3. KONTEMPLACJA
1. Jesteś jak rzeka. Bo wypłynąłeś ze źródła czystej wody, bo wciąż płyniesz ze źródła czystej wody, gdzie niebo czyste i trawa zielona, gdzie świeci prawdziwe słońce i pada prawdziwy deszcz, gdzie wiatr przynosi zapachy pól i lasów. A potem – im więcej dni, miesięcy, lat, tym więcej innych rzek, rzeczułek, strumyków, które w ciebie wpływają, terenów, które mijasz, wsi, fabryk, hut, kopalń, osiedli, miast, które poznajesz w swoim życiu, i co najważniejsze – ludzi.
Wsypują w ciebie po drodze wszystkie świństwa tej ziemi. Kloaki szeroko otwarte wpychają ci nieczystości. Na twoich brzegach śmietniska wywalają wszelakie odpady.
Żeby się uratować, trzeba mieć kontakt ze źródłem. Trzeba wracać do tego źródła. Do tego źródła, z któregoś wypłynął, z któregoś wziął swój początek, swoją egzystencję, swój byt, sens – istnienia, trwania, płynięcia. Gdy odetniesz się od źródła, zostaniesz bajorem bagnistym, śmierdzącym, tkwiącym w bezruchu.
Jesteś jak rzeka, która bierze początek w Bogu. Który jest twoim Stworzycielem, Sprawca, Sensem, Twórcą. Niesiesz w sobie krajobrazy zobaczone po drodze, ludzi, przygody, wydarzenia przeżyte, katastrofy, tragedie, krzywdy, niesprawiedliwości, upokorzenia doznane, pogardę – i tę, która w ciebie uderzyła, i tę, która nie ciebie dotyczyła, ale przecież widziałeś, słyszałeś, przeżyłeś. Niesiesz w sobie książki, filmy, widowiska teatralne, obrazy, muzykę. Również takie, które cię do dzisiejszego dnia straszą po nocach i żałujesz, żeś wziął je do ręki, żeś poszedł na ten spektakl, żeś nie wyłączył telewizora. Niesiesz w sobie swoje błędy, grzechy – krzywdy, które ludziom wyrządziłeś, pogardę, którą ty innym okazywałeś, nieuczciwości, których się dopuściłeś, z których bardzo często nie chcesz sobie zdawać sprawy, nie chcesz ich uznać, nie chcesz się przyznać do tych popełnionych win.
Jesteś jak rzeka. Do Niego wciąż musisz wracać. Z Nim wciąż musisz utrzymywać kontakt, związek, zachować świadomość, że w Nim jest twój sens.
Jak utrzymywać ten kontakt, związek? Sposobem szczególnym na to jest modlitwa kontemplatywna.
2. Jest wiele jej rodzajów i stopni. Może to być rozważanie. Weź najlepiej Ewangelię i przeczytaj jeden jej fragment. Powoli, nie śpiesząc się. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Żebyś oczami wyobraźni zobaczył to, co czytasz, tamten krajobraz: Jezioro Galilejskie czy rzekę Jordan, pustynię Judzką czy tamto miasteczko – Nazaret, Kafarnaum, Betanię – o których tekst mówi. I żebyś zobaczył tych ludzi, o których czytasz: apostołów czy faryzeuszów, Marię Magdalenę czy Martę, trędowatego czy Zebedeusza. A na koniec – i na początek – słuchaj, co mówi Syn o swoim Ojcu, słuchaj, patrz na Słowo Boga do nas. Wpatruj się, wsłuchuj się w Nie. Staraj się je nie tylko zrozumieć, ale przeżyć. Nie tylko przeżyć, ale przygarnąć, wziąć za swoje.
Zamiast fragmentu Ewangelii możesz wziąć „na rozważanie” jedno zdanie. Choćby: „Królestwo Boże podobne jest do perły najdroższej”. Albo jeden tylko zwrot: „Wzięli zapłatę swoją”.
Zamiast Ewangelii możesz wziąć tekst pisany przez mądrego czy świętego człowieka: prozę, poezję. Choćby Leopolda Staffa:
Kto szuka Cię, już znalazł Ciebie.
Już Cię ma, komu Ciebie trzeba.
Kto tęskni w niebo Twe, jest w niebie,
kto głodny Go, je z Twojego Chleba.
Nie widzą Ciebie moje oczy,
nie słyszą Ciebie moje uszy,
a jesteś światłem w mej pomroczy,
a jesteś śpiewem w mojej duszy.
Możesz słuchać w skupieniu muzyki religijnej. Choćby Msza Bacha, Mozarta czy jego Ave Verum. Wpatrywać się w obraz, arcydzieło religijne. Może Rembrandta, Malczewskiego. Ronaulta, Buffeta. Dobrze, gdy taki ulubiony obraz – reprodukcję – zawiesisz sobie w pokoju.
Po co to, na co to? To z tęsknoty za Nim, z miłości do Niego, aby być Mu bliższym, aby być bardziej podobnym do Niego.
3. A kontemplacja. To wtedy, gdy już nie potrzebujesz ani tekstu, ani pieśni, ani obrazu, tylko stajesz przed Nim bez słowa.
Przymknij oczy – i poprzez te miasta, któreś przepłynął, poprzez te wsie, któreś po drodze widział, poprzez te tłumy ludzi, którzy się wciąż do ciebie lepią, poprzez te przeżycia, które są wciąż w tobie, poprzez przygody, doświadczenia, które masz za sobą – wróć do źródła. Do źródła, które tętni, które jest czyste, jest światłem, jest pokojem. Wracaj do źródła. Pokochaj źródło – pokochaj Boga. Przymknij oczy. Chcesz, to Go nawołuj – choć Jego nie trzeba nawoływać, to ty siebie nawołuj, sobie pomóż: „Stań przede mną, oświeć mnie swoim światłem; ucisz drganie, które wciąż we mnie, niech opadną wyobrażenia, cała nerwowość, która tkwi we mnie; niech zatrzyma się film moich wyobrażeń. Uspokój mnie; ogarnij mnie; napełnij mnie miłością; który jesteś, który jesteś – który jesteś. Żebym był. Żebym był, żebym był – złączony z Tobą”.
Ktoś cię kiedyś nauczył, że trzeba klękać do modlitwy. Ręce złożyć. Bo w ten sposób szacunek wyrażamy dla Niego. I prawda. Ale modlitwa rozmaite ma imię. Naucz się usypiać z Bogiem. Wtul się w Niego. Wtedy gdy już położysz się, gdy masz zasnąć – niech to będzie jeszcze jedna twoja wieczorna modlitwa. Zamiast liczyć barany, usypiaj z Bogiem. Wtul się w Boga. Który jest ciszą, który jest pokojem. Nie na to, żeby usnąć. Chociaż i na to też. To będzie skutek wtórny. Ale celem istotnym – twoja bliskość z Bogiem. Może tak umrzesz. Może kiedyś, w którąś noc już cię nie obudzą – bo tak zostaniesz. Gdybyś nawet sto lat żył. Umrzyj tak wtulony w Niego. Naucz się wtulać w Niego – co wieczór. Żebyś w Nim umiał znaleźć uspokojenie, ale i przebaczenie swoich win – całego dnia, całego życia. Żebyś w Nim umiał znaleźć mądrość, ciszę, światło. Usypiaj z Bogiem.
Nie pytaj się wciąż zdumiony: „Czy wolno mi modlić się, gdy już leżę?” Proszę. Proszę o to. „to znaczy, że mam się nie modlić klęcząc, że już to niepotrzebne, że to nowa moda, którą ksiądz lansuje?” Modlitwa niejedno ma imię. Można – i zachęcam cię nawet – modlić się krzyżem leżąc na podłodze, na plaży, na łące, w lesie. Módl się klęcząc, ze złożonymi rękami. Ale i do tej modlitwy – wtulania się w Boga przed zaśnięciem – zachęcam cię, proszę. Naucz się kończyć tak dzień, jak może kiedyś skończysz swoje życie.
„Czy Go naprawdę zobaczę? Czy Go usłyszę? Czy Go odczuję?” – spytasz. Bo ja wiem, jak ci mam odpowiedzieć? W zasadzie nie zobaczysz, nie usłyszysz, nie dotkniesz. Ale mówię: w zasadzie. Bo czasem zdarzają się takie przeżycia, że prawie Go czujesz, prawie Go widzisz, prawie Go słyszysz. A przynajmniej wiesz, że jest przy tobie, że kocha cię, otacza cię opieką najczulszą, troską najserdeczniejszą. I wtedy odpowiadasz swoją miłością. Miłością prawie nieziemską, jeżeli tak wolisz – anielską. Bo nawet gdy Go nie będziesz w dalszym ciągu widział ani słyszał, ani dotykał – będziesz tęsknił za Nim, który jest ciszą, który jest pokojem, który jest światłem, który jest pięknem.
I wtedy odkryjesz może jedną rzecz, z której sobie nie zdawałeś dotąd sprawy, że w jakiś sposób między tobą a Bogiem nie ma różnicy. Przepraszam – w jakiś sposób. Że jesteś tak z Nim zjednoczony i tak On stanowi twój byt, znajduje się u podstawy twojego istnienia, że stanowicie jedno.
4. I na tej zasadzie – ty możesz stać się geniuszem. Zrozum mnie dobrze: Jeżeli się nauczysz tak modlić, to taka modlitwa wyznacza zupełnie nową formę twojej egzystencji, ponieważ uczy cię, żeby wszystko co robisz i co mówisz, wychodziło z ciebie. Z wnętrza twojego, z ducha twojego, ze źródła twojego – gdzie bytujesz już zjednoczony z Bogiem.
Nasz współczesny styl bycia doprowadził nas do tego, że my reagujemy na zasadzie piłeczki pingpongowej. Te piłeczki pingpongowe wciąż w nas tłuką i my te piłeczki pingpongowe wciąż odtłukujemy. Piłeczki pingpongowe w sensie informacji z telewizora, z radia, z gazet, od ludzi, z ulic. Wciąż bombardują nas jakieś informacje i my nie nadążamy, żeby pomyśleć i odbijamy je, choć może nam się zdaje, że myślimy. A naprawdę, to my odtłukujemy te piłeczki pingpongowe – po to, żeby nie uważano nas za idiotę, po to, żeby spełnić oczekiwania tych, którzy z nami rozmawiają, po to, żeby być na bieżąco, na to, żeby się orientować – dostarczamy tysiąca argumentów, uzasadnień, aby się wytłumaczyć, dlaczego tak postępujemy: a w gruncie rzeczy mówimy coś, co nie wychodzi z nas, z wnętrza naszego. Ale mówisz to, co powiedział spiker w radiu albo prezenter w telewizji, albo autor artykułu w gazecie, albo w tygodniku, albo to, co powiedział twój kolega, koleżanka, zresztą bardzo mądrzy i szanujemy ich – ale to wciąż nie jesteś ty. Wciąż to nie ty odpowiadasz. To odpowiadają ci, od których usłyszałeś. Nawet cię przekonali, bo tak błyskotliwie, interesująco, dobitnie uzasadnili to wszystko, co powiedzieli. Przekonali cię. Pacnęła w ciebie kolejna piłeczka – nie było czasu na to, bo już następne leciały na ciebie, bo już przychodzili ci, którzy się domagali od ciebie, żebyś odpowiedział. Wobec tego odpowiadałeś. Nie ty, ale odpowiadał prezenter, spiker, reporter, fotograf, autor powieści, nawet wierszy – ale nie ty.
Taka modlitwa, gdy wracasz do źródła, przestawi cię na nowy poziom życia. Nie od razu, nie jutro, nie pojutrze. Będzie powoli przestawiała cię na nowy rodzaj życia. Że zaczniesz mówić – ty. Albo jak wolisz – ty i Bóg twój. Że będziesz mówił to, co będziesz myślał ty. I że będziesz działał – ty. I że będziesz żył ty. Bo dotąd wciąż żyłeś cudzym życiem.
Taka modlitwa, która jest powrotem do źródła, to nie jest luksus. To nie jest dodatek. To nie jest bukiet przy kożuchu. Tylko również sposób na to, żebyś ty zaistniał jako pełny człowiek.