostało z tamtych lat?
Co zostało z tamtych przemyśleń, planów, zamiarów, celów?
Co zostało z tamtej wiary? Z tamtej nadziei? Z tamtej miłości?
Ile jeszcze przed nami? Oby na emeryturze nie oddać walkowerem dalszego życia. Nie iść w stan spoczynku. Stara Gwardia nie umiera. A można umrzeć jeszcze za życia. Równaj krok i maszeruj. Jak ci Pan Bóg dał, że jesteś w grupie, to ceń sobie przyjaźnie. Tamte stare – niech odżyją. Niech nowe rodzą się. Bo iść razem zawsze jest łatwiej niż iść samotnie.
I dziękuję wam za to przybycie do naszej Kaplicy Zdrojowej, a teraz kościoła parafialnego.
Zmieniło się. W Rabce nabudowało się nowych domów. Nowi ludzie przybyli. Nowe szkoły powstały. Ale my jesteśmy ci sami. Stara Gwardia nie umiera. Tylko coraz ktoś ginie. Ale był w drodze, ale szedł razem, ale należał do grupy, do oddziału. I o nich pamiętamy.
Z profesorów – odeszli wszyscy. Ale co im zawdzięczamy, to jeden Pan Bóg wie. Zostały w nas ich lekcje, ich powiedzenia, ich sprawiedliwość, ich wymaganie, ich narzekanie na nas, pobudzanie nas do pracy, upominanie nas – żeby dać ze siebie wszystko, na co nas stać.
I to obowiązuje – do dzisiejszego dnia. I do grobowej deski. Żeby dawać ze siebie, na co nas stać. Wszystko.
**********
Idąc na Wawel od strony Podzamcza, można zauważyć na murze oporowym, po lewej stronie, cegiełki z nazwiskami. Zapytałem taty, gdy byłem mały, co one znaczą. Otrzymałem odpowiedź: „To ci ludzie, którzy składali się na odbudowę Wawelu”. Spytałem naiwnie: „To oni są teraz współwłaścicielami Wawelu?” Tata odpowiedział: „W jakimś sensie tak”. „Jeżeli tylko w jakimś sensie, to ja bym nie dał ani złotego”. Tata odpowiedział: „Gdyby wszyscy myśleli tak jak ty, to by Wawel rozsypał się w proch”.
Idziemy do wyborów – z miłości do Ojczyzny, z miłości do Europy. Bo chcemy odbudować Polskę i Europę. Bo chcemy, żeby w tej Europie i w Polsce panował pokój.
To dążenie do pokoju w Europie jest prastare. Imperium romanum stworzyło pax romana – pokój rzymski w Europie. Żeby ustały wojny, mordowania, palenia domów, wiosek, miast. I chociaż barbarzyńcy zniszczyli imperium romanum, to tuż zaraz pomyśleli o zjednoczeniu Europy – na to, żeby zapanował pokój. Przykładem Karol Wielki.
Potem historia wykazała naszą nieporadność. Było trzech cesarzy: cesarz austriacki, niemiecki i rosyjski, którzy się wymordowali – w pierwszej wojnie światowej. Potem była Liga Narodów – też nieporadna, bo wybuchła druga wojna światowa.
Teraz mamy Wspólnotę Europejską. Twór najbardziej realny, zorganizowany i zabezpieczający Europę przed wojnami. I my jesteśmy współtwórcami tego nowego porządku. Kto idzie do wyborów, jest jego współtwórcą. „W pewnej mierze”. Ale gdyby każdy powiedział, że „jeżeli tylko tak, to ja się nie włączam”, to by się Wspólnota załamała.
**********
Olimpiada 2008. Taka, jakiej dotąd nie było. Zorganizowana przez Państwo Środka. Państwo – gigant, w którym żyje 1 miliard 400 milionów obywateli. Państwo świadome swojej potęgi biologicznej, gospodarczej, finansowej. Państwo mające aspiracje zawładnięcia światem. Podporządkowania sobie wszystkich narodów.
Olimpiada, jakiej dotąd nie było. Przygotowywana przez lata starannie, z maksymalną precyzją. W której budowę i organizację zaangażowane były miliony ludzi. Która kosztuje miliardy dolarów. Cały świat starał się o uczestnictwo w tej olimpiadzie. Świat miał zacząć żyć nowym życiem od chwili tej olimpiady.
I wreszcie dzień otwarcia. Czterogodzinny spektakl, który przyprawił o zawrót głowy największych bywalców wielkich imprez. Olśnił – a właściwie przygniótł do ziemi, oczarował – a właściwie zmiótł z powierzchni tak największych specjalistów od tego typu uroczystości, jak zwyczajnych ludzi.
I nagle ta bania, która zawisła nad kulą ziemską, pękła jak bańka mydlana, jak bańka gumowa pod ukłuciem szpilką. A tą szpilką stała się wojna pomiędzy Rosją i Gruzją. Totalne zaskoczenie dla całego świata. Wstrząs absolutny. Świat nie był przygotowany na to wydarzenie w żadnym wymiarze. To wojna nie na żarty, to nie mały konflikt, który można zagasić czapką. To prawdziwa wojna. Z udziałem samolotów bojowych, artylerii, czołgów, wszystkich formacji wojennych. W ciągu dwóch pierwszych dni tej wojny zginęło prawie 2 tysiące ludzi.
Świat przywarł do ziemi. Zdumiony, przerażony. Świat przywarł do ziemi. Nie w trosce tylko o tę wojnę, która się zaczęła toczyć, ale w trosce o siebie samego. Każde z państw musi sobie zadać teraz pytanie: Kto następny będzie wywołany z szeregu? Kto będzie uderzony?
I my też przywarliśmy do ziemi.
Ścichły i dla nas fanfary, zblakły barwy Olimpiady, zmalało zainteresowanie. Punkt ciężkości przeniósł się na maleńki kraj, który się nazywa Gruzją, i potęgę rosyjską.
Posypały się pytania: Jak to możliwe? Kto winien? Czy to nie przypadek, zbieg okoliczności, nieporozumienie?
Zaczęły się ujawniać prawdziwe motywy, cele, zaplecze tej wojny. Ale i tak nie w pełni, ale tylko w pewnym stopniu. Niemniej, stało się jasne, że powodów było kilka. A właściwie nie wiadomo, które dominowały. Bo oprócz tych, których można się było domyślać, istnieje jeszcze szereg tajemnic nie do wykrycia. Ale nad nimi wyrasta pytanie, jak uwolnić świat od wojen. Czego nam potrzeba?
Potrzeba nam – chrześcijaństwa w naszym życiu publicznym. Żeby chrześcijaństwo nie oznaczało pacierza rannego i wieczornego. Żeby nie streszczało się do współżycia w czterech ścianach domu. Żeby nie ograniczało się wyłącznie do naszego życia prywatnego. Żeby chrześcijaństwo ogarnęło istotną rolę naszego życia społecznego, jakim jest polityka. Żeby ci, którzy prowadzą politykę, byli prawdziwymi chrześcijanami! Żeby to nie były tylko dzikie zwierzęta, które się rzucą na drugiego, gdy tylko będzie okazja po temu najdogodniejsza. Którzy tylko czekają na potknięcie, którzy tylko czekają na błąd przeciwnika. Ale żeby to byli chrześcijanie – którzy żyją miłością.
To brzmi paradoksalnie, ale przecież taka jest prawda, że jeżeli miłość nie ogarnie życia społecznego, to cóż jest warte nasze chrześcijaństwo, nasza wiara katolicka?
**********
Powiało wojną. Zachwiała się stabilizacja Europy i świata.
Wieje wojną. Ale ty uratuj pokój w swojej duszy. Miej najgłębsze przekonania, że wojna jest zbrodnią i do niczego nie prowadzi. Że tylko miłość może zbudować pokój.
Może mi powiesz: „To kazanie do polityków, a nie do nas, zwyczajnych ludzi”.
My promieniujemy – pokojem albo niepokojem, miłością albo nienawiścią, chęcią zemsty albo przebaczenia. My jako naród promieniujemy – na polityków, na rządzących naszym krajem.
Naszymi przekonaniami, przemyśleniami, przeżyciami my mamy wpływ na to, co się będzie działo. My kształtujemy świat polityki – atmosferą. Jeżeli jesteśmy głęboko przekonani, że wojna nic nie załatwia, że tylko miłość jest podstawą do rozwiązań politycznych – to wojny nie będzie.
**********
Nie mów: „Życie polityczne naszego kraju przypomina dom wariatów. A naszą sprawą jest, żebyśmy się nie dali zwariować”.
Nie mów: „Mnie to nic nie obchodzi, niech sobie łby urywają”. Przecież należymy do tego narodu, jesteśmy w tym państwie, o którego wolność walczyli nasi praojcowie.
No to komu wierzyć? Jakiemu czasopismu ufać? Jaki dziennik czytać? Jaki kanał w telewizorze oglądać? Jaką stację radiową słuchać? Czy jest jeszcze człowiek, któremu można zaufać? W naszym życiu politycznym? Afera goni aferę, skandal goni skandal, złodziejstwo goni złodziejstwo. Wygląda na to, że korupcja przeżarła wszystkich i wszystko. A my – jak kibice na meczu piłkarskim? Możemy jedynie pokrzykiwać w proteście albo klaskać?
Trzeba nauczyć się żyć w tym bałaganie. Trafnie wybierać w tej mętnej wodzie. Znaleźć ludzi, którzy nie kłamią, którzy mają prawidłowy osąd rzeczywistości. Trzeba mieć dobrych rozmówców, ludzi z głową, uczciwych i myślących, krytycznych, obiektywnych. Takich autorów, publicystów, polityków, przyjaciół.
A jeżeli nikogo takiego nie znajdujesz, jeżeli rozczarował cię kolejny autorytet, miej taki zwyczaj, że przestajesz choćby na chwilę czytać gazety, wyłączasz telewizor i radio i usiłuj odnaleźć się w zgiełku, harmiderze, awanturach, wyrobić sobie własne zdanie, własne stanowisko, własną opinię.
Powinien ci pomóc kościół – jako miejsce spotkań. I Eucharystia – budowanie społeczności. Żebyś wracał do równowagi. Żebyś się nie dawał okłamać. Nie tylko w sprawach religijnych, ale w sprawach politycznych. To nie luksus zarezerwowany dla niektórych ludzi. To obowiązek każdego z nas.
**********
Chiny wchodzą do czołówki krajów świata. Chiny wchodzą do czołówki w liczbie mieszkańców, w potencjale przemysłowym, finansowym. My – Europejczycy odchodzimy w cień. I to szybciej niż nam się zdaje.
To, co chcemy im przekazać, to naszą kulturę, to nasze chrześcijaństwo. Na razie tylko upominamy się, że w Chinach prawa człowieka są nieprzestrzegane. Ale na to nie wystarczy domagać się, ażeby Chiny szanowały prawa człowieka. Trzeba zbudować szerszą bazę, z której wyrastałyby te prawa. A tą bazą jest chrześcijaństwo, które uczy miłości Boga i każdego człowieka.
Tylko nie wolno stosować zasady spalonej ziemi. Nie należy niszczyć wszystkiego co pogańskie i zaczynać wszystko od nowa.
Trzeba Chińczykom przetłumaczyć chrześcijaństwo na kulturę chińską. Zbudować teologię chrześcijańską i oprzeć ją nie na Arystotelesie czy świętym Tomaszu z Akwinu, ale na teologiach i filozofiach chińskich.
Dla przykładu: Przejąć wszystko co mądre i dobre z religii konfucjańskiej, co jest zgodne z przykazaniem miłości. A więc wszystkie pięć jej prawd: że Bóg jest obecny w szacunku męża do żony i żony do męża, po drugie: Bóg jest obecny w szacunku rodziców do dzieci i dzieci do rodziców, po trzecie: Bóg jest obecny w szacunku rodzeństwa do siebie nawzajem, po czwarte: Bóg jest obecny w szacunku przyjaciół do siebie nawzajem, po piąte: Bóg jest obecny w szacunku władcy do poddanych i poddanych do władcy.
Ale przede wszystkim zaakceptować ich wiarę w Boga immanentnego w świecie, w Boga, który jest obecny w przyrodzie.
I dlatego budować tam kościoły nie z betonu czy nawet z cegły, ale z drewna. Przykrywać je dachami podkręcanymi jak gałęzie drzew. Otoczyć te świątynie pięknymi drzewami, krzewami, jeziorkiem, w którym będą pływały ryby. Bo im więcej piękna, tym więcej Boga.
Poza tym, uszanować ich kult przodków. Niech przechowują w swoich domach prochy swoich zmarłych.
Trzeba na wsiach księży ubrać nie w sutanny, ale w szaty mnichów chińskich, ogolić im głowy, zostawić tylko na czubku tyle włosów, żeby starczyło na warkocz, do ręki wsadzić kij bambusowy, do drugiej naczynie z wodą i nauczyć ich zachowywać się jak guru, czyli człowiek, który uczy mądrze żyć.
I spowodować, by sprawowali Mszę świętą w kulturze chińskiej. Bez przyklękań, a z pokłonami. Bez świeczek, a z oliwnymi lampkami. Niech śpiewają w kościele nie w tonacji gregoriańskiej czy europejskiej, ale chińskiej. Uczyć miłości do Boga i do wszystkich ludzi na codziennej Mszy świętej, a zwłaszcza na niedzielnej. Ukazywać miłość – jak bardzo jest związana z naszym życiem codziennym, jak bardzo jest wielopłaszczyznowa, wieloznaczna. Co ukazuje Jezus w Ewangelii.
Ktoś by powiedział: „To jest rewolucja. Tego jeszcze nie było”.
Odpowiadam: Tak już było. Poprzednikami to święci Cyryl i Metody, którzy przetłumaczyli chrześcijaństwo na język i kulturę ludów słowiańskich. To był IX wiek. Było to również w Chinach w XVI i w Indiach w XVII wieku. Misjonarze jezuiccy przetłumaczyli chrześcijaństwo na kultury Wschodu: Mateusz Ricci wprowadził takie chrześcijaństwo do Chin, a Roberto de Nobili do Indii. I odnieśli sukces niebywały.
No to czemu zrezygnowano z tej drogi? – może ktoś spyta.
Odpowiadam:
Ukręcono temu łeb. Bo nie obyło się bez zazdrości. Ale droga była przecież słuszna. Nazywała się wtedy: akomodacja. Sobór Watykański II i Jan Paweł II nazwał tę drogę: inkulturacja.
Opiera się ta reforma na założeniu, że każdy naród ma prawo, aby wyrazić Ewangelię w swojej kulturze, w swoim języku, w swojej architekturze, pieśni, w swojej sztuce. Każdy naród ma prawo uważać Chrystusa za swojego Brata. I dlatego ten Chrystus, którego my malujemy po europejsku, w Indiach po hindusku, w Afryce po afrykańsku, w Chinach po chińsku. I tak być powinno.
Trzeba z pożałowaniem stwierdzić, że białemu człowiekowi chrześcijaństwo się nie udało, bo popadliśmy w schematy, bo nie zrozumieliśmy do końca nauczania Jezusa. I tak nie zrozumieliśmy prawdy o Bogu-Miłości. Może uda się nam zachwycić tą prawdą Chińczyków. Na wzór Koreańczyków, którzy tak zachwycili się chrześcijaństwem, że ich seminaria duchowne pękają w szwach, że Konfucjusza uważają prawie za Jana Chrzciciela, który przygotował drogę Jezusowi Chrystusowi. A pastor ewangelicki, z którym rozmawiałem w Pusan, pocieszył mnie, że przyjdą koreańscy chrześcijanie do Europy, żeby ją nawrócić na chrześcijaństwo.
**********
„Wy jesteście solą ziemi”. Co to znaczy „wy”? To znaczy: my. Wszyscy, którzy słuchają tych słów. Nie bardzo wiemy, co mają znaczyć. Próbujemy się domyślać – sól jest symbolem czystości, uczciwości człowieka, jego prawości, niejako jego bezgrzeszności. Jezus dzisiaj nas zawstydza. Czujemy się niegodni takiego określenia. Gdzie nam do prawdziwej świętości. Czekamy na wyjaśnienie. A Jezus, zamiast wyjaśniać, mówi do nas: „Jeśli sól zwietrzeje, czym solona będzie”. Czy sól zwietrzeje? Czy może zwietrzeć? Czy to jest możliwe? Jeżeli stoi bezczynnie, przyglądając się obojętnie temu światu, to może zwietrzeć. Jezus mówi dalej: „Na nic się nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi”. Aż taka kara. Ale to jest sposób formułowania ważnych prawd przez Jezusa – na zasadzie kontrastu, obrazu, przerysowania. Oczekujemy i w tym wypadku na wyjaśnienie. Zamiast tego pada następujące oświadczenie.
„Wy jesteście światłością świata”. Co to znaczy „światłość świata”? Światło jest w rozumieniu ludzi Bliskiego Wschodu symbolem mądrości. Ale skąd ten zwrot: „Wy jesteście światłością świata”? Czy my jesteśmy mądrzy? Tak Jezus twierdzi: Wy jesteście mądrymi, myślącymi ludźmi. I rozbudowuje ten symbol światła: „Nie może się ukryć miasto położone na górze”. Jeszcze idzie dalej: „Nie zapala się światła i nie wstawia się je pod korzec, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu”. Wreszcie przychodzi konkluzja: „Tak niech świeci światło wasze przed ludźmi, aby widzieli wasze uczynki i chwalili Ojca waszego”.
A więc to nie tylko prawda. To nie tylko, że: my wiemy. Ale jest jeszcze obowiązkowo związany z wiedzą czyn: „Aby ludzie widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego”.
**********